2007.09.01 – 10 – Karpacz

Pociąg pospieszny „Szyndzielnia” z Bielska Białej do Wrocławia wjedzie na tor 2 przy peronie III. Tak to się właściwie zaczęło. Był 1 września, kiedy to wszystkie dzieci, małe i większe idą pierwszy raz do szkoły po okresie wakacyjnym. Tyle, że to była sobota.

Ja rozpoczynałem swą podróż do Karpacza, w Sudety, w Karkonosze, ale i nie tylko.

Pogoda była typowo lub nietypowo wrześniowa, mało letnia a bardziej jesienna, czyli szary ponury, deszczowo zapowiadający się poranek. Koniec wakacji sprawił, że i pociągi opustoszały, co pozwoliło mi zająć cały przedział dla siebie i dla plecaka, o którego podniesieniu na górną półkę w pojedynkę raczej nie było mowy. Jechaliśmy więc ramie w „ramie”. Tak czy siak wkrótce usnąłem, bo któż to widział w wolny dzień wstawać o wschodzie słońca. Do Wrocławia dotoczyłem się, choć to słowo nabierze innego znaczenia, tuż po 10 z niewielkim opóźnieniem. Nie ma się co czepiać w końcu na tak długiej trasie 15 min spóźnienia to w przypadku PKP punktualność godna szwajcarskiego zegarka.

Po niedługim oczekiwaniu załadowałem się na pokład„Wikinga” jadącego ze Szczecina do Szklarskiej Poręby. Jeszcze tylko pani przez megafon na dowidzenia powiedziała, że „Wiking” jedzie z ominięciem stacji Kąty Wrocławskie i Jaworzyna Śląska przez Kłodzko.

Pomyślałem, że mnie to i tak wszystko jedno byle do Jeleniej Góry. Niestety błąd. Prawdziwą przejażdżkę czas zacząć. Planowany czas jazdy z 3h 23 min wydłużył się do prawie 5h 30 min. Jednak nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Przejazd przez Kotlinę Kłodzką, u podnóża Gór Sowich i między Górami Wałbrzyskimi a Kamiennymi zapewniał bardzo ciekawe wrażenia widokowe. Mosty na wysokości wierzchołków drzew, liczne tunele w kompletnie nieoświetlonym pociągu pozwalały przenieść się wiele lat wstecz, kiedy to pokonanie 360 km było wyprawą trwającą przeszło 11 h. Otwieranie okna, by dojrzeć przysłowiowe światełko w tunelu też nie miało sensu, ponieważ były one zbyt długie na to, ściana znajdowała się zbyt blisko pociągu i należało uważać, a poza tym przedział przesiąkał spalinami lokomotywy, jako że odcinek przeze mnie pokonywany nie posiadał trakcji elektrycznej, co dodatkowo pozwalało odczuć świat zamierzchłej przeszłości. Jak już wspomniałem pokonanie tego odcinka wcale nie było takie złe mimo ogromnego opóźnienia tym bardziej że na między Kłodzkiem a Wałbrzychem nie kursują już pociągi osobowe, więc czułem się troszkę wyróżniony, że udało mi się przebyć tą trasę pociągiem, momentami spalinowym. Niestety każda podróż czy dłuższa czy krótsza musi się kiedyś skończyć i tak oto dworzec w Jeleniej Górze wita.  Dobrze, że bus do Karpacza za 8 zł stał tuż przed dworcem, co zaoszczędziło mi spacerów po mieście z ciężkim plecakiem. Po kilku minutach jazdy wysiadam przy kościele w centrum miasta skąd już dosłownie dwa kroki do kwatery, w której mamy nocleg, czyli „Willi Celina” przy ulicy Kościelnej.

