Dzień 17: Santa Ana – Tazumal – Gwatemala City

Przed wyruszeniem w drogę idziemy jeszcze na chwilę na targ po woreczek (soki wlewane są do woreczków, do których dodawana jest słomka) soku ze świeżych owoców, bo mój wczorajszy eliksir średnio mi smakował, a myślałem dobre pięć minut na jaką kombinację owoców się zdecydować (kiwi z ananasem). Tym razem wziąłem pomarańcze z ananasem i takie połączenie okazało się o wiele lepsze.

Andrej ma w planach dotrzeć do Antigua w Gwatemali więc zabiera się razem z nami i jedziemy wspólnie w trójkę. Tuż za Santa Ana znajduje się Tazumal, czyli kolejne ruiny Majów ze sporych rozmiarów piramidą na środku. Pokrótce zwiedzamy cały kompleks i ruszamy dalej w drogę.

Oznaczenie dróg jednokierunkowych jest wszędzie takie samo, czyli bardzo słabe lub nie ma wcale. Przez chwilę jedziemy za jakimś autobusem, który po pewnym czasie skręca w prawo, a ja jadąc dalej prosto w ostatniej chwili na skrzyżowaniu orientuję się, że właśnie mam zamiar wjechać na drogę dwupasmową pod prąd. Szybko się jednak orientuję co jest grane, skręcam tak jak należy i dostrzegam stojący na prawidłowym skrzyżowaniu autobus, którego kierowca śmieje się przez okno do nas.

Próbowaliśmy dotrzeć do parku narodowego El Impossible od strony Tacuba ale gdy drogi zaczynają robić się coraz bardziej strome i mamy problem ze znalezieniem tej właściwej do parku mieszkańcy informują nas, że tam można dojechać tylko 4×4. Wracamy więc i w Ahuachapan robimy krótką przerwę na posiłek i mały spacer w okolicach rynku po czym jedziemy dalej w kierunku granicy z Gwatemalą. Procedura taka sama jak poprzednio, czyli wysiąść z samochodu i udać się do biura wraz z paszportem. Andrej próbuje negocjować pieczątkę do paszportu w Salwadorze ale nie udaje mu się. Przejeżdżamy wąski jednopasmowy most i powtarzamy powyższe czynności po stronie Gwatemalskiej. Od strony Salwadoru do stolicy prowadzi dobra droga, która jest dodatkowo rozbudowywana i dopiero tuż przed samym miastem trafiamy na spory korek. Jadąc przez Gwatemala City próbuję sobie przypomnieć jak się jechało do wypożyczalni bo nie za bardzo pamiętam, a nie zaznaczyłem jej sobie w nawigacji ale tym się będę martwił najwyżej jutro. Andrej’a wysadzamy na jednym z przystanków, skąd łapie autobus do Antigua, a my kierujemy się do Zony 7, gdzie mamy zarezerwowany nocleg na dzisiejszą noc.

Dzień 16: Lago de Coatepeque, Volcan de Santa Ana

Rano opuszczamy uroczy Hotel Anahuac, żegnamy się z Cesarem, który prosi o przesłanie paru zdjęć z wczorajszej wycieczki i okolicy, co mam zamiar uczynić po powrocie.

Zjeżdżamy z gór, przejeżdżamy przez przedmieścia Santa Ana i kawałkiem Panamericany docieramy do jeziora Coatepeque. Jezioro leży w kraterze jeszcze większej kaldery i jest jednym z największych, a moim zdaniem i najpiękniejszych jezior Salwadoru. Szczególnie ładnie prezentuje się z wiodącej do niego drogi, z której widać pobudowane drewniane domy na wodzie. Niestety większość terenów wokół jeziora nie jest państwowa i dostęp do wody ograniczają prywatne posesje.

