Lot z Sao Paulo do Buenos Aires, na lotnisko Aeroparque Jorge Newbery upłynął nam nie wiedzieć kiedy. Wychodząc z samolotu po chybotliwych schodach wita nas ciepłe, wilgotne argentyńskie powietrze, po czym udajemy się do kontroli paszportowej. Zmęczenie podróżą i Sao Paulo daje nam się we znaki i pozornie staramy się wyglądać przytomnie.
Na lotnisku ponownie spotykamy resztę towarzyszy podróży z pierwszego samolotu, którzy dla odmiany dzień spędzili w Buenos. Lot do Ushuaia mamy dopiero za parę godzin – o 4:40 rano więc spokojnie można się przespać. Ponieważ musieliśmy również odebrać bagaż by później nadać go ponownie, nic nie stoi na przeszkodzie bym wyciągnął materac, śpiwór i przespał te kilka godzin w bardzo komfortowych warunkach. Tak to mogę spać wszędzie!
Większość lotu do Ushuaia także przesypiam. Oglądam tylko nocny widok Buenos, który jest przepiękny i następnie budzę się długo po wschodzie słońca, który o tej porze roku następuje tutaj około 5:30. Lecimy wzdłuż lądu, brzegiem oceanu. Z jednej strony rozpościera się bezkresna toń wody, a z drugiej podobny ocean, tyle że traw, które dalej na południu przechodzą w góry. Hen na horyzoncie próbuję wypatrzeć kraniec ziemi, najdalszy punkt kontynentu – Przylądek Horn. Następnie samolot robi skręt o 90° przez prawe skrzydło, ocean zostaje za plecami, a za oknem mam same góry, jeziora oraz lasy. I ta pustka, ogrom przestrzeni nieskażonej ręką człowieka.
Lotnisko w Ushuaia jest nie tylko najbardziej na południe wysuniętym lotniskiem świata (jak i całe miasto), ale także pięknie położonym. Znajduje się na półwyspie, na kanale Beagle, więc podchodząc do lądowania ma się góry z obu stron, pod sobą wodę i dosłownie na sekundy przed dotknięciem pasa kołami woda znika i pojawia się asfalt. Ushuaia jest bramą do Antarktydy. Od tego najbardziej odludnego i bezludnego kontynentu dzieli ją tylko 1000km (to o 1500km mniej niż Australijskie Hobart, 1200km niż nowozelandzka Isla Stewart, 188km mniej niż chilijskie Punta Arenas czy 3200km mniej niż południowoafrykańskie Ciudad del Cabo). W związku z tym jest przystosowane do przyjmowania największych samolotów włącznie z 747 jak i francuskim Concordem, który lądował tu niegdyś.
Widok od strony lotniska
Z lotniska do miasta idziemy piechotą, bo jest na tyle blisko, że chcemy się przejść. Rozstajemy się przy rondzie i każdy rusza w swoją stronę, choć niedługo później spotkamy się ponownie w centrum. Ja kieruję się w przeciwnym kierunku, gdzie jestem umówiony z Barbarą, która zatrzymała się na CouchSurfingu u Cynthii. Przyznaję, że ze znalezieniem odpowiedniego domu miałem sporo problemów, bo choć znałem dokładny adres to dość długo krążyłem po okolicy nie mogąc trafić.
Pierwsze, co rzuca mi się w oczy w Argentynie to kosze na śmieci zrobione ze starych beczek oraz wałęsające się psy. Mnóstwo psów.
Popołudniu wymieniam gotówkę w banku – odkąd Argentyna uwolniła kurs dolara nie ma potrzeby robić tego na tzw. niebieskim rynku. Kurs w banku jest praktycznie równy z tym ulicznym.
Po zakupach i śniadaniu decydujemy się na wycieczkę do Laguna Esmeralda, położonej 15km na północ od miasta. Busy odjeżdżają z dworca autobusowego, jednak nam przyjdzie poczekać, aż nazbiera się więcej pasażerów.