Drugiego dnia pogoda nam sprzyjała, tzn. nie padało więc całą grupą udaliśmy się na najwyższy szczyt Karkonoszy, a zarazem Sudetów – Snieżkę (1602 m. n.p.m.). Mniej wytrzymała, bądź mniej ambitna część grupy – damska postanowiła się aż nazbyt nie forsować pierwszego i w sumie jedynego dnia w górach i wyjechała wyciągiem. My jednak szliśmy na nogach. Po uiszczeniu opłaty wstępu do parku (2 zł ulgowy), dostaliśmy miniaturową pocztówkę i już rozpoczęliśmy podchodzenie czarnym szlakiem na Kopę (1377 m. n.p.m.) w kierunku schroniska pod Śnieżką, czyli Śląskiego Domu, położonego na Przełęczy pod Śnieżką ( 1400 m. n.p.m.), gdzie można przekraczać granicę Polsko – Czeską, turystycznie rzecz jasna. Samo podejście na Śnieżkę zajęło nam podane na znaku 30 min. Generalnie można powiedzieć, że czasy przejść są bardzo wyśrubowane, i mimo tego, że szliśmy dużo szybciej, choć co prawda poświęcaliśmy troszkę czasu na zdjęcia i nasycanie się pięknymi widokami to jednak nie pokonywaliśmy danej trasy prędzej. Termometr na szczycie pokazywał 14°C jednak ciężko było nam to odczuć. Na Śnieżce panuje bardzo specyficzny klimat, zbliżony do tego jaki jest za kołem podbiegunowym. Dlatego już na niższych wysokościach niż gdzie indziej na tej samej szerokości geograficznej wykształciła się roślinność alpejska. Wszystko związane jest z panującymi tam warunkami meteorologicznymi. Średnia roczna temperatura na Śnieżce wynosi ok.  0,1°C,  Stąd też pokrywa śnieżna zalega już czasami od października a kończy się w maju. W ciągu roku średnia suma opadów przekracza 1000 mm. Jednak najbardziej charakterystyczne dla tego szczytu są huraganowe wiatry przekraczające 288 km/h oraz częste zamglenie utrzymujące się przez prawie 300 dni w roku. Tylko trzy dni w roku są tam bezwietrzne.

Krótka przerwa na posiłek i powrót w stronę Śląskiego Domu Drogą Jubileuszową skąd już całą grupą kontynuowaliśmy schodzenie szlakiem niebieskim koło Spalonej Strażnicy, obok schroniska Strzecha Akademicka i schroniska Samotnia położonego nad Małym Stawem w kotle o tej samej nazwie. Szlak generalnie przyjemny, mało zatłoczony, na co wpływ zapewne miała pora roku oraz zakończony niedawno sezon turystyczny. Jedynym jego minusem był monotonny twardy bruk. U wyjścia z parku, w najwyższym punkcie Karpacza na wysokości 885 m. n.p.m., znajduje się świątynia Wang. Nazwa jej pochodzi od miejscowości Vang w południowej Norwegi, w której to ją zbudowano w XII w. Sprowadzana wpierw do Berlina przez króla pruskiego Fryderyka Wilhelma IV, na którym to hrabina von Reden z Brukowca wybłagała przeniesienie jej do Karpacza, co stało się w 1844 r. Kościółek zbudowano na wzór łodzi wikingów bez użycia gwoździ. Najstarszymi jego elementami są słupy i kolumny sosnowe – podobno z owych łodzi – pokryte pismem runicznym i wijącymi się motywami roślinnymi.

Następnego dnia, mimo niesprzyjających nam prognoz meteorologicznych zamieniliśmy zwiedzanie Karpacza na wycieczkę w góry. Naszym celem była Przełęcz Karkonoska (1198 m. n.p.m.). Niestety prognozy sprawdziły się jeszcze zanim weszliśmy na szlak, to jednak postanowiliśmy nie rezygnować z naszych planów. Podchodziliśmy zielonym szlakiem tzw. Drogą Bronisława Czecha, na której układano kamienną ścieżkę. Mimo, że deszcz zaczął zacinać coraz mocniej, a wiatr wiał nam w twarz to tylko przyodzialiśmy na siebie coś przeciwdeszczowego i szliśmy dalej, byle przed siebie. Po ok. 1 h 20 min doszliśmy do Polany, skąd skierowaliśmy się już żółtym na Pielgrzymy (25 min). Nazwa ta dotyczy trzech grupek skałek, z których najwyższa z nich ma 25 m, a są one chyba na każdej pocztówce czy w każdym albumie z Karkonoszy. Stamtąd zielony szlak prowadził nas poprzez torfowiska i młaki. Dobrze jednak, że był on momentami wyłożony drewnianą kładką, co oprócz zabagnionego terenu, w związku z padającym deszczem było nam pomocne. Tuż przed Przełęczą Karkonoską nasz szlak złączył się z czerwonym i już po chwili, gdy wiatr rozwiał mgłę zauważyliśmy, że przełęcz jest tuż przed nami, a schronisko „Odrodzenie” kilkadziesiąt metrów na prawo. Niestety prawdą był wpis w księdze gości w schroniska mówiący, że warto podejść kawałek dalej na przełęcz do czeskiego schroniska. Wrzątek można było dostać za 2 zł. tylko do własnych naczyń i w godzinach 9-11 oraz 17-19. Co więcej za worek na śmieci jako pelerynę przeciwdeszczową trzeba było zapłacić kolejne 2 zł. Deszcz troszkę ustał, a my ruszyliśmy w drogę powrotną szlakiem czerwonym, czyli tzw. Głównym Szlakiem Sudeckim.  Przy Słoneczniku nie zeszliśmy żółtym na dół, lecz podeszliśmy jeszcze z kilkaset metrów, by zejść zielonym na Polanę. Podczas pokonywania drogi w dół naszym oczom ukazała się Kotlina Wielkiego Stawu wraz ze stawem, a w oddali Śnieżka skąpana w podnoszących się na wieczór chmurach. Szlakiem płynął potok,  jednak sama ścieżka nie była śliska, mimo to nie trzeba było wiele, by na drewnianym mostku objechała mi noga i wywinąłem orła raniąc ciężko telefon schowany w tylnej kieszeni. Z samej Polany zeszliśmy już tym samym szlakiem co dnia poprzedniego, czyli twardym brukiem do Karpacza Górnego ponownie pod Wang.

