Powrót

Podróż powrotną odbywamy w ten sam sposób jak poprzednio tj. z Colombo na pokładzie Boeninga 747-400 do Jeddah z międzylądowaniem w Rijadzie. W przypadku tego lotu udaje mi się wybrać miejsca w biznes klasie, która zdecydowanie jest bardziej przestronna aniżeli ekonomiczna. W dodatku mieści się na górnym pokładzie, czyli tam gdzie kabina pilotów. Co prawda menu nie różni się niczym w porównaniu z klasą ekonomiczną, lecz i tak było wyjątkowo dobre. Do wyboru danie wegetariańskie z makaronem, kurczak lub ryba.

W Jeddah przesiadka jest dość długa, bo aż 8h, a lotnisko wyjątkowo skromne, jednakże na plus zasługuje fakt, że przy przejściu przez tranzyt dostajemy vouchery na lunch i kolację. Różnią się one tylko nazwą, ponieważ nieustannie serwują to samo, mianowicie panierowany kurczak z ryżem, suchą bułkę, jabłko i pepsi.

Z Jeddah odlatujemy o czasie, a i samolot do Paryża jest w tę stronę zdecydowanie bardziej zapełniony niż poprzednim razem. Można zaobserwować jak powoli, w miarę zbliżania się do lotniska de Gaulla zakrycia głowy znikają z twarzy kobiet. Nierzadko przebierają się całkowicie w zachodnie ubrania.  Podyktowane jest to francuskim prawem, które zakazuje zakrywania twarzy.

Ponownie kilka godzin oczekiwania i po spokojnym, rutynowym locie jesteśmy w Warszawie.

O ile w Jeddah o 1 w nocy temperatura wynosiła 28°C, w Paryżu w południe 12°C i świeciło słońce, o tyle w Warszawie wita nas zima, śnieg i temperatura oscylująca w granicach 0°C.

Dzień 12, 13, 14 – Negombo

Ostatnie trzy dni spędzamy nad Oceanem Indyjskim w Negombo. Czas ten poświęcamy na spacery po okolicy, kosztowanie lokalnych dań jak na przykład zupa krewetkowa, stek z rekina czy niezastąpione naleśniki.

Negombo jest zdecydowanie bardziej turystyczną miejscowością co szczególnie objawia się podczas robienia zakupów. Z reguły supermarket to jedno z niewielu miejsc, gdzie ceny są stałe, produkty opisane i można bez obaw kupować.  W Negombo jednak nie jest to prawda. Sprzedawcy zamiast używać kasy fiskalnej liczą na kalkulatorze i doliczają sobie dodatkowo za napoje z lodówki albo nie chcą wydawać reszty. Takie nieuczciwe zachowania strasznie psują wizerunek kraju, niszczą pozytywne wrażenie, które wywierają szczerzy i mili ludzie.

Dzień 11 – Badulla, Sigiriya

Z Kandy kierujemy się na północ – do Badulli, aby obejrzeć pięknie pomalowane jaskinie, w których znajdują się posągi Buddy. Ich powstanie datuje się na ponad 2000 lat temu jednakże rysunku wewnątrz pochodzą z XIX wieku.  U stóp wzgórza mieści się Złota Świątynia z największym posągiem Buddy na świecie jak głoszą informacje. Jednakże nie jest on nawet najwyższy na Sri Lance.

Popołudniu próbujemy zdążyć dotrzeć do Sigiriya – ogromnej skały, która stanowi dziedzictwo narodowe objęte patronatem UNESCO co ma swoje odwzorowanie w cenie – 30 USD za wstęp (tyle ile jeden dzień zwiedzania kompleksu Angkor w Kambodży)!

Na miejscu jesteśmy zaledwie godzinę przed zamknięciem, więc musimy się spieszyć, aby zobaczyć wszystko. Znaki przy ścieżce informują, aby nie hałasować ze względu na możliwy atak os. Pechowcom pozostaje stać nieruchomo i cicho –według zaleceń na tabliczkach.