Ze względu na wczesną porę widoków nie przesłaniają chmury, a i przejrzystość powietrza jest przyzwoita.
Wejście na wulkan Santa Ana rozpoczyna się o 11 każdego dnia i jest to po części zorganizowana wycieczka, ponieważ z każdą grupą turystów idzie dwóch uzbrojonych policjantów i przewodnik. Wiążą się z tym oczywiście przeróżne opłaty (w sumie ok 10 USD) m.in. za wstęp do parku, przewodnika, za przejście przez teren prywatny. Co ciekawe w drodze powrotnej idziemy inną ścieżką i jakoś omijamy teren, za przejście którego w pierwszą stronę pobierano opłatę.

Przewodnik idzie raczej dla towarzystwa, a głównym rozmówcą jest jeden z policjantów, który na turystach ćwiczy swój angielski. On też opowiada większość ciekawostek związanych z parkiem i wulkanem.

Co do spaceru w asyście policjantów pod bronią to nie jestem pewien na ile to rzeczywiście kwestie bezpieczeństwa, a na ile jakieś zaszłości z dawnych czasów, które teraz stały się dodatkowym źródłem dochodu. W każdym razie nawet idąc za potrzebą za krzaki jeden z policjantów zawsze czeka na brakującą osobę aż zrobi co trzeba i dołączy do reszt.

Spotkaliśmy ponownie Veronique i Maxime, poznaliśmy Andrej’a z Ziliny, a także Amerykanina i Australijczyka. Dotarcie na szczyt zajęło nam około dwóch godzin spokojnym tempem.

Krater wulkanu Santa Ana jest wypełniony zielonkawą, bulgoczącą na środku wodą. Ściany zewnętrznego krateru osiągają 400m wysokości, a samo jeziorko ma 30m głębokości. Bardzo ciekawi mnie sposób w jaki dokonuje się takich pomiarów.

Po dotarciu na parking zabieramy ze sobą jeszcze Veronique, Maxime i Andrej’a. Niestety ale auto jest tylko pięcioosobowe. I tak wieczór spotykamy się wszyscy w tym samym hostelu – Casa Verde, po czym idziemy na miasto na spacer i sok ze świeżo wyciskanych owoców.


Dzień 15: Juayua

Po śniadaniu Cesar zabiera nas na wycieczkę (25$) na plantację kawy. Poza mną jest jeszcze para Kanadyjczyków. Ładujemy się do starej Toyoty, którą Cesar ma jeszcze od dziadka. Veronique z Cesarem w środku, a ja z Maxime z tyłu na pace na stojąco. Podczas jazdy trzymamy się dachu i poruszamy temat bezsensowności podawania cen netto w Kanadzie i USA i doliczania napiwków.

Co się tyczy jednak plantacji to znajduje się ona na wysokości około 1400m n.p.m., gdzie panują bardzo dobre warunki do uprawy kawy. Cesar wprowadza nas we wszystkie tajniki uprawy krzewów począwszy od sadzenia po etap zbierania ziaren.

Następnie udajemy się do młyna, gdzie skupuje się ziarna od lokalnych producentów i poddaje obróbce czyli myje, zdejmuje skorupkę, wypala i sortuje.

Ostatnim etapem naszej wycieczki jest własnoręczne wypalanie kawy, które przeprowadzamy u Cesara. Po około 12-14 minutach w temperaturze dochodzącej do 200°C ziarna pękają i po chwili należy proces przerwać. Świeżo wypalone ziarna następnie mieli i zaparzamy z nich kawę, którą porównujemy z kawą z ziaren zmielonych dwa tygodnie wcześniej. Odczucia bardzo subiektywne.

Później z kolei na bazie dopracowanego wcześniej espresso Cesar uczy nas jak zrobić prawdziwe cappuccino, wyjaśnia dlaczego nie jest je wcale tak prosto zrobić i co ma do tego wszystkiego latte.
Oczywiście sami też ćwiczymy czego efektem jest na stole przeszło 15 filiżanek po różnych rodzajach kaw. Chyba szykuje się bezcenna noc.

