2008.06.27-07.18 – Norwegia

Po prawie 2100 km i 2 dniach jazdy przez całą Polskę, Litwę, Łotwę, Estonię i znaczną część Finlandii dotarliśmy na pierwszy stały nocleg do Torma nad rzeką Kemi. Kamping pięknie usytuowany, jednak ze względu na ogromne ilości komarów ciężko było wysiąść z auta i się wypakować nie mówiąc już o zejściu nad rzekę i zrobieniu kilku zdjęć. Dlatego też warto zabrać ze sobą w te rejony odpowiednie środki na komary.

Będąc w Rovaniemi pierwsze oczywiście odwiedziliśmy bibliotekę, nauczeni zeszłorocznym pobytem w tym kraju, że jest to dobre miejsce, gdzie można skorzystać z bezpłatnego dostępu do Internetu. Samo centrum to w zasadzie nic ciekawego, dlatego po szybkim przejściu przez nie pojechaliśmy do Arcticum, czyli muzeum polarnego, w którym obejrzeliśmy m.in. krótką prezentację zdjęć z Laponii, zapoznali z ciężkimi warunkami jakim stawiają co dzień czoła mieszkańcy i zwierzęta oraz zwiedzili inne ciekawe wystawy. Moim zdaniem warte odwiedzenia. Bilety normalne i studenckie odpowiednio 12 i 8 €. W Nappapiri, 4 km za miastem znajduje się słynna wioska Św. Mikołaja i równoleżnik 66°32„07`, czyli koło podbiegunowe, które śmiało można powiedzieć wyznacza granicę między nocą, a dniem. W wiosce oprócz kilku sklepów z pamiątkami znajduje się też mikołajowa poczta, skąd można wysłać kartkę tak aby doszła zaraz, bądź dopiero na święta. Pocztą zarządzają oczywiście elfy, a w pomieszczeniu obok przy biurku świętego można sobie spocząć, przebrać się w czerwony strój i czytać listy od dzieci z całego świata. Jak informuje tablica umieszczona za plecami, mikołaj otrzymał już 12,5 mln listów, z czego aż 700 tys. w samym 2007 r. Na 3 miejscu pod względem ilości wysyłanych jest Polska. Tuż obok mieści się jeszcze biuro Św. Mikołaja, w którym codziennie między 8, a 18 można spotkać sędziwego jegomościa i skąd steruje się również ruchem ziemi. Należy więc uważać by niepotrzebnie nie wywołać burzy lub deszczu ciągnąć za niewłaściwą gałkę. Mikołaj jako człowiek światowy wiedział oczywiście gdzie są Katowice, Warszawa, Gdańsk czy Poznań. Znał również R. Kubicę i A. Małysza, a i po polsku kilka słów umiał.

Po opuszczeniu stolicy fińskiej Laponii pojechaliśmy w kierunku Norwegii przez Szwecję z postojem w Kirunie, gdzie każdej zimy budowany jest hotel lodowy, a w lecie w pobliskiej lodowej fabryce produkuje się wielkie bloki lodu, które posłużą później do jego budowy. Kiruna słynie również, albo przede wszystkim z kopalni żelaza, którą można zwiedzać z przewodnikiem. Co ciekawe w najbliższych latach planuje się stopniowe przenoszenie miasta w związku z ekspansją kopalni w jego kierunku. Nawet niektórzy Szwedzi się temu dziwią. Jadąc dalej po ok. 90 km. jesteśmy już w Abisko, gdzie rozpoczyna się park narodowy o tej samej nazwie, z którego prowadzi tzw. ścieżka królewska o długości 435 km. do parku narodowego Sarek. Szlak przechodzi w pobliżu najwyższej góry Szwecji – Kebnekaise (2111 – 2123 m n.p.m. w zależności od grubości pokrywy lodowej), a wzdłuż niego są przygotowane miejsca biwakowe i chaty. Warto przejść choćby kilka kilometrów w górę rwącej górskiej rzeki poprzecinanej co licznymi przełomami. Po pewnym czasie marszu doliną telefon gubi zasięg i zostaje się na długi czas sam na sam z przyrodą.