Twierdza Sigiriya Rock powstała na życzenie króla Kasyapa w V w. n.e. Książe Kasyapa skłonił się do zabicia swego ojca, ówczesnego króla Sri Lanki. Doprowadziła do tego jego rządza władzy i chęć posiadania bogactwa ojca. Jego przyrodni brat w akcie zemsty pragnął unicestwić swego okrutnego brata. Jednak on znalazł skałę Sigiriya i zlecił swym poddanym wybudowanie tej oto twierdzy, która była dla niego oazą i schronieniem. W tym miejscu Kasyapa rządził jeszcze 19 lat, do momentu powrotu swego brata z Indii. W twierdzy można zobaczyć całkiem dobrze zachowane do dziś: wały obronne, wodne ogrody z basenami i fontannami, przepiękne freski znane na całym świecie, lustrzane ściany, graffiti, olbrzymie pazury lwów wykute z granitu oraz ruiny pałacu i łaźni królewskiej. Nieoficjalnie mówi się że Sigiriya uznawany jest za 8 cud świata. Zjawiskowa twierdza to niewątpliwie oryginalny zabytek dający świadectwo władczego rozkazu i nietypowej królewskiej zachcianki.

Z góry roztacza się widok na całą okolicę we wszystkich kierunkach. Słońce wolno chyli się ku zachodowi, a dookoła biegają małpy licząc na jakiś poczęstunek z rąk turystów.

Schodzimy gdy powoli robi się ciemno i szanse na złapanie autobusu maleją, szczególnie że wszyscy włącznie z kierowcą tuc-tuka sugerują, że ostatni odjechał pół godziny wcześniej. Nie zrażeni jednak tymi sugestiami czekamy chwilę i akurat podjeżdża jeden.
Po raz kolejny padają standardowe pytania od sąsiada na siedzeniu obok, który pyta skąd jestem, jak dotarłem na Sri Lankę i ile to w sumie kilometrów z Europy.

Dzień 9, 10 – Kandy

Rano łapiemy autobus do Kandy. Z dnia na dzień przemieszczanie się autobusami robi się coraz bardziej nużące i czasochłonne. Tym razem jednak autobus nie zatrzymuje się na każde skinienie, a wręcz pędzi i wyprzedza nieustannie. Droga do Kandy zajęła więc „tylko” 3h.

Po dotarciu na miejsce znajdujemy nocleg i idziemy na spacer po mieście. Obchodzimy jezioro dookoła, oglądamy gnieżdżące się na drzewach kormorany, pelikany i nietoperze. A wszystko to możliwe do zobaczenia w centrum miasta. W jeziorze natomiast pływają żółwie, a na brzegu wylegują się jaszczurki.

Świątynię Zęba (Sri Dalada Maligawa) odwiedzamy dopiero następnego dnia, ze względu na wymagany strój zasłaniający kolana i ramiona.
Jest to najważniejsza świątynia buddyjska na Sri Lance, w której mieści się rzekomo lewy górny siekacz Buddy, który według legendy ocalał ze stosu pogrzebowego. Zęba zobaczyć nie sposób, ale jest możliwość przejścia przed złotym relikwiarzem, w którym się on znajduje. Wpierw jednak należy odstać swoje w kolejce, która krótka nie jest.

Po wyjściu ze świątyni autobusem jedziemy do ogrodu botanicznego, w którym przechadzać się można wśród ogromnej ilości gatunków ciepłolubnych drzew. Znajduje się tam aleja obsadzona palmami kokosowymi, dom orchidei z wieloma kwiatami tego gatunku, ogród przypraw i ziół, wszelakie bambusy i wiele, wiele innych drzew.

W mieście na targu zaopatrujemy się w herbaty, przyprawy i zioła, które są tutaj tańsze niż w różnych ogrodach zielarskich rozsianych po wyspie, choć nadal droższe, aniżeli na zwykłym straganie przy ulicy.

Popołudniu mam szczęście, ponieważ idąc wzdłuż jeziora mam okazję podziwiać pływającego blisko pelikana, który niespodziewanie nurkuje i łowi rybę, która przez chwilę trzepocze w wielkim worku pod dziobem, a następnie zostaje przez niego połknięta.