Nie była to moja pierwsza wizyta na plantacji kawy, ponieważ w Laosie już miałem okazję się na takiej znaleźć jednak wycieczka z Cesarem zajęła nam blisko 5 godzin, podczas których ciągle dowiadywaliśmy się nowych rzeczy na temat uprawy, przetwarzania i picia kawy.

Po powrocie z wycieczki Maxime i Veronique jadą do Santa Ana, a my udajemy się na zwiedzanie okolicy co sprowadza nas do Laguna Verde – małego jeziorka położonego w lesie będącego lokalną atrakcją. Cesar zapytany przeze mnie o dojazd do tego miejsca odpowiedział, że powinno się udać zważywszy, że ostatnio nie padało wiele i droga powinna być przejezdna. Okazało się, że droga choć bita to jest w świetnym stanie i w porównaniu do niektórych odcinków w Gwatemali jest wręcz bez zarzutu.

W samym praktycznie miasteczku znajduje się mały wodospad, który mamy zamiar odwiedzić. Co prawda w przewodniku ostrzegają przed chodzeniem tam samodzielnie ze względu na zdarzające się napady ale to już chyba przeszłość. Samo dotarcie tam jest już ciekawe, ponieważ gdy kończy się droga trzeba wejść na teren elektrowni. Obcym wstęp wzbroniony, brama otwarta. Następnie ścieżką zejść jeszcze kilkaset metrów podczas gdy za krzakami po lewej stronie znajduje się wielki lej o pionowych ścianach, w którym zmieściłby się bez problemów kilkunastopiętrowy wieżowiec.

Na koniec dnia robimy jeszcze w miasteczku małe zakupy, spacerujemy po centrum, a ja korzystam z okazji i robię kilka zdjęć.

Dzień 14: San Salvador, Parque Nacional El Boqueron, San Andres, Joya de Ceren, Juayua

Dzień zaczynamy od śniadania w hostelu, po którym wybieramy się odwiedzić ścisłe centrum San Salvadoru. O ile przedmieścia, gdzie nocowaliśmy były ładnie utrzymane i zadbane, o tyle okolice Plaza Barrios, gdzie mieści się między innymi Pałac Narodowy czy Katedra Metropolitalna są brudne, zaśmiecone, pełne bezdomnych nocujących na krawężnikach i tam też załatwiających swoje potrzeby co można wnioskować po rozchodzącym się zapachu.

Abstrahując jednak nieco od wyglądu na poziomie ulicy to Pałac Narodowy będący siedzibą rządową aż do trzęsienia ziemi w roku 1986 wręcz bije w oczy kremową bielą. Podobnie stojąca tuż obok katedra, w której akurat odbywa się msza.

Przy Parque Libertad znajduje się kolejna ciekawa i warta odwiedzenia budowla, a mianowicie kościół El Rosario. Zbudowana na planie łuku z witrażami w kolorach tęczy.

Oddalając się od centrum miasto robi się bardziej czyste i schludne choć i tak wydaje mi się, że jest z poziomu turysty wygląda lepiej niż niejedno miasto polskie. Pojawiają się centra handlowe, salony samochodowe i oczywiście zamknięte osiedla.

Szeroką autostradą jedziemy w kierunku Santa Tecla, gdzie odbijamy na północ w kierunku El Boquerom. Mamy trochę trudności ze znalezieniem drogi tam prowadzącej jako, że nawigacja ma mały błąd i kombinujemy na własną rękę. Na szczęście się udaje i pniemy się powoli w górę, a po prawej strony poniżej roztacza się widok na całą kotlinę i San Salvador.

Wulkan San Salvador ma dwa wierzchołki, z czego drugi – El Boqueron ma w sobie jeszcze mały stożek – wysoki na 45 metrów. Wycieczka zajmuje kilkadziesiąt minut, a dotarcie od parkingu nie jest wymagające.