Mimo, iż żaden deszcz nam w górach nie straszny, to jednak uszkodzenie telefonu nie wpłynęło pozytywnie na zakończenie tego dnia.

„We are the champions” budzi nas brutalnie do życia kolejnego ranka. Dziś jedziemy do czeskiego skalnego miasta – Adrspach. Pogoda tego dnia była bardzo niesforna, czyli zmienna, głównie za sprawą tego, że kilka razy w ciągu całego dnia padało po czym wychodziło słońce. Droga do skalnego miasta trwała ok. 1,5 h i wiodła przez Przełęcz Kowarską i przejście graniczne w Lubawce. Przewodnik opowiadał nam przez całą drogę a powieki z minuty na minutę stawały się cięższe. Tym razem sen nie przyszedł. 1:0 dla przewodnika. Bilet wstępu do Adrspach – ulgowy 30 kc. W ten sposób rozpoczęliśmy przechadzanie się między skalnymi blokami piaskowców, powstałymi w wyniku nierównej ich odporności  na wietrzenie, wymodelowanymi przez wodę, mróz i wiatr. Przez skalne miasto wiją się liczne szlaki turystyczne zaglądające w niezliczone zakamarki skał. Spacer labiryntami po wszelkiego rodzaju mostkach, schodach czy też po sztucznych platformach wysokościowych pośród kanionów i skał o wdzięcznych nazwach np.: „twarz Gołoty po walce” czy „fotel babuni” są nietuzinkową sprawą. Zobaczyliśmy także Mały i  Wielki Wodospad, który na głośne wołanie „Karkonoszu daj nam wody” uwalniał dodatkowe jej ilości. Warto przygotować aparat na tą chwilę. Najciekawszą atrakcją był chyba jednak rejs tratwą tzw. Titanicem 2 po adrspaskim jeziorku, nie tylko ze względu na walory estetyczne krajobrazu, ale również z powodu rozbawiającego turystów flisaka. W drodze powrotnej do kraju mieliśmy jeszcze mały postój w sklepie, oczywiście czeskim na drobne zakupy. Z racji, że wracaliśmy tą samą drogą przewodnik nie miał już tylko okazji do wykazania się. Sen zwyciężył, czyli  1:1. Jadąc już w kierunku naszej kwatery pogoda nie przestała nas zadziwiać i bodajże już 5 raz spod chmur wyszło słońce rzucając ostatnie swe promienie na Karkonosze i Śnieżkę.