Dzień 8 – Sinharaja Rain Forest

O 7:30 przyjeżdża po nas przewodnik by zabrać nas na wycieczkę. Mgła unosi się nad lasem, przez którą prześwieca poranne słońce. W pośpiechu wypijamy herbatę z limonką i jedziemy do lasu deszczowego. Po drodze kupujemy w sklepie woreczek soli, którą posypujemy zmoczone wodą buty i skarpety, co jak się później okazuje, skutecznie odstrasza pijawki.

Po drodze mamy okazję obserwować zimorodki, czaple białe, bawoły, czaple stojące na bawołach, a także ludzi uprawiających ryż. Na jednej z palm ktoś zbiera nektar z kwiatów na miód lub do produkcji alkoholu.

W lesie deszczowym spędzamy parę godzin spacerując ścieżką i obserwując lokalną faunę i florę. Przewodnik ciekawie opowiada i pokazuje różne rośliny, przyprawy i zioła, takie jak cynamon, imbir, kardamon, pieprz, a także wiele drzew. Z jednych z nich można pić wodę po przecięciu, a inne są trujące. Jeszcze inne służą do budowy głównie świątyń, ze względu na szlachetność drzewa, a pozostałe służą do wznoszenia konstrukcji pod lepianki. Ze świata zwierząt mamy okazję zobaczyć m.in. zieloną żmiję – trimeresurus, jaszczurkę zwaną kangurem ze Sri Lanki oraz buszujące nad głowami ogromne wiewiórki. W jednym miejscu napotykamy się na wiszące wysoko na drzewie gniazdo os, osiągające rozmiary około półtorej metra. Użądlenie sześciu os jest równe ugryzieniu kobry. W okolicy można dostrzec małe poletka pustej przestrzeni, pozbawione drzew. To właśnie miejsca, w których tubylcy poszukują w ziemi szafirów.

Wyjeżdżając już z parku dostrzegamy dwa wylegujące się na drzewach kameleony z niesamowicie długimi ogonami, a niedługo później mangusta przebiega nam przez drogę.

Autobus powrotny w kierunku Ratnapury mamy o 15, a o 14:30 jest z przesiadką. Decydując się na ten pierwszy mamy jeszcze trochę czasu by skorzystać z zaproszenia przewodnika i wstąpić do niego do domu w celu odświeżenia się i na mały lunch. Niestety po powrocie na dworzec okazało się, że autobus o 15 w dniu dzisiejszym nie jedzie i pospieszenie zapakowaliśmy się ponownie do busa i zaczęliśmy gonić nasz autobus. Po 30-40 min jazdy wąskimi uliczkami i zwijaniu asfaltu łapiemy autobus na postoju. Nim prawie dotrzemy do Ratnapury czeka nas jeszcze parę przesiadek i parę godzin podziwiania widoków za oknem. A przynajmniej dopóki nie zapadnie zmierzch.

Zapis trasy z GPS’u.

Dzień 7 – Haputale

Przed opuszczeniem Haputale i udaniem się w kierunku lasu deszczowego Sinharaja (rain forest) wsiadamy w lokalny autobus, który wiezie nas do Dambethenna, gdzie znajduje się fabryka herbaty założona przez sir Thomasa Liptona. Już sama droga jest bardzo malownicza, a zarazem wąska. Autobus pokonuje zakręt za zakrętem jadąc zboczem góry, jakby przez plantację herbaty porastającą wszystkie okoliczne wzgórza. Przy niektórych krzakach można dostrzec kobiety zbierające listki herbaciane. Tak naprawdę herbata jest drzewem, które w naturalnych warunkach potrafi osiągnąć do 18 metrów wysokości. Jednakże w celu produkcji herbaty, zbiera się tylko najświeższe listki z samego czubka, a zarazem nie pozwala się drzewu rozrastać, które pozostaje przez całe życie malutkim krzaczkiem.

Na wizytę w fabryce musimy chwilę poczekać ze względu na przeprowadzany właśnie audyt. Wolą chwilę wykorzystuję na fotografowanie dzieciaków w pobliskim przedszkolu.