Jadąc dalej tą samą drogą wyjeżdżamy po drugiej stronie i docieramy do Panamericany. Nieopodal znajdują się ruiny w San Andres i Joya de Ceren zwane również Pompejami Ameryki. Nazwa wzięła się stąd, że mała osada Majów została podczas erupcji w 595 roku przysypana kilkoma warstwami popiołu i odkrywa stosunkowo niedawno. Od Pompejów odróżnia je jednak to, że ludzie przeczuwający zbliżającą się katastrofę opuścili w pośpiechu wioskę o czym świadczy brak znalezionych ciał.

Kilka kilometrów dalej w dolinie Zapotitan znajdują się wspominane już wcześniej ruiny San Andres z niewielką stożkową piramidą. Eksperci sądzą, że miasto pomiędzy 600, a 900 rokiem było zamieszkiwane nawet przez 12000 ludzi.

Popołudniu zmierzamy już w stronę wybrzeża Pacyfiku i miejscowości La Libertad, a następnie jedziemy wzdłuż wybrzeża na zachód. W El Tunco robimy przerwę, spacerujemy chwilę po plaży, a później delektujemy się przepyszną ceviche (kawałki ryby w soku z limonki z pomidorem, kukurydzą, ananasem, papryką, itp.)

Robi się już późno, a poza tym problemy żołądkowe znów dają o sobie znać więc jedziemy prosto w okolice Ruta de las Flores – do Juayua. Zatrzymujemy się w u przesympatycznego Cesara w hotelu Anahuac, który mogę z czystym sumieniem polecić.


Dzień 13: Gracias – Suchitoto, San Salvador

Opuszczając Gracias kierujemy się już w stronę granicy z Salwadorem. Nim jednak tam dotrzemy czeka nas stromy podjazd w górę, gdzie osiągamy leżącą na prawie 2000m n.p.m. przełęcz. W jednym miejscu prawdopodobnie z powodu silnych opadów deszczu przeciwny pas ruchu jest oberwany, a wszystko to jest tak oznaczone, że mam przez chwilę wątpliwości gdzie jechać. Z ciekawości jednak zatrzymujemy się i wychodzę aby sprawdzić jak to wygląda. Okazuje się, że droga ta prowadzi prosto do kilkunastometrowego urwiska. Kierowcy jadący tamtym pasem maja lepsze oznaczenie i jakieś barierki sugerujące o ominięciu feralnego miejsca, jednak tacy jak my, którzy nadjeżdżają z przeciwka muszą się chwilę zastanowić o co chodzi żeby nie jechać w stronę pustki.

Granica w El Poy jest bardziej ruchliwa niż przejście La Frontiera pomiędzy Gwatemalą, a Hondurasem. Dojazd blokują stojące ciężarówki więc wymijam wszystkie z lewej strony i podjeżdżam na samą granicę. Sytuacja analogiczna jak poprzednio – wychodzimy z auta, idziemy z paszportami do urzędnika Hondurasu, dostajemy pieczątki (bez opłat) i jedziemy kilkadziesiąt metrów dalej do budki oficera Salwadoru. W międzyczasie ktoś jeszcze sprawdza nasze paszporty i pierwszy raz spotykamy się z prośbą o otwarcie bagażnika i bagażu. O tym ostatnim fakcie zapominam po czasie i wyjmując wieczór walizki z bagażnika połowa ich zawartości ląduje na chodniku. Następnie znów parkujemy, wysiadamy i idziemy z paszportami do okienka. Co dziwne, nie dostajemy pieczątek.

Niedaleko od granicy znajduje się spokojne miasteczko – La Palma, w którym jest najwięcej murali na świecie w przeliczeniu na mieszkańca. Prawie wszystkie ściany, znaki, słupy są ozdobione kolorowymi malunkami przedstawiającymi głównie motywy religijne i indiańskie.