Przy drodze w krajobrazie zaczynają dominować góry, które będą nam towarzyszyły przez następne kilka tysięcy kilometrów. Kolejny postój w Narviku, gdzie na cmentarzu poza miastem pochowani są m.in. żołnierze polscy, a na cmentarzu w centrum znajduje się upamiętniająca tablica. Przy Groom Plass z kolei stoi pomnik marynarza z zatopionego w ’40 r. ORP Grom. Z wznoszącej się nad miastem góry Fagnernesfjellet roztacza się przy dobrej widoczności ładny widok na okolicę. Widać stąd dobrze fiord i np. port przeładunkowy, dla rudy żelaza wydobywanej w Kirunie, który dzięki ciepłemu Golfsztormowi nigdy nie zamarza. Podejście mimo, że na wysokość 600 m. n.p.m. to jest ono dość konkretne, bo idzie się praktycznie z poziomu morza, tym bardziej jeśli się wybierze nie szlak, ale nartostradę bądź ścieżkę zjazdową rowerzystów.

Po zwiedzeniu Narviku, popołudniu, jadąc już w kierunku Lofotów wreszcie na dobre wychodzi słońce i w piękny sposób oświetla wznoszące się nad fiordami ośnieżone jeszcze wierzchołki gór. Mimo, że 17° C na zewnątrz to jest naprawdę gorąco, lecz na wieczór pogoda się niestety psuje, nadciągają chmury i wieje zimny wiatr. Był to nasz pierwszy bezdeszczowy dzień i jak się wkrótce okaże, wcale nie ostatni. Ranek z początku również zapowiadał się pochmurny, i wydawało się, że z nieba zaraz lunie deszcz, ale po przejechaniu mostu, wjechaniu na pierwszą wyspę archipelagu – Austvagoy, temperatura z 12°C zaczęła wzrastać i osiągnęła maksimum 21°C. Za każdym zakrętem rozczytał się cudowny widok na wyrastające wprost z morza skalne ściany. Svolvaer jako nieformalna stolica Lofotów nie zachwyca niczym specjalnym. Jest po prostu piękna jak wszystko.

Dopiero położone dalej, urokliwe Henningsvaer jest warte zatrzymania. Liczące zaledwie 450 os. miasteczko, zwane przez niektórych wenecją północy, mimo, że posiada tylko jedną przystań, ale to przy niej właśnie cumują śnieżnobiałe jachty na tle kolorowych rorbuer (domków rybackich), a wszystko to skąpane w popołudniowym słońcu dalekiej północy. Przed miastem między mostami można się przespacerować na wzgórze, z którego rozpościera się widok na wioskę. Warto się również zatrzymać i odpocząć czy to na nadbrzeżnych skałach czy też na jedynej jak dotąd napotkanej piaszczystej plaży. Temperatura wody dochodzi do 8-9°C, stopy drętwieją z zima, ale mimo wszystko postanowiłem się przełamać i zanurzyć w niej cały. Po wyjściu i tak już zimniej być nie może. Woda jest bardzo słona i o dziwo wyrzuca na brzeg wiele sporych rozmiarów muszli i jeżowców, które jak widać nie żyją tylko w ciepłych wodach. Na  następnej wysepce Gimsoya, skręcamy zaraz na początku w wąską drogę wiodącą na północ, która po kilku kilometrach jest nieutwardzona. Po dotarciu do miejsca skąd można tylko wracać rozbijamy namioty, ubieramy się ciepło i obserwujemy niezachodzące słońce wędrujące dość wysoko nad horyzontem. Jest 12°C, a przeraźliwie zimny wiatr łopocze namiotem. Po północy, wcale bardziej się ono nie zniżyło, a jedynie przesunęło troszkę na wschód. Godzinę później sytuacja podobna, tylko mam wrażenie, że słońce zaczyna się z wolna wznosić. Całą noc było zimno i wiało, na szczęście gdy budzę się o 9 to rozkosznie przygrzewa przez namiot. Szkoda tylko, że wiatr się nie uspokoił. Na wyspę Vestvågøy wjeżdżamy kolejnym mostem, a ze wzgórza rozpościera się kolejny ładny widok. Skręcamy z E10 w kierunku Eggum i z parkingu idziemy już dróżką wzdłuż morza, a pod górami. Wiatr tworzy na wodzie bałwany, a ta z kolei rozbryzguje się o skały. Wieje niemiłosiernie i przy 12°C jest jednak zimno. Ścieżka z początku płaska zaczyna momentami wić się na skały w górę. Przy mokrej pogodzie należy bardzo uważać i lepiej mieć do tego odpowiednie obuwie. Docieramy do latarni morskiej na którymś z kolei wzgórzu i wracamy. Tam i powrót zajmuje ok. 3h.

