Nepal w obiektywie Samyang AF 14 mm f/2.8

Zbliżający się wyjazd do Nepalu zmotywował mnie i przyspieszył od dawna odkładaną wymianę sprzętu. Od teraz wysłużonego i zasłużonego Canona zastąpiło nowe dziecko w rodzinie – Sony. Jako, że planowałem większą część swojego pobytu spędzić wysoko w Himalajach postanowiłem poszukać szerokiego szkła do kompletu. Bardzo szczęśliwie się złożyło, ponieważ dzięki uprzejmości firm Samyang Polska i Foto-Technika, na czas wyjazdu otrzymałem do testów obiektyw Samyang AF 14 mm o maksymalnym otworze przysłony 2.8. Czyli jest jasno!

Nie mogąc doczekać się przetestowania nowego zestawu w praktyce wybrałem się do pobliskiego parku celem przeprowadzenia paru eksperymentów. Zresztą chciałem przed wyjazdem dobrze zapoznać się z nowym obiektywem i tym jak będzie współpracował z aparatem. Bądź co bądź i aparat i obiektyw były dla mnie nowością. Po parudziesięciu minutach zabawy byłem bardziej niż ukontentowany.

Pierwsza większa okazja do zrobienia paru zdjęć pojawiła się już w stolicy Omanu – Maskacie, w którym miałem parę godzin czasu na zwiedzenie miasta. Wielki Meczet Sułtana Qaboos – obecnego władcy Omanu świetnie się do tego nadawał.

Fotografowanie architektury szerokokątnym obiektywem wymaga dobrego kadrowania, pilnowania linii, a nawet pomimo tego może pojawić się lekka dystorsja. Tutaj niczego takiego nie zaobserwowałem, a oto i efekty. Tę krótką, acz przyjemną wizytę w Omanie zdecydowanie zaliczam do udanych i owocnych.

Po stosunkowo krótkim locie zjawiam się w Katmandu – stolicy Nepalu. Przed wyruszeniem na wędrówkę po Himalajach organizuję niezbędne pozwolenia, sprawdzam sprzęt i wykorzystuję czas na spacer po okolicy.

Wiedziałem, że zdecydowanie większym wyzwaniem będzie fotografowanie w górach. Przede wszystkim musiałem mieć aparat zawsze pod ręką, a jednocześnie nie mógł mi przeszkadzać. Gdy pierwszy raz zobaczyłem obiektyw Samyang AF 14 mm to przyznam szczerze, że bardzo ucieszyły mnie jego zgrabne wymiary. Producent deklaruję wagę 485g, a mam wrażenie jakby to było mniej niż prawie pół kilograma. Osłona przeciwsłoneczna, która dla niektórych może stanowić minus, ze względu na brak możliwości założenia filtrów dla mnie była bardzo wygodna. Nie musiałem się obawiać, że ją gdzieś zgubię, a dość gruby dekielek wykorzystywałem często do zdjęć nocnych jako substytut statywu.

Autofokus spisywał się w dzień bardzo dobrze. Przeglądając zdjęcia miałem 100% idealnie trafionych. Zresztą przy takiej ogniskowej i choćby lekkim domknięciu przysłony odległość hiperfokalna zaczynała się bardzo blisko (mniej więcej od 2,5m) 

Większą trudność nastręczały jednak zdjęcia nocne, a z tych żal byłoby zrezygnować. Po pierwsze, że niebo nad masywem Annapurny upstrzone było milionami małych białych kropek i żadne światła sztuczne czy też księżyc nie przeszkadzały w obserwacji.Po drugie już się nie mogłem tego doczekać, bo wiedziałem, że ten obiektyw przy ujęciach nocnego nieba będzie idealny. Według wyliczeń uwzględniających wielkość matrycy w nowym Sony A7rIII, która ma aż 42 miliony pikseli, czas naświetlania powinien być dość krótkie by poruszenie gwiazd nie było widoczne. W efekcie należy bardzo podbić ISO żeby ilość światła docierającego do matrycy została odpowiednio zarejestrowana. Jak wspomniałem wcześniej, brak statywu rekompensowałem sobie ustawiając aparat na kamieniach i podpierając dekielkiem z obiektywu. W większość przypadków sprawdzało się to świetnie, szczególnie że odchylany ekran powstrzymywał mnie od kładzenia się na ziemi.