Kolejną miejscowoscią, w której się zatrzymujemy jest Suchitoto położone nieopodal jeziora Suchitlan, słynne z galerii, kościoła i brukowanych uliczek. Zdecydowanie warte odwiedzenia. Tuż za miastem zaczyna się wspomniane wcześniej jezioro jednak nie znaleźliśmy nad nim niczego ciekawego. Wstęp $1, restauracja i naganiacze oferujący wycieczki łodzią po jeziorze, w którym poziom wody jest zadziwiająco niski. Półtora kilometrowa drogą na zachód znajdują się wodospady los Tercios jednak gdy tam przyjeżdżamy parking jest zamknięty i nic nie wskazuje żeby znajdowały się tutaj jakieś kaskady. W dodatku Lonely Planet przestrzega przed poruszaniem się w pojedynkę ze względu na zdarzające się napady. Ciekawość mimo wszystko bierze górę i postanawiam rozejrzeć się po okolicy. Schodzę kawałek w dół w poszukiwaniu płynącej wody ale jedyne co znajduję to całkowicie wyschnięte koryto strumienia i ścianę, z której powinna spadać woda. Tajemnica zamkniętego parkingu rozwiązana.

Z Suchitoto zmierzamy już prosto do stolicy – San Salwadoru, która jest bardziej ruchliwa i zakorkowana niż boczne drogi. W jednej z dzielnic znajdujemy hostel (International Guesthouse) ze śniadaniem ($25). Wejścia do wnętrza broni gruba krata z takimi samymi drzwiami, która na noc jest dodatkowo zasuwana metalową bramą, przez którą nie prześlizgnie się nawet światło z ulicy. Z tego co mówi właścicielka to i cała okolica jest pilnowana przez strażnika. Uzbrojonego rzecz jasna.

 

Dzień 12: Gracias, Parque Nacional Celaque

Zatrucie wciąż nie minęło ale zdaje się jakby tabletki zaczynały trochę działać. W związku z tym wyruszamy na spacer po mieście. W XVI wieku Gracias było krótko stolicą całego regionu, którą później przeniesiono do Antigua w Gwatemali. W mieście znajduje się kilka kościołów oraz położony na wzgórzu fort – San Cristobal, do którego między innymi się udajemy. Przed wejściem ustawione są nowoczesne rzeźby jakby z krajów Pacyfiku.

Po zejściu na dół bierzemy auto i jedziemy do parku narodowego Montana de Celaque znajdującego się kilka kilometrów za miasteczkiem. Po drodze prawie za bezcen zaopatrujemy się w małe ale bardzo pyszne banany. Parkujemy na poboczu przed szlabanem, a dalej idziemy pieszo. Po około 20 minutach docieramy do wejścia do parku, gdzie zastajemy jednego chłopaka w roli strażnika parku. O dziwo dało się z nim radę porozumieć po angielsku. W księdze wejść zauważamy, że jesteśmy jedynymi turystami w tym dniu, a dzień wcześniej miejsce to odwiedziło dwoje Amerykanów.

Po krótkich negocjacjach udaje nam się obniżyć cenę za wstęp i w konsekwencji płacimy tylko za jedną osobę. Z kilku dostępnych ścieżek wybieramy prowadzącą do wodospadu – „Sendero hacia Mirador de La Cascada”. W miarę wchodzenia w głąb lasu zaczynamy nabierać wysokości, a po pewnym czasie ścieżka staje się jeszcze bardziej stroma. Po około dwóch godzinach docieramy do miejsca, w którym szlak się kończy i powinien być widoczny wodospad. Nic takiego jednak nie następuje. Próbuję rozeznać się w okolicy i przedzieram się przez gęste krzaki stromo w dół żeby sprawdzić czy da się dojść do miejsca, z którego będzie coś widać. Niestety nie ma takiej możliwości i po krótkim odpoczynku wracamy tą samą drogą na dół.

Dzień 11: Lago de Yojoa – Gracias

Pobudka o 5:30. Idziemy na obserwacje ptaków nad jezioro. Po drodze wstępujemy do domu przewodnika, z którego zabiera wiosła i częstuje nas świeżą kawą. Dom jako budynek to określenie trochę na wyrost ponieważ chatka jest zbudowana z drewna lecz wygląda jakby każda deska była z innego zestawu. Nawet drzwi nie stanowią jednej całości tylko są poskładane z różnych desek ułożonych każda inaczej.

