2008.08.18 – 25 – Budapeszt, Bratysława, Wiedeń

Sam pomysł na wyjazd zrodził się troszkę wcześniej, jednak nawet już po spakowaniu sakw miałem zamiar jechać całkiem w inną stronę i dopiero po głębszym zastanowieniu, przedstawieniu sobie argumentów za i przeciw postanowiłem jechać na południe. Odświeżyć wspomnienia, a poza tym miała być dobra pogoda.

Do Słowackiej granicy mam niedaleko i z pośród dwóch bliskich mi przejść wybieram do w Korbelowie na przełęczy Glinne. Troszkę pod górę się jedzie, a rower idealnie wyczuwa nawet minimalne wzniesienia. Na górze przerwa na uzupełnienie kalorii i jadę dalej w kierunku Namestova, prawie cały czas z górki i staram się troszkę podgonić i wytchnąć zarazem. Udało mi się w konsekwencji wyciągnąć maksymalnie 63 km/h. Po jakimś czasie znów czeka mnie mozolny podjazd do góry i karkołomny zjazd na dół podczas którego moim oczom na wzgórzu ukazuje się zamek w miejscowości Oravski Podzamok. Już tylko kilka kilometrów dzieli mnie od celu dzisiejszego dnia – kampingu w Dolnym Kubinie. Troszkę ciężko było go znaleźć, bo nie był wcale oznaczony, ale udaje się. Mogę spokojnie regenerować siły. Dziś przejechałem 123,5 km. Do wieczora czas umilam sobie na rozmowie z koleżanką z recepcji, od której pożyczam w dodatku kartkę i długopis, żebym miał na czym notować. ( dakujem pekne Eva ;). Mimo, że w dzień jest upalnie to jednak wieczory już krótkie i zimne, a noce wilgotne. Mój letni śpiwór nie za bardzo się sprawdza i mimo 3 par skarpetek i dresu troszkę marznę w nocy. Dopiero nad ranem wślizguję się w ogromny worek z karimaty i robi się cieplej.

Rano szybka zupka i w drogę. Kupuję jeszcze pieczywo na drogę i coś do picia i ruszam przed siebie na Ruzomberok. I znów w górę i znów w dół. Po zjechaniu do miasta jadę w kierunku Banskiej Bystrzycy i już wiem co mnie czeka po drodze. Muszę przejechać przez Donovaly. Po prawej stronie mam Vielka Fatrę, a po lewej Nizne Tatry. W pewnym momencie na drodze ma miejsce nieprzyjemne wydarzenie, w konsekwencji czego zderzają się dwa samochody, a jeden z nich ląduje w polu kukurydzy. Na szczęście nikt nie ucierpiał. Ja jadę dalej. Droga mimo, że lekko, wręcz niewidocznie dla oka pnie się w górę to jest to bardzo odczuwalne. Ostatnie kilometry to już sam stromy podjazd, gdzie o mało co nie wyzionąłem ducha. Dobrze, że pod sam koniec napatoczył się litewski tir, którego się uczepiłem i jechałem za darmo. Potem już było tylko w dół i w dół, aż do samej Banskiej Bystrzycy. Niby z górki, ale wiejący mi prosto w twarz wiatr zatrzymywał mnie w miejscu. Denerwująca sprawa. Miasto mijam sobie spokojnie obwodnicą, choć nie jestem przekonany czy powinienem się na niej w ogóle znaleźć, ale potem zjeżdżam na boczną drogę wiodącą wzdłuż niej i tak dotaczam się do Zvolenia. Chcąc nie chcąc muszę wstąpić do apteki po krem do opalania bo już jestem cały czerwony i boję się co będzie dalej. Kamping znajduję dość łatwo, rozbijam się i idę zjeść zamiast makaronu z torebki wyprażany ser. Makaron zostawiam na rano. Dziś zaledwie 100, 6 km, ale podjazdy i zjazdy zmęczyły mnie mocno.