Pół godziny później udaje nam się wejść do fabryki (RS 200). Dostajemy białe fartuchy i zwiedzanie rozpoczynamy od miejsca, w którym ważone są liście. Każda ze zbieraczek jest w stanie dostarczyć dziennie 18 kg świeżo zerwanych liści herbaty, za które dostaje zapłatę równowartości 4 USD. Następnie liście są rozsypywane i suszone na taśmach przez 16 godzin. Po tym czasie wędrują do wirówki na 20 minut, z której idą dalej taśmą do maszyny tnącej, których na ich drodze są w sumie trzy. Po takiej obróbce mechanicznej, liście herbaty przesiewane są przez kolejne sita, a następnie w postaci bardzo drobnego wręcz proszku rozsypywane na podłodze na 3 h w celu fermentacji. Po tym procesie herbata nabiera brązowawego koloru. Wszelkie zanieczyszczenia, włókna są z niej odfiltrowywane, co posłuży w przyszłości za nawóz. Ostatnim etapem jest coś w rodzaju piekarnika, gdzie przez 12 minut herbata przebywa w 120°C.

Herbaty jakie otrzymuje się to m.in. BOPF (Broken Orange Pekoe Fannings), BOP (Broken Orange Pekoe), które są najlepsze jakościowo. Najtańsza z herbat to po prostu zwykły, drobny brązowy pył, który po zalaniu wodą jest tak mocny, że miejscowi piją taką herbatę tylko z dużą ilością cukru i mlekiem.

Przed wyjściem udaje nam się załapać na nadprogramową degustację. Co prawda bus nam odjeżdża ale kierowca widząc, że idziemy czeka na nas na zakręcie. Jest trochę ciasno – 18 osób  w 12 miejscowym busie, ale jak się okazuje nie jest to szczyt ładowności. Chwilę później jedzie nas już 26, z czego 2 osoby wystają przez otwarte drzwi na zewnątrz. Szkoda tylko, że trochę wolnej przestrzeni na dachu pozostało niewykorzystane.

Z Haputale jedziemy do Palmedulla, gdzie przesiadamy się na autobus do Deniyaya. Pokonanie odcinka 75 km (Palmedulla – Deniyaya) zajmuje nam prawie 4,5 godziny.  Nie dość, że autobus zatrzymuje się na każde machnięcie ręką – jak taksówka to droga jest bardzo wąska i pnie się nieustannie w górę. Wleczemy się przeokropnie ale widoki rekompensują wszystko. Z obu stron rozciągają się wzgórza, od których opadają w dół doliny porośnięte herbatą. Obserwujemy jak mieszkańcy ładują herbatę na ciężarówki, myją się w potokach czy krzątają się w okolicy swoich domów, za które nierzadko służą zwykłe lepianki.

Dzień 6 – Park Narodowy Równina Hortona

Rano o 9:23 wsiadamy do pociągu jadącego w kierunku Colombo celem dotarcia do Ohiya – miasteczka położonego w pobliżu Parku Narodowego Równiny Hortona.
Tym razem pociąg jest zgoła odmienny od tego, którym jechaliśmy z Colombo na południe. Przede wszystkim jest nowy, czysty, posiada dwie toalety- w stylu zachodnim i azjatyckim, a także okna otwierają się w górę lub w dół.

Trasa jest bardzo malownicza i wiedzie zboczami gór porośniętych krzewami herbacianymi, a od czasu do czasu w oddali jawi się nam jakiś wodospad. Z jednej strony stoki opadają dolinami łagodnie w dół, a z drugiej, w oddali majaczą szczyty gór zasnute chmurami. W miarę jak pociąg piął się wyżej i wyżej, zaczęło robić się chłodniej, wjeżdżaliśmy w chmury, pociąg wił się między górami przejeżdżając przez liczne tunele.

W ostatniej chwili zauważam nazwę stacji i pospiesznie wysiadamy. Ohiya to zaledwie stacja kolejowa, parę domów i droga wiodąca w kierunku parku narodowego.

Pierwotnie planujemy zostać na noc i zostawiamy bagaże w pokoju. Do szlaku jest prawie 12 km i jesteśmy zdani tylko i wyłącznie na tuk-tuka. Wstęp do parku jest horrendalnie drogi – 15$ od osoby plus 8$ opłata manipulacyjna.