Po wieczornej ulewie nie ma już śladu i tylko para unosząca się nad lasem i jeziorem przypomina o tym fakcie. Wsiadamy na łódkę i wąskim kanałem powoli wpływamy na jezioro. Z racji wczesnej pory życie na jego brzegach wciąż tętni. Na gałęziach przysiadają ptaki drapieżne, czaple i wiele wiele innych. Z kolei na skałach można dostrzec śpiące nietoperze. Rejs trwa może trochę ponad 2 godziny. Słońce wznosi się wyżej, robi się cieplej i bardziej mglisto. Powoli wracamy.

Zabieramy bagaże z pokoju i jedziemy w kierunku Gracias. Ponownie tą samą drogą co poprzedniego dnia. W miarę zbliżania się do miasteczka nabieramy wysokości, wjeżdżamy w góry, droga asfaltowa jest przerywana odcinkami szutru, a w dodatku zaczyna ulewnie lać, że ledwo cokolwiek widać. Ważne że wycieraczki jeszcze nadążają zgarniać deszcz z szyby.

Po parunastu minutach krążenia po mieście i szukania upatrzonego w przewodniku hotelu i wypytywania o niego przechodniów ktoś w końcu się orientuje i wskazuje nam drogę. Zresztą nie pierwszy raz spotykamy się z sytuacją, że ludzie we własnej okolicy nie mają pojęcia lub sprawiają wrażenie, że nie wiedzą gdzie znajdują się takie miejsca jak plac centralny czy park.

Hotel znajdujemy za 400 HNL/2os z łazienką. Ta ostatnia dogodność jest tym razem bardzo istotna, jako że od poprzedniego wieczora męczy mnie nieustannie jakieś zatrucie. Zaopatruję się w lokalnej aptece o jakieś tabletki ale nie pomagają.

Dzień 11: Copan – Lago de Yojoa

Ruiny Majów w Copan znajdują się zaledwie kilometr lub dwa od miasta o tej samej nazwie i tam też udajemy się zaraz rano. Zaraz za wejściem natrafiamy na kilka czerwonych ar, które są mieszkańcami okolicznych ruin i lasów. Jest to również narodowy ptak Hondurasu. Nieopodal znajduje się centrum rozrodu ptaków, w którym podejmowane są próby zwiększenia populacji tego jak i innych gatunków. Ptaki nie wyglądają na ruchliwe bo częściej widzi się je spacerujące aniżeli latające, a gdy zgromadzi się ich kilka na jednym drzewie to hałas jest niesamowity.

Na środku znajdują się piramidy schodkowe i stele, a dookoła mieściły się tereny mieszkalne. Do dziś nie do końca wiadomo dlaczego te czy inne starożytne miasta Majów zostały opuszczone. Jedno z przypuszczeń dotyczące Copan sugeruje iż wraz z rozwojem miasta zaczęto wycinać coraz więcej drzew na opał i pod uprawę co skutkowało podnoszeniem się temperatury w dolinie, mniejszymi opadami deszczu, a w konsekwencji ubogimi plonami i głodem.

Ruiny Copan nie są duże i obejście wszystkie na spokojnie około dwóch godzin. Robi się też cieplej i upał zaczyna doskwierać. Wracamy jeszcze na chwilę do miasta na śniadanie, po czym jedziemy dalej w kierunku San Pedro Sula, które uchodzi za jedno z najniebezpieczniejszych miast na świecie (przynajmniej według statystyk), a następnie w kierunku największego jeziora Hondurasu – Lago de Yojoa.

