W stolicy jestem wczesnym rankiem. Z północnego dworca podchodzę parę kroków do metra, którym następnie jadę bardziej do centrum, gdzie jestem umówiony z moim gospodarzem z CouchSurfingu. Co prawda nie ma go w domu ale sąsiad wpuszcza mnie do środka. Raz dwa się przepakowuję, ubieram na siebie ciepłe rzeczy i wychodzę zwiedzać miasto. W związku z utknięciem na Keszm przyjechałem później niż pierwotnie planowałem i to jest mój ostatni pełny dzień w Iranie. Obchód miasta zaczynam od położonej przy stacji metra jaskini szpiegów czyli byłej – opuszczonej w następstwie rewolucji w 1979 roku ambasady Stanów Zjednoczonych. O wydarzeniach z tamtego okresu opowiada film „Operacja Argo” w reżyserii Bena Afflecka. Obecnie budynek ambasady pełni funkcję muzeum i co ciekawe, jest za darmo! Ewenement w Iranie. Przed wejściem strażnik tylko pyta, jakby to miało znaczenie, skąd jestem. Może Amerykanów nie wpuszczają?
Na murze od zewnętrznej strony wymalowany jest chyba jeden z bardziej znanych murali przedstawiający Statuę Wolności z trupią czaszką zamiast głowy i kontur Iranu z namalowanym drutem kolczastym wpisany niejako w barwy flagi USA. Wewnątrz posesji, na trawniku okalającym budynek rozstawiono plakaty propagandowe, z którymi w obecnej sytuacji politycznej na świecie trudno się nie zgodzić.
Środek budynku został z grubsza zachowany bez zmian przez prawie 40 lat. Pokoje wypełnia archaiczny sprzęt szyfrujący używany w tamtych czasach oraz stworzone inscenizacje ukazujące wydarzenia z ówczesnego okresu jak np. szturm studentów na ambasadę czy zestrzelenie pasażerskiego samolotu w barwach Iranu przez amerykański lotniskowiec. Ambasada jako muzeum jest w istocie bardzo ciekawa i jakże różna od typowych obiektów muzealnych z wystawionymi na ekspozycji starociami.
Kolejne miejsce, które odwiedziłem nie jest również typowym muzeum, bo przede wszystkim nakłada na zwiedzających mnóstwo obostrzeń i zakazów. Cała elektronika włącznie z telefonem zostaje w depozycie. Po wejściu do wnętrza zwykle jesteśmy dołączani do którejś z już zwiedzających wycieczek z przewodnikiem i trwa to 30-40 minut. Samo muzeum jest początkowo trudne do zlokalizowania bo… mieści się budynku banku. Trzeba wejść do środka i skierować się do odpowiednich drzwi. Mam tu na myśli Narodowe Muzeum Klejnotów, w którego zbiorach znajdują się niewypowiedziane ilości diamentów, szmaragdów, rubinów, pereł, szafirów i wszelakich innych kamieni szlachetnych jakie nam tylko przyjdą na myśl. Większość z nich oczywiście zdobi korony, bransoletki, miecze czy nawet fotel tronowy. Niestety z braku możliwości fotografowania wewnątrz skarbca ciężko jest odpowiednio ująć w słowach bogactwo i piękno klejnotów jakie się tam znajdują. Nie sposób również oszacować ich wartości, ponieważ znaczna ich część jest unikatowa, jedyna w swoim rodzaju i nigdy nie była wyceniana.
Po wyjściu ze skarbca idę dalej przez miasto w stronę Pałacu Golestan, który stanowił pałac szachów Iranu. Nie zwiedzam jednak budynku, a przechadzam się po ogrodach. Popołudniowe słońce zaczyna zniżać się coraz bardziej jednocześnie oświetlając mury budynku i ciepłą barwą malując po pięknie zdobionych, kolorowych mozaikach. Zawsze jestem pełen podziwu dla tej misternej, ręcznej roboty i sposobu układania, dzięki któremu wszystkie te malutkie płytki do siebie tak idealnie pasują.
Przez południe było nawet ciepło. Z tym, że to już nie to ciepło co tydzień wcześniej ale z -11C nad ranem ociepliło się do okolicy zera! Gdzieniegdzie zresztą leżały jeszcze resztki śniegu, który parę dni wcześniej spadł w Teheranie. Na szczęście suche powietrze naprawdę robi robotę, bo nie wyobrażam sobie chodzić tak ubranym u nas przy tej samej temperaturze. Zamarzłbym po 15 minutach!
Ostatnim punktem, do którego zależy mi dotrzeć jest wieża Bordż-e-Azadi – charakterystyczny symbol Teheranu. Zwana Wieżą Królów lub Wieżą Wolności wzniesiona została w 1971 roku za panowania szacha Rezy Pahlawiego dla uczczenia obchodów 2500 lecia Imperium Persów. Za wieżą w tle zarysowują się ledwo widoczne, oświetlone resztkami promieni słonecznych góry Alborz. Duży smog jest również przyczyną, przez którą tak słabo je widać. Niestety Teheran jest jednym z najbardziej zanieczyszczonych miast świat za co odpowiadają głównie samochody, a raczej ich odległy już rok produkcji. Dodatkowo na niekorzyść przemawiają właśnie góry, które od północy blokują dostęp wilgotnym masom powietrza z nad Morza Kaspijskiego, co z kolei skutkuje bezchmurną, słoneczną pogodą w Teheranie. Następstwem tego jest większe promieniowanie UV i zwiększony poziom ozonu. Kiepskiej jakości paliwo będące wynikiem nałożonych sankcji tylko dolewa oliwy do i tak już płonącego ognia.
Wracając z powrotem do centrum przechodzę przez wielki bazar, gdzie zaopatruję się w daktyle i pistacje, z których przecież Iran słynie. Z obu gatunków wybór jest ogromny i nie ogranicza się do jednego czy dwóch rodzajów. O ile nigdy nie byłem fanem daktyli tak teraz nie mogę się im oprzeć. Są ogromne, słodkie i mięsiste. Palce lizać!
Przypominam też sobie, że przez cały dzień nic nie jadłem i mimo, że nadal nie czuję głodu to wypada coś przegryźć. Wstępuję do małej knajpki na coś pokroju kebaba i zaraz po tym wracam do mieszkania. Wita mnie Masoud wraz z żoną i… kolacją. Tego przyznam, że się nie spodziewałem ale mleko wielbłąda jest zadziwiająco dobre i najbardziej zapada mi w pamięć. W smaku bliżej mu do środkowoazjatyckiego kumysu aniżeli mleka krowiego. Przez jakiś czas jeszcze rozmawiamy, po czym siła wyższa tj. ostatnia i następna doba w podróży wymuszają na mnie trochę snu.
Pobudka już o 4 rano by dotrzeć na położone pod miastem lotnisko. Dojazd jest wyjątkowo prosty bo pół godziny metrem, a następnie busikiem pod sam terminal.
Tym akcentem żegnam powoli Iran przechodząc przez bezproblemową odprawę i wsiadając na pokład Boeinga 737 zmierzającego do Baku.
Szczerze przyznam, że o ile Iran miał swoje piękne akcenty to nie zdołał mnie w zupełności zachwycić. Owszem, jego dobrem jest przede wszystkim to, że wciąż nie jest skażony turystyką i komercją, a zarazem jest na rozdrożu, w którym otwiera się na świat i turystów. Zarazem żałuję, że nie dane było mi odwiedzić zielonego, górzystego Lorestanu na zachodzie kraju czy pochodzić po górach Alborz z najwyższym szczytem Demawend na północy kraju.