Od visitor’s centre ścieżka prowadzi przez 9 km zataczając koło, by ponownie powrócić w to samo miejsce. O ile na dole pogoda była słoneczna, było ciepło, o tyle na wysokości prawie 2000 m n.p.m. jest chłodniej, a po niebie płyną chmury. Najpierw idziemy w stronę Małego (Lesser World’s End) i Dużego Końca Świata (World’s End), które stanowią największą atrakcję parku. Zaleca się, aby być tam przed godziną 9 rano, zanim ogrzane powietrze z dołu wzniesie się wyżej i przesłoni cały widok. Niestety my jesteśmy znacznie później i wszystko zasłaniają chmury. Ledwie na moment możemy dostrzec drogę pnącą się 870 m poniżej. Idąc dalej docieramy do wodospadu Baker’a.

Równina Hortona to płaskowyż z paroma wzgórzami, porośnięty trawą, niewielką ilością drzew oraz licznymi rododendronami. Jeszcze dwa wieku temu żyły tam słonie, na które licznie polowano, co doprowadziło do ich wyginięcia na tym obszarze.

Po powrocie do Ohiya decydujemy, żeby wrócić jednak pociągiem do Haputale skąd będzie się później łatwiej wydostać.
Na kolację zamawiam sobie kottu roti – danie zrobione z warzyw (marchew, por, kapusta, cebula) w połączeniu z siekanym ciastem naleśnikowym, podawane z tradycyjnym cejlońskim naleśnikiem pszennym roti oraz jajkiem, kurczakiem, rybą lub baraniną.

Dzień 5 – Ella

Na 9 rano mamy zamówionego tuk-tuka, który ma nas zawieźć na skrzyżowanie, skąd powinniśmy złapać autobus do Ella. Po drodze przystajemy raz jeszcze przy ogromnych drzewach, na których śpi mnóstwo nietoperzy.

Na skrzyżowaniu długo nie nadjeżdża pożądany autobus i kierowca doradza nam wsiąść w autobus do Wellawaya. W międzyczasie mijają nas konwoje vip-ów i prezydencki, ponieważ w pobliżu jest otwarcie nowego lotniska. Z Wellawaya droga pnie się w górę i wije zboczami, wszystkie pokryte wiecznie zieloną roślinnością. Ella leży na wysokości 1043 m n.p.m. i da się odczuć bardziej rześkie powietrze aniżeli na nizinach. Przed Ella mijamy wysoki na 25 metrów wodospad Ravana, który znajduje się tuż przy drodze.

Po znalezieniu całkiem przyjemnego noclegu, w niedawno ukończonym budynku idziemy na autobus i 12 rupii (30 groszy, 10 min jazdy) jedziemy pod fabrykę herbaty. Fabryka mieści się na wzgórzu, 1,7 km od głównej drogi, więc trzeba podejść kawałek. Akurat wraca parę dzieciaków ze szkoły i jeden z chłopców idzie z nami i opowiada o okolicy w ramach swoich możliwości językowych.

Niestety w fabryce dziś jest dzień nieprodukcyjny i  nie ma czego oglądać czy zwiedzać, ale za to siadamy na tarasie i z góry obserwując okoliczne wzgórza popijamy lokalną herbatę.

Po powrocie do głównej drogi wracamy autobusem parę kilometrów i wysiadamy przy świątyni – Dowa rock temple. Uważa się, że świątynia liczy sobie około 2000 lat, a niektóre z malowideł na ścianach mają po 600 lat. Obok w skale stoi wyrzeźbiony 12 metrowy Budda – jedna z atrakcji świątyni.

Z początku planujemy dotrzeć do miejscowości Demodara, by pociągiem wrócić do Ella bardzo malowniczą trasą kolejową, ale w połowie drogi autobusem wysiadamy i idziemy rzekomo 2,5 km w kierunku dziewięciołukowego mostu. Idziemy i idziemy, a końca nie widać. Po drodze mijamy domy rozsiane na wzgórzach, w których życie toczy się powoli. Przy jednym z nich facet drapał się na czubek palmy, żeby zerwać podwiązane wcześniej owoce.