Drogi w Hondurasie są gorszej jakości niż te w Gwatemali, jest więcej przerw w asfalcie i dziur ale nie ma tylu progów zwalniających. Kierowcy też jeżdżą mniej spokojnie i czasem trzeba zwolnić, gdy z przeciwka nadjeżdża wyprzedzająca ciężarówka czy autobus, której trzeba ustąpić.  Gdzieś w połowie trasy przytrafiła się nam pierwsza kontrola drogowa. Zarówno w Gwatemali jak i w Hondurasie bardzo często przy drogach stoją policjanci lub wojsko i kontrolują wyrywkowo przejeżdżające samochody. Każdy z nich jest oczywiście uzbrojony i to nie tylko w pistolet ale również i karabiny, które noszą przed sobą, jakby w gotowości do użycia. W każdym razie kontrola ograniczyła się do bardzo pobieżnego przejrzenia dowodu rejestracyjnego i po chwili mogliśmy jechać dalej.

Od San Pedro Sula prowadzi całkiem dobra droga, z początku nawet dwupasmowa. Biegnie ona w stronę stolicy Tegucigalpy.  Po drodze zatrzymujemy się by zobaczyć 43 metrowy wodospad Pulhapanzak. Położony jest on w przyjemnym parku, przez który przepływa spokojnie rzeka, w której można się nawet kąpać pomimo tego, że kawałek dalej nagle się urywa.

Parę minut później zaczyna się prawdziwa ulewa, oberwanie chmury typowe dla krajów tropikalnych. Widać, że pora deszczowa powoli się rozpoczyna.


Dzień 10: Rio Dulce, Quirigua, Copan Ruinas

Rano spacerujemy jeszcze po farmie, jemy śniadanie i zbieramy się w dalszą drogę.
Pierwszym przystankiem jest Rui Dulce – miejscowość położona nad największym jeziorem Gwatemali – Lago de Izabal. Z jeziora wypływa rzeka (Rio) Dulce, która przepływając przez niewielkie jezioro El Golfete i głęboki na 100 m wąwóz uchodzi do morza w pobliżu miasta Livingston. Próbowaliśmy znaleźć publiczną łódkę, która pływa z Rio Dulce do Livingston, lecz popołudniu jest już tylko kurs w jedną stronę, a oferty prywatnych łodzi były w horrendalnie wysokich cenach.
Ograniczyliśmy więc zwiedzanie do hiszpańskiego fortu z XVII wieku – Zamku Św. Filipa. Zbudowany i używany przez Hiszpanów do ochrony przed piratami, głównie Angielskimi rabującymi wybrzeża Karaibów.
Zamek jest mały ale ładnie położony i odrestaurowany. Obok znajdują się ławki i wydzielone miejsce do pływanie, które okazuje się bardzo pomocne w walce z upałem.
Z Rio Dulce udajemy się do Quirigua (80Q) – dawnego ośrodka kultury Majów istniejącego między III, a IX wiekiem. Miejsce jest znane z wysokich steli, które dochodzą do 8 m wysokości i ważą nawet 60 ton. Na końcu Wielkiego Placu znajduje się akropolis, którego budynki służyły za łaźnie i mieszkania. Poza ekipą przycinającą trawę, a raczej odpoczywającą w cieniu jesteśmy tam całkiem sami, żadnych innych zwiedzających w zasięgu wzroku.
Po zwiedzeniu Quirigua kierujemy się już w stronę granicy z Hondurasem w El Florido. Granica jest czynna przez całą dobę, a my docieramy tam godzinę przed zmrokiem.
Przekraczanie jest dość nietypowe, przynajmniej samochodem. Po przejechaniu za pierwszy szlaban parkujemy z boku i pieszo udajemy się do okienka po pieczątkę wyjazdową z Gwatemali. Przy okazji z jakiegoś powodu musimy uiścić opłatę około 60Q. Chwilę później kierujemy się do biura Hondurasu, gdzie procedura jest podobna, z tym że wypełniamy deklaracje celne i płacimy ok 3$. Po tym wszystkim wracamy do auta i przejeżdżamy przez drugi szlaban. Nikt też nie pyta w jaki sposób się przemieszczamy, czy przewozimy coś czego przewozić nie powinniśmy.
Zatem ruszamy dalej w drogę, już w Hondurasie. Do Copan mamy tylko 10 km i na miejsce dojeżdżamy, gdy powoli robi się ciemno. Znajdujemy przyjemny hostel i idziemy na miasto. Pomimo, że jest ciemno to na ulicach jest sporo ludzi i czujemy się bezpiecznie. Żeby coś zjeść musimy zdobyć trochę lempirów, a o tej godzinie jest to możliwe w jednym z trzech bankomatów (z czego tylko dwa działają). Nie wiem dlaczego ale nie sposób wybrać gotówki z MasterCard, a z opresji ratuje nas Visa.
Wracając do hostelu kupujemy tradycyjne danie Hondurasu – baleada. Jest to dość gruby placek a la torilla wypełniony pastą ze smażonej fasoli, jakimiś warzywami i ewentualnie mięsem.