W Borg można odwiedzić tzw. langhus czyli mierzący 83 m. długości, najdłuższy, odkopany w ’82 r. przypadkiem przez rolnika, dom wodza wikingów. Mnie osobiście podobało się w miejscowości Nusfjord na wyspie Flakstadøya, która mieści się na końcu drogi wijącej się wśród skalistych wzgórz i kryje w sobie miniaturowy port uznawany za najbardziej uroczy na wyspie. Sam dojazd jest ciekawy i ma się wrażenie jakby jeździło się samochodem po Tatrach. Choć wstęp do wioski to kwestia 50 NOK to i tak czerwone rombu na palach tworzą imponujący widok na tle niebieskiej wody i skalnych ścian.

Z kolei Flakstad i Ramberg słyną z piaszczystych plaż. Góry opadające wprost do morza, drobny biały piasek i przezroczyście czysta woda sprawiają wrażenie jak wyjęte z bajki. Do karaibskiego widoku brakuje tylko palmy i o jakieś 15° wyższej temperatury, szczególnie wody. Niesamowicie kusząca sceneria, ale na kąpiel już się nie odważę.

Ostatniego dnia na Lofotach zwiedziliśmy malowniczą wioskę Reine (wyspa Moskenesøy), w której to na żerdziach w kształcie litery A suszyły się dorsze, tzw. sztokfisze. Choć w wielu miejscach próbowano suszyć ryby w ten sposób, to nigdzie się to nie udało. Ostatnich prób zaprzestała Islandia w ’92 r. Tajemnica tkwi w powietrzu, które nie może być za suche, za to relatywnie chłodne, a zarazem na tyle ciepłe, by mięso nie zamarzało. Najlepsze efekty przynosi stały podmuch słonego wiatru, a taki właśnie występuje na Lofotach. W wyniku suszenia ryby tracą 80% wagi zachowując wszystkie wartości odżywcze, a przy odpowiednim przechowywaniu są świeże przez lata. Na południe od wioski za tunelem, zaczyna się ścieżka na pobliską górę, skąd roztacza się pokazywany we wszystkich przewodnikach widok na Reine. Å to z kolei ostatnia litera alfabetu norweskiego, a zarazem ostatnia miejscowość archipelagu. Dalej jechać już się nie da. Można jedynie płynąć na wyspę Værøy by podziwiać żyjące tam m.in. maskonury, głuptaki, nurzyki, mewy czy rybitwy. My jednak zawróciliśmy do Moskenes, aby załapać się na 3 h rejs w kierunku stałego lądu, do Bodø. Tym samym kończy się nasza przygoda z Lofotami, o których można śmiało powiedzieć, że jest to jedno z piękniejszych miejsc na ziemi. Mimo, że temperatura bywała różna, to nawet przy ledwie 20°C było bardzo gorąco. Deszcz nie padał ani razu, i co ważne towarzyszyło nam słońce, dzięki któremu można było robić dobre zdjęcia i podziwiać bajkowe krajobrazy.

33 km za miastem tuż przy drodze nr 17 w cieśninie Saltstraumen, tworzą się jedne z najsilniejszych prądów pływowych na świecie, tzw. maelstromów. Cztery razy dziennie, dokładnie co 6 h, 400 mln3 wody przepływa z prędkością 20 węzłów przez liczącą 150 m szerokości i 3 km. długości cieśninę łączącą Saltenfjord i Skjerstandfjord. Zjawisko to przybiera na sile szczególnie w okresie przypływu oraz pełni i nowiu księżyca. Tworzące się wtedy dziesiątki wirów mogą osiągać średnicę 10 i głębokość 4 m.