W czwartek, o poranku (oczywiście nie tuż o świcie)wybraliśmy się na kolejną wycieczkę, także z przewodnikiem, czyli zwiedzanie Kotliny Jeleniogórskiej. Pierwszym punktem naszego programu był zamek Chojnik (627 m. n.p.m.) do którego szliśmy czarnym szlakiem pobliskiego Sobieszowa. Po ok. 45 min. marszu przez bukowy las wśród granitowych skał docieramy do bramy zamkowej, za którą to trzeba nabyć bilety aby móc wejść dalej. Zamek wzniósł w XIV w. Bolko II, a po jego śmierci Księżna Agnieszka przekazała go Schaffgotschom, który pozostawał ich siedzibą aż do 1675 r. kiedy to 31 sierpnia uderzenie pioruna wywołało wielki pożar a w konsekwencji spalenie się zamku. Na dziedzińcu z głośnika słuchamy pokrótce jego historii i legendy o pięknej księżniczce Kunegundzie, która aby wyłonić idealnego kandydata na męża, ogłasza konkurs, że aby zdobyć jej rękę należy konno objechać mury zamkowe. Czyli bezpośrednio powiela sposób w jaki zginął jej ojciec po jednej z zamkowych libacji. Oczywiście każdy z jeźdźców po kolei ginie, a księżniczka przez lata pozostaje samotna. Dopiero po długim dłuuugim czasie znajduje się śmiałek, który przez lata ćwiczył konia specjalnie do tego zadania, aby ocalić honor rycerzy. W skrócie mówiąc zadanie wykonuje, lecz odrzuca rękę próżnej księżniczki i wraca do żony. Z niezdobytej twierdzy zachowały się dziś dwa pierścienie murów obronnych oraz korpus górnego zamku z cylindryczną wieżą, z której roztacza się panorama na okolicę. Zejście z wieży przysparza troszkę problemów osobom o wysokim wzroście i trzeba się troszkę schylać. Na zamku mieście się również schronisko, w którym przed wojną zaobserwowano dziwne zjawiska paranormalne. Nie należy się więc dziwić, czy obawiać choroby psychicznej gdy np. krzesło samoistnie się przesunie. Po zejściu do autokaru i przejechaniu paru kilometrów i przy okazji pokonaniu paru zakrętów byliśmy już w Szklarskiej Porębie. Kilkunastominutowy postój urządziliśmy sobie w muzeum mineralogicznym , którego kolekcja liczy sobie tysiące eksponatów nie tylko Sudetów, ale całego świata. Wstęp jest bezpłatny ponieważ placówka prowadzi sprzedaż tych oto mniej lub bardziej szlachetnych kamieni. Jednym chyba z ciekawszych gwoździ w programie naszej wycieczki był wodospad Kamieńczyka tworzący się na Hali Szrenickiej (1260 m. n.p.m.). Jest on najwyższym wodospadem polskich Karkonoszy. Woda spada z wysokości 27 m. do wąwozu o długości 100 m a ścianach dochodzących do 25 m wyskości, pokonując po drodze 3 skalne progi tworzące kaskady. Zejście do jego podnóża jest możliwe tylko po uiszczeniu odpowiedniej opłaty oraz przywdzianiu kolorowego kasku. Jeśli ktoś nie chce płacić może zobaczyć wodospad z góry na Hali Szrenickiej. Tam też mieści się schronisko oraz szałas, w środku którego pali się ognisko. Można więc bez problemu coś sobie upiec. Z tego też miejsca rozciąga się w stronę zachodu widok na zamykające Kotlinę Jeleniogórską Góry Izerskie, które przy naszym szczęściu do pogody nie były za bardzo widoczne. Gdy już wróciliśmy z pod wodospadu, mieliśmy chwilkę czasu wolnego w Szklarskiej Porębie, która tak jak i Karpacz w zauważalny sposób opustoszała po wakacjach. Zostali tylko emeryci i my. Ciekawe i godne zobaczenia w miejskim zagajniku są szachy, w które aby zagrać trzeba chodzić po szachownicy. Do nas podczas gry doczepił się miejscowy menel prosząc o drobne na wino. Polska taka duża, ale zwyczaje wszędzie te same. Partie musieliśmy przerwać bo kończył nam się czas. Ruszyliśmy więc do ponownie autobusu i skierowaliśmy się już do ostatniego miejsca dzisiejszej wycieczki, mianowicie wodospadu Szklarki. Dojście od głównej drogi zajmuje ok. 5 min. Jak już mówiłem pogodę mieliśmy jaką mieliśmy, a nieustające deszcze sprawiły, że dnia poprzedniego schronisko „Kochanówka”, które czerpie prąd ze swej własnej elektrowni, było zalane i nieczynne m.in. z braku prądu. Sam wodospad jest dużo mniejszy od tego, który już wiedzieliśmy. Ma „tylko” 13,5 m, a na jego tle można sobie zrobić zdjęcie z troszkę wymęczonym bernardynem. Również i tu mieliśmy możliwość oglądnięcia wodospadu zarówno na górze, przy jego progu jak i na dole. Kilka minut na zrobienie zdjęć i wracamy w kierunku parkingu ponownie tym samym szlakiem. Na tym kończymy dzisiejszą wycieczkę i zniecierpliwienie czekamy na następną. Już niedługo…