Ruszamy z parkingu ścieżką prowadzącą przez las, wśród traw w terenie otoczonym górami. Krajobraz przypomina ten skandynawski – podobna roślinność i ukształtowanie terenu. Po godzinie marszu docieramy do jeziora – Laguna Esmeralda. Na piaszczystej plaży relaksują się rodziny z dziećmi, studenci i turyści. Moje zdziwienie wywołuje fakt, że prawie wszyscy mają przy sobie yerba mate i kuchenkę, na której grzeję wodę. Nie mogę zrozumieć, jaki jest sens noszenia palnika, który daleki jest od lekkiego, tylko po to aby napić się mate w górach. Czy nie można się przez parę godzin obyć bez picia tego napoju? Jak widać nie można, o czym sam się wkrótce przekonam.
Jezioro obchodzimy dookoła i po drodze natykamy się na gęś magelankę. A w zasadzie na całą rodzinę wraz z młodymi. W ogóle się nie boją i mam okazję przyjrzeć im się z bardzo bliska.
Jezioro i otoczenie, w którym się znajduje bardzo przypomina mi Wielkie Jezioro Ałmatyńskie tylko w lepszym wydaniu. Nikt nie pilnuje by nie przekraczać barierek (których tutaj nie ma) i można swobodnie się poruszać.
Do parkingu wracamy tą samą drogą – szlak jest tylko jeden, a następnie łapiemy stopa do miasta. Mając do dyspozycji w pełni wyposażoną kuchnię przyrządzamy sobie prawdziwą ucztę na kolację – pizzę sztuk dwie!
Rano wybieramy się na kolejną wycieczkę – do parku narodowego Ziemi Ognistej, który znajduje się na zachód od Ushuaia. Aby tam dotrzeć należy skorzystać z jednego z wielu jeżdżących w tamtym kierunku autobusów. My jednak próbujemy szczęścia i z racji, że mieszkamy bliżej zachodniej części miasta idziemy na stopa. Stajemy tuż przed końcem asfaltu, bo dalej już tylko szuter i kurz. Nie czekam długo i już po 20 minutach łapiemy się na transport do parku. Wybieramy szlak prowadzący ścieżką wzdłuż oceanu. Szczerze mówiąc szlak, jakich wiele, widoki także. Nie był jakoś szczególnie powalający i oszałamiający widokami. Ot, po prostu las nas wodą, zatoka i góry gdzieś w tle. To nie tak, że było nieładnie, ale obiektywnie patrząc zachwytu jakoś nie było. Może to ja pozostawałem niewzruszony i niewrażliwy na piękno okolicy, a może po prostu zabrakło tego efektu ‘wow’.
Gdy przysiadamy odpocząć na kamieniach podchodzi do nas jakiś ptak drapieżny z rodziny jastrzębiowatych. Wyraźnie się nie boi, jest młody i do przemieszczania bardziej używa nóg jak kura, aniżeli skrzydeł. Siedzimy tak kilkanaście minut obserwując się nawzajem.
Koniec szlaku wieńczy Zatoka Lapataia. Tutaj również, po 3045km ma kres droga krajowa numer 3, która ciągnie się od Buenos Aires. Ponownie łapiemy stopa i wracamy do miasta z sympatycznym małżeństwem. Styczeń-luty to sezon wakacyjny i z jednej strony popularne miejsca przeżywają większe natężenie turystów, a z drugiej łatwiej złapać stopa.
Zatoka Lapataia
Nieopodal portu w Ushuaia stoi słynna tablica ‘Ushuaia – fin del mundo’ – czyli koniec świata w dosłownym tłumaczeniu. Nie wiem czy Ushuaia jest końcem świata, bo w końcu dalej jest Antarktyda. Z drugiej strony coś się tu zdecydowanie kończy. Kończy się kontynent amerykański, dalej jest już tylko woda i nie ma nic, pustka w naszym rozumieniu świata. Ale czy takich miejsc na kuli ziemskiej nie jest mnóstwo? Czy odizolowane góry Pamiru, puste stepy Kazachstanu, gdzie jak okiem sięgnąć pustka, trawa i nicość to nie jest także koniec świata? Miejsce, w którym jest tylko wiatr, bo i życia w rozwiniętej formie brak. Czy Nordkapp, Syberia to nie jest także koniec świata, w którym świat jaki znamy zmienia się, na taki zupełnie obcy, dziki i… po prostu inny. Wychodzi z tego, że świat nie jak kij, ma wiele końców.