Jadąc dalej szlakiem wybrzeża (droga nr. 17), na którym jest już znikomy ruch i można spokojnie podziwiać otwierające się za każdym zakrętem panoramy. Szlak wybrzeża jest bardzo zbliżony do krajobrazu Lofotów,  jednak góry już nie wyrastają prosto z dna morskiego i mimo swojego również ogromnego piękna w porównaniu z tym północnym archipelagiem, już tak nie zachwyca. Po ok. 7 km. za Svartistunellen, naszym oczom ukazuje się najbardziej popularny jęzor lodowca Svartisen – Engenbreen, do którego z Holand kursują regularnie łodzie przez Holandfjord. Widać go również podczas 10 min. przeprawy promowej przez tenże fiord z Jektvik do Kilboghamn – jednej z dwóch koniecznych do przebycia tego górnego, 217 km. odcinka drogi nr. 17.

Podczas następnej, godzinnej przeprawy przekroczyliśmy ponownie koło podbiegunowe, a wzdłuż jednej z burt zaczęły wyskakiwać z wody delfiny czy cokolwiek to było. Opuszczając już szlak wybrzeża i skręcając w Mo i Rana na drogę E6 po ok. 30 km. zatrzymujemy się przy ładnym choć niewysokim wodospadzie, który podobno słynie ze skaczących w górę na tarło łososi. Przy tej drodze znajduje się jeszcze kilka wodospadów, ale my odwiedzamy jeszcze tylko Tommorefossen, ok. 140 km. przed Trondheim. Zza przychmurzonego nieba ukazało się słońce i rzuciło blask na szalejącą przy wodospadzie wodę tworząc kolorową tęczę. Cała Norwegia to kraj rzek i wodospadów i gór, a z pod topniejących śniegów, po skałach spływają czy to drobne strużki, czy też ogromne ilości wody tworząc niezliczone ilości wodospadów i rzek mieniących się rozmaitymi kolorami. Nie sposób zliczyć ile takich wodospadów widziało się jednego tylko dnia.

Wjazd do Trondheim jest płatny (25 NOK), a samo miasto nie jest ani duże, ani zbyt ciekawe. Warta uwagi jest XII w. katedra Nidaros –  największa w Skandynawii, tudzież stary most Gamle Bybro w kolorze czerwonym – drugi symbol miasta umieszczany na większości pocztówek. Miłośnicy sportu i nie tylko mogą się udać pod skocznie narciarskie w Granasen, na której obecnie na rozbiegu zamiast igielitu zakładana jest porcelana. Dalej na południe mija się park narodowy Dovrefjel, gdzie jest najbardziej zróżnicowany ekosystem górski w Europie i żyją tam dziko m.in. łosie, renifery czy woły piżmowe. Od Dumbasu jedziemy znów w górę również piękną, jak wszystko w tym kraju doliną Romsdalen, aż do słynnej drogi Troli, czyli podjazdu o nachyleniu 10% i 11 ostrych, 180° zakrętach. Droga jest czynna od maja do końca sierpnia i stanowi jedną z większych atrakcji turystycznych. Przed wjazdem stoi jedyny taki znak ostrzegający przed trollami, a w połowie jej wysokości przerzucony jest kamienny mostek nad wodospadem Stigfossen, gdzie każdy przystaje na chwilę i robi zdjęcia. Warto jednak zatrzymać się podczas zjazdu w dół, przy kilku luźno rozstawionych domkach, pokrytych trawą na dachu i podejść kilkanaście metrów w górę strumienia do wodospadu. Nie jest on może wielki, ale przy dobrym oświetleniu wraz z kamiennym mostem robi ładne wrażenie. Na dole po zjeździe czeka nas kolejna – 10 min. przeprawa promowa, kolejny podjazd i oto naszym oczom ukazuje się pierwszy raz słynny fiord Geiranger w otoczeniu strzelających pionowo do góry skalnych ścian. Jeszcze tylko jeden zjazd na dziś, tym razem Drogą Orłów – nachylenie 10% i jesteśmy w wiosce na dole. Warto mieć wcześniej zarezerwowany jakiś nocleg, ponieważ jest to typowe miejsce w harmonogramie wizyt po Norwegi, a zasada jest taka, że im później zjeżdża się na nocleg, tym trudniej znaleźć cos wolnego. Za wszystkie natomiast kampingi można spokojnie płacić kartą. To samo tyczy się większości atrakcji turystycznych, przepraw promowych czy sklepów. Wyjątkiem jest bodajże Rema. Warto mieć przy sobie jednak różne rodzaje kart, ponieważ niektóre automatyczne stacje benzynowe nie akceptowały zazwyczaj którejś, a odległości między niektórymi stacjami w górach są naprawdę znaczne. Mimo ciepłego wieczoru noc w namiocie była troszkę chłodna i niestety przychmurzyło się. Rano udajemy się na rejs po Geirangerfjord podczas, którego mijamy kilka wodospadów, m.in. Welon ślubny, Siedem sióstr i spadający z przeciwległej ściany Zalotnik, a także opuszczone farmy, ostatnie w latach ’60 ubiegłego wieku. Na stromych zboczach klifu, niegdyś mieszkano, uprawiano ziemię, polowano i łowiono ryby w morzu. Żyjący tam ludzie byli całkowicie samowystarczalni. Dzieci podczas zabawy  przywiązywano do palików by nie spadły, a poborcom podatkowym zagradzano drogę ogromnymi głazami i wracali oni z pustymi rękami. Fiord jest na tyle głęboki (258 m.), że swobodnie wpływają do niego pełnomorskie statki pasażerskie, które cumują tuż obok małych żaglówek i motorówek.