Dalszy dzień, kolejny deszczowy, wybraliśmy się zgodnie wszyscy do Kowar. Tam już się niestety rozdzieliliśmy i większość, która nie miała ochoty na godzinny spacer do sztolni uranu poszła do muzeum miniatur położonego w centrum. My natomiast skierowaliśmy się w górę wioski, w kierunku owej sztolni. Po ponad godzinnym marszu pod górę w momentami drobno padającym deszczu wreszcie doszliśmy. Bilet ulgowy 13 zł, wejście o pełnej godzinie. Zwiedzaliśmy przeszło 50 min. z przewodnikiem ubranym w waloński strój, a mieliśmy okazję zobaczyć m.in. główną atrakcję sztolni czyli rudę uranu – wąski pasek czarnego kamienia biegnący wzdłuż ściany na końcu której była szyba chroniąca przed promieniowaniem, za którą należało by spędzić ok. 2000 h, aby było ono szkodliwe. Obejrzeliśmy również skarbiec Walonów, postacie górników przy pracy bądź przy modlitwie oraz wiele minerałów tam eksponowanych. Po opuszczeniu sztolni uranu niestety nikt nie świecił, ale może to i lepiej. Ponownie dłuuuga droga w dół. Po drodze minęliśmy jeszcze szlak prowadzący na Przełęcz Okraj, jednak mój pomysł nie zyskał poparcia i zeszliśmy z powrotem do Kowar, w których to mimo zmęczenia zdecydowaliśmy się jeszcze odwiedzić znane w okolicy muzeum miniatur dolnego śląska. Aby tam dojść mijamy słynna fabrykę dywanów wraz z ogromną mozaiką dywanu zdobiącą ścianę. Dzięki biletom ze sztolni wejście do muzeum miniatur było nieco tańsze niż normalnie. Zwiedzanie można rozpocząć od dowolnej miniatury, ponieważ przewodnicy i tak chodzą w kółko i opowiadają wciąż to samo, więc nie ma znaczenia w którym momencie się dołączy. Podczas padającego deszczu muzeum zaopatrzyło nas nawet w firmowe parasolki, dzięki którym zwiedzanie, a przede wszystkim fotografowanie stało się dużo łatwiejsze. Zamiast objeżdżać okolicę mogliśmy zobaczyć wszystkie zabytki, pałace, kościoły, zamki i wiele wiele innych budynków w jednym miejscu. Jest tam również pobliska Śnieżka na specjalnie usypanej górce przypominającej Karkoszone, zbudowana jako jedyna w skali 1:50. Reszta miniatur jest w skali 1:25 Zbudowane ze specjalnego tworzywa odpornego na działanie warunków atmosferycznych, mogą bez obaw stać na zewnątrz. Mogliśmy podziwiać m.in. kościółek Wang z Karpacza, starówkę Jeleniej Góry, pałac w Bożkowie i wiele wiele innych. Niektóre miały wysokość bliską naszej, co świadczy o ich ogromnie w rzeczywistości. Zamek Książ, a raczej jego miniatura, jest największa z pośród tych zgromadzonych w parku. Do zbudowania jego murów studentka potrzebowała 1,5 tony kamieni oraz 11 miesięcy pracy przez 9 h dziennie. Bez wątpienia miniatury pomimo ich mniejszej wielkości od oryginały robią na nas wcale nie mniejsze wrażenie. Na tym zakończyliśmy nasze zwiedzanie i najbliższym autobusem wrócić do Karpacza. Musieliśmy się jeszcze przygotować na naszą ostatnią wycieczkę, czyli powrót do domu.

Kolejna pobudka o świcie, co ciekawe, o poranku nie było już tylko 2°C lecz dużo więcej, ponieważ spokojnie można było wyjść na zewnątrz w samym tylko swetrze, a i słońce świeciło dużo odważniej. No cóż, tak zawsze jest w dniu wyjazdu. Sama podróż minęła tym razem dużo szybciej, może to z powodu snu, który ogarniał mnie przez większą część czasu i muzyki, która sącząc się wolno ze słuchawek sama z siebie wprawiała w senny nastrój.

Podsumowując w ciągu tych kilku dni, mimo różnej pogody udało nam się zobaczyć naprawdę sporo, zarówno przyrody i gór jak również zabytków, muzeów. Karkonosze szczególnie piękne gdy puste, o odmiennym charakterze niż Karpaty mają w sobie coś odmiennego. Pozostaje tylko pytanie, kiedy wrócimy tu znów, a na pewno wrócimy, może każdy z osobna, a może wszyscy razem. Ja osobiście – na pewno zimą.

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.