Dzień zaczynam od wysuszenia namiotu z wilgoci i wspomnianej wcześniej zupki. Dopiero w najbliższych potravinach kupuję bułki i wodę. No i tak się wlokę na południe, mijany przez setki polskich samochodów i autokarów uciekających z kraju. Choć troszkę też ich wracało. Desperaci. Przy drodze rosły jabłonki więc miałem owoce gratis bez zsiadania z roweru. Na granicy wymieniam korony na forinty, choć w ogóle nie łapię tego ich kursu. Na Węgrzech od razu rzuca się w oczy i tyłek dobra nawierzchnia, w całości jednolita, bez żadnych łączeń czy łat. Choć ta na Słowacji także nie budziła zastrzeżeń. W pewnym momencie na drodze, ni stąd ni zowąd stoi znak zakaz wjazdu rowerom. Co więcej było to można powiedzieć w szczerym polu więc cóż było robić jak nie jechać przed siebie. W Vacu zjeżdżam z głównej drogi i jadę troszkę bardziej boczną, na której również stoją owe zakazy, co mnie troszkę myli, ale gnam przed siebie co sił, cały czas szukając sposobu, żeby przedostać się na drugą stronę Dunaju, gdzie mam zaznaczone kampingi. Jak się okazuje, pierwszy most po którym można było przejechać był w samym centrum Budapesztu, ale na szczęście znalazłem wcześniej pole namiotowe blisko centrum. Przy okazji dowiaduję się, że jest jakieś święto narodowe, i oto czemu sklepy są pozamykane, i powywieszane flagi. O 21 w centrum mają być sztuczne ognie, na które za bardzo nie chce mi się jechać, ale skoro już dotarłem, aż tutaj to poświęcę się jeszcze tyle. Tłumy oblegają Most Małgorzaty i brzegi Dunaju, nawet ciężko się rowerem przecisnąć. Sam pokaz trwa 21 min. W centrum wiele ulic jest zablokowanych, w tunelach i na torowiskach tramwajowych trwają dyskoteki, ale niestety tłumy pozostawiają po sobie mnóstwo śmieci walających się po ulicach. Widać, że kultura u nich ta sama co u nas. Żałuję tylko, że nie zabrałem statywu, co jest dużym błędem. Jakoś udaje mi się ponownie trafić na kamping, choć o tyle o ile lubię jeździć po miastach to jazda z sakwami pomiędzy samochodami na kilkupasmowej drodze w centrum miasta jest większym wyzwaniem. W dodatku miałem problem z sakwami, które albo wpadały mi w koło z tyłu, albo zahaczałem o nie stopami przy pedałowaniu. Rozwiązaniem okazało się włożenie patyków między bagażnik a sakwy co blokowało ich wpadanie w koła. W ten sposób jakoś udało mi się przejechać pozostałe dni. W konsekwencji, wynik dnia – 165,8 km. Noc była bardzo gorąca i żadne dodatkowe ubranie nie było potrzebne.

Rano już tradycyjnie zupka. W międzyczasie pakuje co się da na bagażnik i po wszystkim ruszam na zwiedzanie miasta. Zaczynam od parlamentu, i akademii nauki, potem jadę w stronę mostu łańcuchowego, po czym zwiedzam wpisaną na listę UNESCO ulicę Andrassy i mijam znajdującą się przy niej operę. W sumie ulica jak ulica. Troszkę bardziej stara, natomiast bardzo ruchliwa. Następnie jednym z mostów przeprawiam się na drugą stronę Dunaju i jadę na wzgórze zamkowe, z którego rozpościera się widok na miasto i przeciwległy brzeg. Stolicę opuszczam dość późno, bo po południu. Odnalezienie właściwej drogi też mi zajmuje chwilkę czasu. Termometry w mieście pokazują 31º C, co ewidentnie czuć. Mimo, że wybieram drogę lokalną to znów przez całą drogę towarzyszy mi znak zakazu, który tylko w niektórych miastach niknie na chwilę. Słońce grzeje strasznie, ale nie mam wyjścia i muszę jechać chcąc dojechać jeszcze dziś nad Balaton. Gdzieś po drodze odkręciła mi się śrubka łącząca bagażnik z ramą roweru, przez co stracił sporo na swej stabilności i zaczął niebezpiecznie skrzypieć momentami. W miejscowości Polgardi wybieram całkiem boczną drogę, która wg mapy ma mnie zaprowadzić nad samo jezioro i kamping. Jak się okazuje, ten skrót prowadzi mnie tylko do głównej drogi, i ani wody, ani kampingu nigdzie nie widać. Wokół zrobiło się już całkiem ciemno, ale nie mając wyjścia jadę drogą do góry. Na najbliższej stacji benzynowej obmywam się z kurzu i napełniam bidon wodą co by w razie noclegu w lesie można było ugotować coś na ciepło. Pytanie przeze mnie ludzie po drodze praktycznie wcale nie mówili po angielsku, a jeśli już to ledwo. Zapytany o kamping sprzedawca na stacji benzynowej powiedział, że mam jechać dalej drogą nad jezioro i tam będzie kamping. Jak zapytałem czy ta droga w takim razie prowadzi nad brzeg jeziora odpowiedział „ yeah, maybe”, a czy tam na końcu jest kamping ? „yeah, maybe” i tak to wyglądało cały czas. W końcu o 22, po 168,8 km znalazłem dość sporych rozmiarów kamping w Balatonalmadi. Jeszcze za krzakami usłyszałem znajomy język i prawie do północy rozmawiałem z napotkanymi tam rodakami.