Tuż nad wioską, po 30 minutach marszu w górę można dojść do wodospadu, którego atrakcją jest to, że da się go obserwować od środka, zza spadającej ściany wody. Wydostanie się z Geiranger drogą lądową jest możliwe tylko przez góry, tak więc jedziemy dalej następnym odcinkiem Złotej Drogi, aż do jeziora Djuprane, które w połowie wciąż pokryte jest lodem, a śnieg leżący na poboczu przewyższa jednokrotnie wysokość samochodu. Za 75 NOK jest jeszcze możliwość wjazdu na szczyt Dalsnibba ( 1495 m.n.p.m.), z którego rozpościera się widok na fiord Geinranger, a kawałek dalej na płacie śniegu w dolinie, pierwszy raz zauważamy wylegujące się renifery. Po podejściu do nich bliżej z aparatem trochę się spłoszyły.

W miejscowości Lom, stoi duży i dobrze zachowany kościół typu stav. Zbudowany pod koniec XII w. i rozbudowany w latach późniejszych do dzisiejszego kształtu. Z Lom na południe biegnie droga nr 55 zwana Sognefjell, wiodąca przez góry wzdłuż parku narodowego Jotunheimen, w którym wznosi się ponad 250 szczytów przekraczających 1900 m. n.p.m. a wysokie partie gór są pokryte lodowcami, których liczba przekracza 60. Sognefjellsvegen prowadząca z Lom do Sondal została stworzona specjalnie z myślą o turystach, którzy chcieli by zwiedzieć Jotunheimen bez wysiadania z samochodu. Droga przez dach Norwegii jest najwyżej położonym szlakiem drogowym Skandynawii i wspina się na wysokość 1434 m. n.p.m. w punkcie widokowym Fantestein. Na wysokości Røisheim można również skręcić na Visdalen i płatną drogą dojechać do schroniska Spiterstulen skąd w odległości dnia wędrówki wznosi się 17 szczytów sięgających ponad 2300 m. n.p.m., skręcając natomiast w Galdestrand można dojechać do schroniska Juvassytta ( 1800m. wys.) skąd można się udać na najwyższy szczyt Skandynawi – Galdhopiggen (2496 m.). W miarę podjazdu do góry drogą 55 zaczynają nam się ukazywać ośnieżone górskie szczyty, a przy drodze ponownie zalegają kilkumetrowe warstwy śniegu, które raczej nie zdążą już stopnieć do jesieni. Jeszcze tylko kilkanaście serpentyn w dół karkołomnego zjazdu i znów jesteśmy na poziomie morza.