W końcu, gdy docieramy do mostu, zaczyna kropić i słońce chyli się ku zachodowi. GPS pokazuje, że w linii prostej do Ella jest zaledwie 1,5 km. Chwilę się zastanawiamy nad tym pomysłem i akurat przejeżdża pociąg w przeciwnym kierunku. Daje nam to pewien zapas czasu, że w ciągu najbliższych paru minut nic tędy nie pojedzie. Z początku trzeba przejść długim, ciemnym tunelem, ale później idzie się już dobrze.  Pociąg na tym odcinku i tak ma ograniczenie do 25 km/h, a zresztą słychać go z daleka. Tory nadają się już do wymiany, a szyny przymocowane do zniszczonych podkładów są zaledwie jednym gwoździem zamiast czterech.

Rzeczywiście torami było znacznie szybciej, ponieważ dotarcie na dworzec w Ella zajęło nam zaledwie pół godziny, a jak się okazało, nie byliśmy jedynymi spacerującymi tym skrótem. Co chwilę mijaliśmy idących w przeciwnym kierunku.

Dzień 4 – Park Narodowy Yala

O 5:30 wyjeżdżamy na uprzednio zorganizowanie safari do parku narodowego Yala. Za nasz środek transportu będzie służył przerobiony jeep z zamontowanymi siedzeniami i dachem z plandeki dobudowanym z tyłu na pace. Z Tissamaharama do parku oddalonego o około 30 km dojazd zajmuje niecałą godzinę.  Oprócz kierowcy jest z nami jeszcze brat właścicielki willi, w której mieszkamy – Janaka. To u niego zorganizowaliśmy wyjazd na safari i to on pokazuje nam większość zwierząt zakamuflowanych gdzieś na drzewach lub w krzakach.

Na początku udaje się nam dostrzec kilka krokodyli leżących bez ruchu w wodzie bądź na brzegu. W miarę jak robi się cieplej, te olbrzymie gady otwierają swe paszcze i w ten właśnie sposób się chłodzą

W parku występuje niesamowita ilość ptaków. Nieopodal przechadzają się pawie, na które bardzo łatwo się natknąć w różnych miejscach. Poza tym nie brakuje tutaj czapli białych oraz siwych, kormoranów, ibisów, bocianów białoszyich, zimorodków, żołny wschodniej, a także dzioborożców. Z tymi ostatnimi wiąże się ciekawa historia, a mianowicie gdy samica składa jaja, wchodzi do dziupli w drzewie, którą następnie samiec zasklepia błotem zmieszanym śliną i zostawia tylko mały otwór przez który samica wystawia dziób na zewnątrz. W ten sposób samiec dostarcza jej, a później również i młodym pokarm. Z powodu braku dostępu do światła słonecznego samica traci wówczas pióra i jest w całości zależna od partnera. Gdy coś się stanie z samcem, ginie zarazem samica i potomstwo. Po około trzech miesiącach samiec rozbija gliniany mur i samica z małymi wychodzi na zewnątrz. Ptaki te wiążą się w pary na całe życie.

Bardzo często pojawiają się bawoły – rzekomo najgroźniejsze ze zwierząt w całym parku. Nie brakuje również dzików, jeleni aksis, jeleni sambar, iguan, szakali czy mangust zwanymi również snake killer, a to z tego powodu, że te małe ssaki polują na węże i nie boją się stanąć oko w oko z kobrą. Nie są odporne na jad ale wystarczająco zwinne i szybkie, żeby się ustrzec przed ukąszeniem. Od czasu do czasu napotykamy na swej drodze słonie, które nieustannie coś przeżuwają. Te duże ssaki zjadają do 200 kg pożywienia dziennie, zapijając to 150 litrami wody . Niektóre wydają się być nieśmiałe lub czują się mało fotogenicznie, ponieważ gdy podjeżdżamy i zaczynamy im się przyglądać, powoli się oddalają. W pewnym momencie zatrzymujemy się na drodze stając równolegle do samochodu z przeciwka. Kierowcy urządzają sobie pogawędkę, a my oglądamy olbrzymiego samca z dużymi ciosami buszującego za drzewem. Zrywa gałęzie, zjada liście i obsypuje się ziemią. Nagle, ni stąd ni zowąd słoń postanowił przejść na drugą stronę drogi jakby w ogóle nic sobie nie robiąc z dwóch niemałych samochodów stojących na jego drodze. Kierowcy jednak szybko odpalają maszyny i zwierzę przechodzi nawet nie zwalniając kroku. Słonie z kłami stanowią zaledwie 10% populacji słoni na Sri Lance, a swych kłów używają również do zdobywania pożywienia i nie należy lekceważyć ich siły i charakteru.