Recepcja była czynna dopiero od 9, więc miałem jeszcze rano czas wykąpać się w jeziorze, wziąć niestety zimny prysznic, spakować się, wymeldować i ruszyć dalej. Po wieczornej rozmowie uznałem, że podjadę jeszcze na półwysep Tirany, na który tym razem prowadziła ścieżka rowerowa. W Balatonfured zrobiłem jeszcze zakupy i pojechałem dalej. Półwysep może i ładny, ale jak się jest zmęczonym to nawet zwiedzanie nie cieszy, po prostu chciałem już jechać dalej, byle do przodu. Rano chmury, teraz znów wychodziło słońce i zaczynało grzać jak zwykle. Jeszcze ten podjazd do Veszprem, tego już było za wiele. Postanowiłem troszkę odpocząć i trasę do Gyor przebyć pociągiem. W tym celu podjechałem na stację, żeby kupić bilet. Po angielsku było to prawie niemożliwe, więc porozumiewaliśmy się z panią kasjerką za pomocą piktogramów rysowanych na kartce papieru. Po niecałych 2 h jazdy, wysiadłem w Gyor i dopiero drugi raz na całych Węgrzech napotkałem osobę mówiącą w miarę płynnie po angielsku, która pokazała mi drogę w kierunku Mosonmagyarovar. Ostatnie 30 km przejechałem w miarę lekko, co w całości dało 105,3 km. Kamping znalazłem bez problemów zaraz u wlotu do miasta. Dzięki w miarę wczesnej godzinie miałem dużo czasu na prysznic i zakupy. Wieczór wybrałem się jeszcze do centrum celem zjedzenia czegoś, ale niestety nigdzie nie przyjmowali karty, a gotówkę wolałem zachować na wszelki wypadek.

Już nad ranem słychać było jak wiatr szarpie namiotem, niebo przysłoniła grubsza warstwa chmur i znacznie się ochłodziło. Trochę po 6 wygramoliłem się ze śpiwora, wrzuciłem wszystko do sakw i po drodze zrobiłem jeszcze zakupy. Mimo, że od stolicy Słowacji – Bratysławy dzieliło mnie zaledwie 30 km, to dystans ten pokonałem aż w 3 h. Wiatr prosto w twarz, ból kolana, wszystko to powodowało, że jechałem niewiele szybciej niż bym szedł. Poza tym ścięgna Achillesa miałem owinięte bandażami elastycznymi, bo podejrzewałem ich zapalenie. No ale w końcu udało mi się i z uczuciem ulgi opuściłem ten kraj. Kraj, w którym nie mogłem się dogadać ani po angielsku, ani nawet francusku, kraj, którego 80 % przejechałem ignorując znak zakazu wjazdu rowerom. Na Słowacji czułem się nawet lepiej niż u siebie w kraju. Wszystko i wszystkich rozumiałem, ludzie bardziej przyjaźni i otwarci, drogi lepsze, a ceny nawet i niższe. Zwiedziłem tylko zamek i stare miasto w Bratysławie i postanowiłem się stąd zbierać. Co chwila nachodziły mnie chwile zwątpienia czy nie lepiej wsiąść w najbliższy pociąg do Ziliny i wrócić do domu, ale będąc zaledwie 60 km od Wiednia, miasta, do którego od dawna chciałem wrócić, nie mogłem zwątpić. Pojechałem więc znów pod wiatr i kawałek za miastem przekroczyłem granicę i wjechałem na międzynarodową ścieżkę rowerową, która prowadziła parkiem narodowym wzdłuż Dunaju. Pośród drzew przynajmniej tak nie wiało, ale co chwilę straszyło deszczem, a że jedyne ubranie jakie zabrałem miałem właśnie na sobie, temu też co chwilę musiałem ubierać pelerynę, która przy większej prędkości działała jak spadochron dusząc mnie przy okazji w szyję. Coś za coś. Dopiero przed samym centrum zaczęło mocniej padać, na szczęście szybko przestało. Przy wjeździe do miasta zauważyłem kamping, ale uznałem, że zawsze tu mogę wrócić. Tak więc jadę dalej i zwiedzam na szybko po kolei Albertina platz, przy którym w informacji dostaję mapę miasta, rowerową mapę okolicy i ulotkę z kampingami i hotelami w mieście. Następnie przemieszczam się w kierunku Josefs platz, Holden platz i biblioteki, przez Volksgarten pod parlament, a następnie pod muzea na Maria Theresien platz i w stronę Karlskirke na Karlsplatz. Chciałem jeszcze zrobić jakieś zakupy, ale wszystkie sklepy w sobotę popołudniu w mieście były już zamknięte. Poza tym byłem głodny, było mi zimno i robiło się już ciemno, a nigdzie nie mogłem w dodatku znaleźć pizzerii na co w tym momencie miałem ochotę. Jedyne co mi pozostało to udałem się na dworzec Sudbahnhof i złapałem pierwszy lepszy pociąg do Hochenau przy granicy czeskiej, gdzie znów przesiadłem się na pociąg do Breclav i tam znalazłem o 22 kamping. Przynajmniej na dworcu najadłem się do syta i zaopatrzyłem w prowiant, a nie chciało mi się już jeździć po Wiedniu i szukać noclegu. 132.9 km.