Odbijając w Gaupne z głównej drogi po ok. 30 km. dojeżdżamy pod lodowiec Jostedalsbreen (486 km2), a raczej jeden z jego wielu jęzorów, przypominający literę „S” – Nigardsbreen. Lodowiec ten stopniał całkowicie ok. 5000 lat temu podczas ostatniego globalnego ocieplenia, a swój największy rozmiar osiągnął podczas tzw. małej epoki lodowcowej ok. 1750 r. Według najnowszych badań nie grozi mu zmniejszenie, bo wpływ ma nie tylko temperatura, ale również opady śniegu, które w ostatnich latach są znaczne. Z pod informacji turystycznej i parkingu można dojechać pod lodowiec płatną drogą (25 NOK) lub przejść pieszo przez morenę czołową pełną głazów i kamieni pozostawionych przez lodowiec. Po jakichś 40 min. docieramy do następnego parkingu skąd jeszcze bliżej do lodowca można podpłynąć łodzią lub iść kolejne 30 min. Jostedalsbreen jest nie tylko największy w Europie, ale od innych lodowców różni się tym, że ma czysty kolor mieniący się niezliczonymi odcieniami błękitu. Pod samo czoło lodowca teoretycznie nie można podchodzić, bo jest w ciągłym ruchu i w każdej chwili może się oderwać kilkumetrowa bryła lodu, jednak nikt się tym raczej nie martwi i podchodzi najbliżej jak się da by zrobić powalające znajomych zdjęcia. Po samym Nigardsbreen organizowane są wycieczki z przewodnikiem o różnym stopniu trudności.

W Laerdal czeka na nas kolejny prom, a później przejazd najdłuższym obecnie tunelem świata długim na 24,5 km. W tunelu tym zastosowano białe światło, które uznano za bliższe dziennemu, a co 6 km. znajdują się powiększone groty z niebieskim i zielonym światłem mającym wybić z monotonii jazdy. Działa także specjalne tunelowe radio, telefony komórkowe, ponieważ umieszczono w nim nadajniki.

We Flam podobnie jak w Geiranger warto mieć zarezerwowany nocleg wcześniej, lub będzie trzeba bardzo intensywnie go poszukiwać, np. we wsiach wcześniej. Rano ruszyliśmy słynną Flamsbana do Myrdal. Pociąg pokonuje długość 20 km. i różnicę poziomów 836,5 m. Prawie 80% torów ma nachylenie 55,56%, a bezpieczeństwo zapewnia 5 niezależnych systemów hamowania. Na całej trasie zbudowano aż 20 tuneli o łącznej długości 6 km, z czego 18 z nich wykopano ręcznie. Natomiast wydrążenie 1 m. zajmowało robotnikom miesiąc. Dobrze jest zająć sobie miejsce w wagonie 6-7 po lewej stronie, ponieważ gdy pociąg staje przy wodospadzie Kjosfossen to okna tego wagonu znajdą się vis à vis. W Myrdal można się przesiąść na pociąg kursujący do Bergen lub Oslo, albo po prostu zejść pieszo z powrotem do Flam – 21 km. Oczywiście znów co rusz to wodospad, i skąd inąd płynące górskie potoki. Po zejściu na parking kierujemy się w stronę Bergen szukają po drodze jakiegoś kampingu. Jak się jednak okazuje szosa prowadzi samym skrajem fiordu i częściej wiedzie tunelami niż odkrytą powierzchnią. Dopiero kilkanaście kilometrów przed samym miastem robi się bardziej płasko i znajdujemy dogodny, w miarę pusty kamping.