Do lampartów jak dotąd nie mamy szczęścia. Komuś udało się wypatrzeć jednego, leżącego daleko na gałęzi drzewa i trzeba się naprawdę dobrze przyjrzeć przez lornetkę, żeby stwierdzić, że coś tam rzeczywiście jest.

Około południa zatrzymujemy się na lunch. Po drzewach nad głowami skaczą małe małpki. Biegają i czekają, aż ktoś im rzuci jakieś resztki lub same biorą sprawy w swoje ręce i wykradają śmieci z plastikowych worków. W samochodzie też lepiej niczego nie zostawiać, bo chwilę po jego opuszczeniu małpy dokonują rewizji.

Po krótkim odpoczynku kontynuujemy jazdę w poszukiwaniu lampartów, które są symbolem Yali. Przez większą część czasu widzimy te same zwierzęta, co poprzednio, a dodatkowo parę orłów i innych ptaków drapieżnych. Iguany wylegują się na gałęziach drzew, krokodyle nadal leżą nieruchomo w wodzie z otwartymi paszczami, ptaki brodzą na mokradłach lub przelatują nam nad głowami. Lampartów jednak nigdzie nie widać. Nie ma ich także w miejscu, w którym zwykle bywają, choć nie ma tutaj reguły. Czasem można je spotkać na leżące na drzewie, a czasem przechadzające się po drodze. Gdy tak wracamy z kolejnego miejsca, gdzie nie dostrzegliśmy żadnego z tych dzikich kotów, jeden przechodzi nam przed samochodem, dosłownie parę metrów od nas i chowa się pod drzewem. Po chwili przeskakuje mały rów i dołącza do drugiego lamparta. Są dosłownie 30-50 metrów od nas, choć dobry widok zasłaniają zarośla. Jeden leży zwrócony bokiem do nas, a drugi siedzi wsparty na przednich łapach i patrzy się raz na nas, raz przed siebie. Mamy szczęście podziwiać te pięknie koty w ich naturalnym środowisku, a w dodatku jesteśmy sami. Dopiero po paru minutach zjeżdżają się inne samochody zaalarmowane wiadomością od Janaki.

Zbliża się godzina 17:30, a bilet jest ważny od 6 do 18, więc zbliża się czas opuszczenia parku.
Przy małym stadzie jeleni zatrzymało się dość dużo jeepów, a jelenie wydają się być przestraszone i co rusz przebiegają parę metrów do przodu. Po chwili wszystko staje się jasne, gdy na polanę na krótko wychodzi lampart. Znika jednak chwilę później za kolejnymi krzakami, a jelenie już pobiegły dalej.
W całym parku żyje osiemnaście lampartów, a nam jednego dnia udało się zobaczyć aż cztery. Może nie były idealnie blisko, nie leżały tuż przy drodze, ale w końcu to ich naturalne środowisko i mieliśmy szczęście, że w ogóle udało się nam je dostrzec.

Safari bez wątpienia należało do udanych i to nie tylko dzięki mnogości różnych gatunków zwierząt, ale także ze względu na naszego przewodnika, który wypatrzył zwierzęta tam, gdzie my ich nie widzieliśmy. Niejednokroć musiał nam kilka razy wskazywać konkretne miejsce. Była to bez wątpienia zaleta, ponieważ na swojej drodze napotykaliśmy wycieczki tylko z kierowcą, który musiał patrzeć przed siebie, na wyboistą drogę, a nie wypatrywać zwierząt. Natomiast ludzie z tyłu błędnym wzrokiem obserwowali miejsca, w których my od czasu do czasu im pokazywaliśmy jakieś zwierzęta i nie mogli niczego dostrzec.