W Breclav rano też trochę wiało, z tym, że tym razem łapałem wiatr w plecy, a w dodatku świeciło słońce. Ruszyłem więc skoro świt przed siebie, z początku po płaskim terenie przez Moravy, który stopniowo, w miarę zbliżania się do Beskidów robił się pagórkowaty. Planowałem dotrzeć na kamping do Vsetina, ale była dopiero 16, pogoda dość dobra, i znaczy zapas sił, tak wiec jechałem dalej. Pogoda też się troszkę zmieniła i zaczęło straszyć deszczem, więc znów musiałem na zmianę zakładać i ściągać swój spadochron. W miarę upływu czasu i kilometrów, robiło się już powoli ciemno, chłodno, zaczęło mi brakować jedzenia i kończyło się picie. Kamping znalazłem dopiero we Frenstacie pod Radhostem, po 176, 2 km przejechanych w ciągu dnia. Rozbiłem sobie spokojnie namiot i wreszcie udałem się na upragnioną pizzę.

Ostatniego dnia miałem już niewiele do przejechania, jednak wciąż były to Beskidy i droga raz pięła się w górę, a opadała w dół. Szybko dotarłem do Frydka – Mistka, potem pojechałem boczną drogą na Cesky Tesin, gdzie przekroczyłem granicę i ponownie znalazłem się w kraju. Oczywiście asfalt pozostawiał wiele do życzenia, ale powrót do domu nie zajął mi już wiele czasu. Jeszcze na pożegnanie 10 km przed miastem, jakaś osa wleciała mi pod koszulkę i nieźle narozrabiała.

Mimo, momentami ogromnego zmęczenia, w palącym słońcu dnia, pod górę i w dół, z całym domem na bagażniku, stwierdzam jednoznacznie, że było warto. Choć po drodze wmawiałem sobie, że nigdy więcej, to choć ścięgna i kolano jeszcze bolą już planuję dokąd następnym razem. Choć do Węgier się troszkę zraziłem, głównie ze względu na język i te zakazy. Jednak Słowacja mimo, że bywam tam kilka razy do roku, ponownie wywarła duże wrażenie, przede wszystkim ze względu na przyjaźnie nastawione osoby spotykane po drodze. Czechy z kolei świetnie nadają się do uprawiania turystyki rowerowej, ze względu na wręcz idealne oznaczenia dróg. Na każdym prawie, że skrzyżowaniu w byle wiosce stoją drogowskazy, czego nie można powiedzieć o Węgrzech, a doskonale rozwinięta sieć ścieżek rowerowych, powoduje, że wielu naszych południowych sąsiadów uprawia ten sport. No a Austria to wiadomo, wszystko mówi samo za siebie. Wszystko perfekt, everyone english.

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.