Dzień 9 – Tikal

Tikal jest czynne od 6 do 18, a zwiedzanie warto rozpocząć wcześniej, ponieważ wtedy fauna jest bardziej aktywna, a upał mniej dokuczliwy. Wstęp do parku (150Q) jest pobierany przy głównej drodze, 17km od samych świątyń. Pojawiają się ograniczenia prędkości i znaki informujące o możliwości spotkania ze zwierzętami. Jedyne co nam się udaje zobaczyć to jakiś duży ptak, z wyglądu przypominający pawia, spacerujący na poboczu.

Żeby dotrzeć do świątyń należy przejść 15 min ścieżką przez las. Zwiedzanie rozpoczynamy od Temple VI po czym kierujemy się w kierunku głównego placu, przy którym mieszczą się chyba dwie najbardziej znane i charakterystyczne piramidy – Temple I i Temple II stojące naprzeciwko siebie. Odkąd dwie osoby spadły ze stromych schodów Temple I i zginęły wstęp na nią jest zabroniony. Można natomiast wejść na jej Temple II, na którą od tyłu prowadzą schody. Z góry roztacza się widok na wszystkie okoliczne świątynie, szczególnie północne akropolis po lewej stronie.

Z głównego placu kierujemy się w kierunku Temple V, która jest ciągle w trakcie renowacji i badań.  Nieopodal znajduje się plac siedmiu świątyń, a idąc dalej zaginiony świat i temple IV będąca najwyższą w całym kompleksie – 65m. Z góry roztacza się widok na Temple I i Temple II wystające ponad korony drzew. Przechodząc pomiędzy świątyniami, nad leśnymi ścieżkami, gdzieś wysoko w górze skaczą małpy. Trzeba uważać bo lubią sikać na głowę. W Tikal występują dwa gatunki –czepiaki i wyjce czarne. Cechą charakterystyczną tych drugich są worki rezonansowe pozwalające wydawać im dźwięki słyszalne z odległości 2 kilometrów. Naprawdę robią wrażenie. Pod jednym z drzew, na którym urządzają koncert zbiera się gromada ludzi przysłuchującym się ich wyciu.

Około godziny 10 robi się prawie nieznośnie ciepło, pojawiają się wycieczki, a my i tak obeszliśmy już cały kompleks  i po raz drugi zajrzeliśmy na główny plac . Przy wyjściu natykamy się na ostronosa białonosego – małego ssaka z rodziny szopowatych, który niczym nie zrażony spaceruje sobie po trawniku.

W drodze powrotnej z Tikal zahaczamy o centrum handlowe, w którym robimy małe zakupy i korzystamy z bankomatu, a następnie kierujemy się prosto na południe. Droga przez Peten jest dobra i nie ma wielu zakrętów. Po 16 mijamy lotnisko w Poptun i parę kilometrów dalej odbijamy z głównej drogi by dotrzeć na nasz następny nocleg – farmę. Miejsce jest uroczo położone, nieopodal znajduje się mały staw, w którym można popływać, są ścieżki spacerowe, plac zabaw – jednym słowem sielanka.