Nieopodal stoi kolejna tablica, tym razem mniej turystyczna, choć może bardziej wymowna. Napis na niej: „Prohibido el amarre de los buques piratas ingleses” oznajmia, że zabronione jest przybijanie do brzegu pirackich statków brytyjskich. Związane jest to bezpośrednio z wojną o Falklandy/Malwiny. Ta druga nazwa żywo funkcjonuje w Argentynie, która rości sobie prawa do wysp, bezprawnie okupowanych przez Brytyjczyków – jak twierdzą Argentyńczycy. Na każdym kroku widać, jak podkreślają swój związek z Malwinami oraz jaką urazę żywią na tym tle do Brytyjczyków. Podobnie sytuacja ma się w odniesieniu do bezludnych wysp Sandwich Południowy i Południowa Georgia.
Ushuaia
Trzeciego dnia pobytu w najbardziej wysuniętym mieście na ziemi (nie licząc chilijskiego Puerto Williams i Puerto Toro, które uznawane są za osady) postanawiamy się stąd wydostać i udać do Punta Arenas. Ponownie próbujemy szczęścia stopem i w tym celu wybieramy miejsce poza miastem. Choć świeci słońce to ciepło nie jest. W dodatku wieje. Po parunastu minutach stania z kartonem i wypisaną na nim nazwą miejscowości robi się chłodno i ubieram dodatkowo bieliznę termoaktywną. Jak łatwo przewidzieć, gdy jestem jedną nogą bez spodni podjeżdża i zatrzymuje się ciężarówka. Następuje pospieszne pakowanie, wrzucanie wszystkich ciuchów do plecaka, zakładanie spodni i butów. Kierowca zgadza się nas zabrać aż za Cieśninę Magellana, czyli 460km dalej – do Chile. Po drodze mamy okazję obserwować Ziemię Ognistą wraz ze wszystkimi jej urokami i pięknymi widokami.
W pewnym momencie na asfalcie widzę narysowaną żółtą gwiazdę. Jakby w Strażniku Teksasu tylko z wypisanym pod nią imieniem. Można by pomyśleć, że ktoś się podpisał, był tutaj, coś w stylu „tu byłem, Jorge”. Z tym, że te żółte gwiazdy oznaczają miejsca, w których ten ktoś zginął na drodze. Są malowane ku przestrodze. Jak nasze czarne punkty. Zresztą nie musimy długo czekać, bo po przekroczeniu granicy, gdy zaczyna się szuter i prędkość jazdy maleje do 10 km/h – przynajmniej naszej ciężarówki, mamy okazję obserwować wraki samochodów na poboczu, a w pewnym momencie nawet widzimy jak ze świeżo rozbitego samochodu wyciągają zawinięte w koc ciało. Dopiero 20 minut jazdy później mijamy nadjeżdżającą z przeciwka karetkę. Na szybką pomoc nie ma tu co liczyć. Powodem jest nadmierna prędkość, szuter i zakręty, które w połączeniu dają niebezpieczną kombinację i nietrudno wypaść z drogi.
Przeprawa promowa przez Cieśninę Magellana trwa krócej niż oczekiwanie w kolejce do wjazdu na tenże prom i niedługo później znajdujemy się po drugiej stronie. Na skrzyżowaniu się rozstajemy i pozostaje nam łapanie kolejnego stopa do Punta Arenas. Od miasta dzieli nas tylko 150 km ale znajdujemy się dosłownie pośrodku niczego, jest godzina 21 i jedyne na co możemy liczyć to łaska mijających nas kierowców, a tych w Patagonii jest jak na lekarstwo. Samochody mijają nas ledwie co kilkanaście minut. Rozważamy już rozbicie namiotu, aby nie robić tego po ciemku, choć do zmroku mamy jeszcze spokojnie dwie godziny czasu. W pewnym momencie jakieś małe futerkowe zwierzątko przechodzi przez drogę żwawo przebierając łapkami. Podchodzę bliżej by zrobić zdjęcie, a stworzonko prycha na mnie próbując być groźne. Nie żebym się bał ale jest to skunks patagoński i nie chcę zostać trafiony jego cuchnącą wydzieliną.
Ponownie szczęście nam sprzyja i już po niedługim czasie mamy transport do Punta Arenas, gdzie docieramy w 1,5h – jeszcze przed zapadnięciem nocy. Tym razem droga była prosta, asfaltowa, więc jazda minęła szybko.
Zapisy śladów tras z GPS:
Laguna Esmeralda
Park Narodowy Tierra del Fuego