Następnego ranka wybieramy się na zwiedzanie Bergen

, drugiego co do wielkości miasta norweskiego, którego mieszkańcy mówią o sobie, że nie są z Norwegii tylko z Bergen, co ma odbicie m.in. w produktach  na targu, gdzie napis czy metka głosi właśnie „Made in Bergen”. Co więcej, w mieście tym pada przez 260 dni w roku, nam się jednak trafiła całkiem ładna pogoda. Moim zdaniem, w centrum warto przede wszystkim zwiedzić Bryggen – ulicę z hanzeatycką zabudową wpisaną na listę UNESCO oraz targ. Koniecznie rybny, na którym można nie tylko kupić, ale zdegustować wędzonego mięsa wieloryba czy łososia (całkiem smaczne), bądź krewetek (gorzej wygląda niż smakuje, kolor i kształt dżdżownicy, smak kurczaka). Mięso wieloryba można kupić tylko tu i w Japonii. Co więcej, sprzedawcy na poszczególnych straganach mówią w przeróżnych językach wschodnio, środkowo, północno i zachodnioeuropejskich, a także niektórych azjatyckich. Po krótkiej wizycie opuszczaliśmy Bergen i kierowaliśmy się na dół w stronę sztandarowego punktu w planie wycieczek po Norwegii – Prekestolen. Po drodze czekały nas jeszcze kolejne dwie przeprawy promowe i zatrzymaliśmy się również przy podwójnym wodospadzie Latefosen, który pojawia się czasem na widokówkach z kraju trolli. Pogoda wciąż nam dopisywała, może i nie świeciło non stop, ale jeśli już padało to tylko podczas jazdy samochodem lub w nocy. W dzień było zawsze ładnie i ciepło.

Z parkingu (60 NOK) na Prekestolen idzie się w zależności od tempa marszu 1-1,5 h. Odległość wynosi 3,8 km, a sama skała jest zawieszona 604m. pionowo nad fiordem. Można więc spokojnie usiąść na skraju tej półki skalnej i pomachać w powietrzu nogami. Przy schodzeniu pogoda troszkę się nam zepsuła, nad samym parkingiem zaczęło padać i zaniosło się konkretnie. Natomiast szlak na górę to istna wieża Babel, spotyka się ludzi mówiących wszystkimi językami, dzieci, dorosłych, emerytów, a nawet psy (te mówią najmniej).

Następnego ranka na szczęście przestało padać, a my skierowaliśmy się w kierunku Lysebotn, gdzie tuż wcześniej z parkingu prowadzi 5 km. ścieżka do Kjeragu, na którym znajduje się słynny Kjeragbolten, czyli kamień wciśnięty między 2 m. szczelinę skalną, zawieszony wysoko nad powierzchnią morza. Po niecałych 2 h. drogi z początku w unoszących się z nad fiordu chmurach  i prześwitującym przez nie słońcu, a im bliżej celu tym większa i gęstsza mgła. Należało dobrze patrzeć na znaki, tym bardziej, że szlak prowadził po ogromnych skalnych płytach i łatwo było go zgubić. Po dotarciu na górę mgła była tak gęsta, że kamień był ledwo co widoczny, nie mówiąc już o nas na nim. Pomimo tej mgły plus był taki, że nie było widać przepaści nad którą się stało, choć i tak nogi uginały się z wrażenia, a na mokrym, wąskim kamieniu wystarczyłby jeden źle postawiony krok i…Dlatego zarówno tu, na Prekestolen, pod lodowiec jak i każdy inny przyrodniczy szlak, nie koniecznie typowo górski warto zabrać odpowiednie obuwie.

I znów podczas drogi na dół pogoda się znów zmieniła, zaczęło kropić, a skały stały się niebezpiecznie śliskie. Co prawda po kilku kilometrach jazdy samochodem już się troszkę poprawiło, mgła ustąpiła, a asfalt był suchy.

W Norwegii rozpowszechniona jest tylko Droga Trolli i Droga Orłów, a przecież wiele dróg, szczególnie podrzędnych, które przecinają góry jest bardzo stroma i kręta, a nachylenie nie rzadko przekracza 10%, choć zdarza się i więcej. Poza tym droga taka jest wąska i mieści się na niej półtora samochodu osobowego, a wiele osób podróżuje z przyczepami, dlatego też co kilkadziesiąt metrów porobione są mijanki.

Przy drodze w kierunku na Oslo, w miejscowości Heddal można sobie obejrzeć kolejny stav kirke, jeden z większych w Norwegii (do wszystkich jest wstęp płatny).