Dzień 3 – Galle – Tissamaharama

Rano raz jeszcze spacerujemy po holenderskim forcie w Galle. Jest sobota i pary młode urządzają sobie sesje fotograficzne. Na kamieniu wyleguje się potężna jaszczurka, a siedzący obok kot z początku wyraża nią zainteresowanie, by zapewne stwierdzić po chwili, że ani zjeść się nie da, ani zjedzonym się nie zostanie, więc już bez skrępowania przysiada się obok.
Na stylowych uliczkach można gdzieniegdzie spotkać obwoźnych handlarzy spędzających owoce na swoich wózkach, a ja podczas fotografowania rzemieślnika szlifującego kamienie księżycowe pod sklepem dostaję od niego mały kawałek na pamiątkę.

Z dworca autobusowego w Galle jedziemy lokalnym autobusem do Matary. Autobus potrzebuje prawie 1,5h, żeby pokonać dystans 44km dzielący oba te miasta. Bierze się to po części z tego, że kierowca zatrzymuje się, gdy tylko ktoś machnie ręką, co może mieć miejsce nawet kilkukrotnie na odcinku paruset metrów.

W Matarze przesiadamy się na autobus jadący bezpośrednio do Tissamaharamy, zwanej przez wszystkich po prostu Tissą, miasteczkiem leżącym w bezpośrednim sąsiedztwie parku narodowego Yala. Tym razem autobus nie zatrzymuje się co rusz i jazda jest bardziej płynna, a kierowca wyprzedza na potęgę. W pewnym momencie zahacza lekko o kierowcę tuk-tuka ale niezrażony jedzie dalej. Pech chce, że chwilę wcześniej wyprzedziliśmy dwóch policjantów na motorze, którzy zatrzymują nasz autobus. Zjawia się też poszkodowany kierowca tuk-tuka w stanie bardzo niezadowolonym. Chwilę dyskutują, policja najwidoczniej nie chce marnować swojego czasu i prawie natychmiast odjeżdża,  kierowca naszego autobusu wręcza temu z tuk-tuka parę banknotów, a jeden z pasażerów rozgania całe to zbiorowisko i najprawdopodobniej zachęca do kontynuowania jazdy. Tak jest, po co tracić czas, w końcu to tylko stłuczka i ucieczka z miejsca zdarzenia. Dzień jak co dzień.

Niestety w Hambantocie zmieniamy autobus, na taki pamiętający jeszcze czasy Holendrów czy Anglików będących we władaniu wyspą, w którym przy wyższej prędkości (czyli bagatela ok 60 km/h) odnosi się wrażenie, że jeszcze trochę  tych wibracji, a teleportuje się on do innego wymiaru.
W autobusie jeden z tubylców zaczyna zachwalać nam swój nocleg, pokazuje zdjęcia i książkę z wpisami zadowolonych gości. Dajemy się skusić i nie żałujemy. Pomimo tego, że cena świetna (RS 1500) to willa położona jest nad brzegiem jeziora, w którym żyją m.in. krokodyle. Jednego udało się nam nawet dostrzec wylegującego się pod drzewem. Z tego też powodu cała posiadłość otoczona jest drutem kolczastym. Kilka okolicznych drzew jest dosłownie obleganych przez wiszące na nich do góry nogami nietoperze. Miejscowi mówią, że ich liczbę szacuje się na 100 000 sztuk. Poza tym nie jest problemem dostrzec spacerujące białe czy siwe czaple, pływającego po jeziorze pelikana, latające nad głowami zielone papugi i skaczące po drzewach małpy. Węży podobno nie ma ze względu na podmokły teren i schyłek pory deszczowej, ale w drodze do miasta nagle się zatrzymujemy, bo któryś z tubylców dostrzegł węża gdzieś w trawie. Gdy zatrzymaliśmy się, żeby mu się lepiej przyjrzeć to już go nie było.