Dotarłszy  do stolicy nazajutrz rano, wpierw postanawiamy udać się do galerii narodowej, która słynie z dzieł Edwarda Muncha (np. Krzyk, Madonna, Chore dziecko), choć nie mniejszym zainteresowaniem cieszą się obrazy Picassa, El Greca, Goi, Delacroix, czy francuskich impresjonistów. Niestety w poniedziałki zamknięte, obeszliśmy się smakiem. Kroki swe skierowaliśmy więc w kierunku katedry – Oslo Domkirke, która jak się również okazało była nieczynna. Remont, a w dodatku z zewnątrz cała zasłonięta. No to może chociaż zmiana warty przed pałacem królewskim zadziała o 13:30. I zadziałała, choć szczerze mówiąc nic ciekawego. Kompania reprezentacyjna, każdy innego wzrostu, w ich szeregi zakradł się jakiś czystej krwi skośnooki Norweg, a innemu z kolei spadł bagnet w trakcie trwania ceremonii Warto być, zobaczyć, ale zachwycać się nie ma czym. Wrażenie robi jednak park Gustava Vigelanda, w którym rzeźbiarz umieścił 212 figur przedstawiających różne momenty z życia ludzkiego. Na samym środku stoi 260 tonowy monolit, wysoki na 17 m., po którym wspina się 121 postaci symbolizujących wyścig szczurów i wspinanie się po szczeblach kariery. Samo ustawienie monolitu trwało 2 tygodnie. W tle za nim znajduje się koło życia. Cały park jest ładnie w dodatku ukwiecony. Ratusz w Oslo to jak mówią mieszkańcy najbrzydszy budynek w mieście, ale zarazem największy. Kwestia gustu, trzeba ocenić samemu. Stojąc na nadbrzeżu nie sposób go nie zauważyć. Zbudowany jest z czerwonej cegły z dwiema wysokimi na ponad 60 m. wieżami. Jednak od czasu odbywanej w nim 10 grudnia co rocznej uroczystości wręczania pokojowej nagrody nobla stał się atrakcją turystyczną i jest odwiedzany przez 100 tys. osób rocznie.

150 km za Oslo wjechaliśmy ponownie do Szwecji i zmierzaliśmy w kierunku ich największego jeziora Wener. Drogi tutaj  były już gorszej jakości, choć i tak o niebo lepsze niż nasze krajowe. Poza tym ceny w Szwecji są wciąż troszkę niższe niż u ich zachodnich sąsiadów. Po drodze urządziliśmy sobie jeszcze biwak przy jednym z parków narodowych. Zrobiliśmy sobie ognisko, przeszli na spacer po parku i pojechali dalej. W całej Skandynawii jest mnóstwo takich wyznaczonych miejsc biwakowych przy drogach, wraz z ławeczkami , czasem nawet toaletami z bieżącą wodą i gotowymi już patykami na ognisko. Woda w Wenerze w porównaniu z tą do której wchodziłem na Lofotach cieplejsza. Za Goeteborgiem zatrzymaliśmy się jeszcze w miejscu, które odwiedzaliśmy kilka lat wcześniej, mianowicie w dworku Tjoloholm, wybudowanym przez Szkockiego hodowcę koni Dickensa. Niestety nie doczekał on ukończenia budowy, gdyż przeciął się ołowianym kapslem od szampana i w konsekwencji zmarł.

Ostatnim etapem naszej podróży był przejazd do Ystad, skąd promem przepłynęliśmy do Polski i drogą dotarliśmy do domu. W ciągu tych minionych dni, przejechaliśmy 7500 km, przez 7 krajów i mieliśmy okazję poznać najdziksze i zarazem najdalsze zakątki naszego kontynentu.

Norwegia to nieograniczone zasoby, krystalicznie czystej wody, która zachęca swymi zielonymi i niebieskimi kolorami do zanurzenia się. Wszystko wydaje się bajkowe poza jej temperaturą oscylująca w granicach kilku stopni Celsjusza. Z każdej góry, górki, skały spływa jakiś większy lub mniejszy wodospad. Czyste lasy, góry, jeziora, morze, plaże i to wszystko na raz sprawia, że Norwegia wygląda jak magiczna kraina i nie ma się co dziwić, że spotkać tu można całą Europę i ćwierć Azji. Norweski pisarz Jo Nesbø w jednej ze swoich książek tak oto napisał. „…to właśnie tutaj bóg rozpoczął swoje dzieło stworzenia i tyle czasu zajęła mu praca nad przyrodą doliny Romsdalen, że resztę świata musiał tworzyć w pośpiechu by zdążyć do niedzieli.” Tyczy się to całej Norwegii i zawiera w sobie samo sedno.

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.