W nocy na autofokus nie miałem co liczyć i trzeba było przejść na ostrzenie ręczne. Jak tu jednak wyostrzyć skoro nic nie widać? Szczególnie, że Samyang posiada focus-by-wire i nie sposób posiłkować się skalą na obiektywie. Na szczęście zestaw Sony + Samyang działa świetnie w takich warunkach i od strony aparatu miałem możliwość wykorzystać focus peaking czyli podświetlania ostrych krawędzi. Bez tego przy focus-by-wire chyba nie miałbym szans poprawnie ustawić ostrości. Na szczęście ten sprzęt współpracuje świetnie i takie drobne różnice pozwoliły mi na wykonanie zdjęć, z których jestem zadowolony. Może troszkę boki zdjęcia przy przysłonie 2.8 mogłyby być ostrzejsze. Dobrze jednak, że obiektyw jest na tyle jasny, że zawsze można świadomie domknąć przysłonę o jedną czy dwie działki by ostrość pozostała bez bez zarzutu.

Po przejściu ponad 212km po Himalajach i zrobieniu tras Annapurna Circle Trail i Annapurna Base Camp wróciłem ponownie do Katmandu. Na spokojnie mogłem pospacerować, pozwiedzać i skupić się na szukaniu ciekawych ujęć. Szeroki kąt świetnie sprawdził się by uchwycić ogromne buddyjskie stupy.

Aparat Sony w połączeniu z jasnym, szerokim szkłem dał mi dodatkowe możliwości fotografowania po zmroku. Coś na co nie mógłbym liczyć z poprzednim sprzętem tutaj sprawdziło się wybitnie. Fotografowanie z ręki nocą nigdy nie było tak przyjemne i bezproblemowe. Oczywiście przy ogniskowej rzędu 14 mm trzeba dokładnie planować kompozycję, dbać o pierwszy plan i pilnować linii ale to już zadanie dla fotografującego, a nie dla sprzętu. 

Więcej zdjęć z Nepalu wkrótce dostępne tutaj.

Nowa Zelandia – Wyspa Południowa

Początek zaczął się dość niefortunnie, bo już na lotnisku w Katowicach okazało się, że nie mogę przewieźć roweru w bagażu rejestrowanym tylko muszę wykupić sprzęt sportowy. Absurdalna sytuacja bo spakowany rower nie przekroczył żadnych wymiarów ani limitów. Ot, zwykłe widzimisię obsługi. Na szczęście dalsza część podróży minęła względnie bez przeszkód nie licząc faktu, że tuż po wylądowaniu w Luton i odebraniu bagażu, spiesząc na autobus i człapiąc nieudolnie przez lotnisko z 40kg torbą na jednym ramieniu i 15kg na drugim, ta pierwsza zsunęła mi się wprost na kciuk, który nie wytrzymał naporu i wygiął się aż nazbyt intensywnie. Spowodowało to niemiłosierny ból, opuchliznę i wykluczenie kciuka z użytkowania na następne tygodnie.

Poruszanie się z tym bagażem po Londynie było prawie awykonalne. Każde 50m wymagało nieludzkiego wysiłku i paru minut przerwy na złapanie oddechu. Trzykrotnie zapytano mnie czy w środku są zwłoki, bo torba rozmiary miała słuszne.

Z urzędu pocztowego, obok którego przechodzę, odebrałem swoje nowe siodełko – Brooks Flyer. Stare poszło od razu do kosza. Nie było wyjścia, musiało się sprawdzić. Jakoś dowlokłem się do Victoria Station, gdzie za 20£ (12,5 za pierwszą dobę i 7,5 za każdą kolejną) mogłem zostawić rower w przechowalni. Tak naprawdę bardziej dzięki uprzejmości obsługi, bo torba była za duża i za ciężka by dało się ją prześwietlić. Tak lżejszy o kilkadziesiąt kilogramów poszedłem na miasto spotkać się z Magdą. Jako, że w Londynie byłem całkiem niedawno, bo schyłkiem ubiegłego lata, to spacerowanie nie było czymś, co by mnie akurat teraz najbardziej interesowało. Szczególnie w lutym. Co prawda temperatura i tak była znacznie powyżej 10C i świeciło słońce, co dawało 15C ciepła więcej względem tego, co zostawiłem za sobą w Polsce.

Wybrałem się na spacer do Camden Town, którego stragany i atmosfera bardzo mi się podobała. Poza tym podczas poprzedniej wizyty w Londynie wpadła mi w oko całkiem ładna torba, której chciałem się jeszcze raz przyjrzeć. Nie kupiłem jej jednak dlatego, że przede mną prawie dwa miesiące nieustannej podróży i trochę by przeszkadzała.

W następnych krokach udałem się do British Museum, w którym tym razem skupiłem się wyłącznie na najciekawszych w moim odczuciu i najbardziej interesujących eksponatach (kamień z Rosetty, zbroja samuraja, rzeźby Partenonu, itp). Po krótkiej wizycie skierowałem się do Nature i Science Museum. To pierwsze wybrałem najpierw, jako że do Science Museum była większa kolejka, a właśnie zaczynało padać, więc czym prędzej chciałem znaleźć się w środku. Po zakończonej wizycie w Science Museum była z kolei jakaś ewakuacja także na tym zakończyłem dzień zwiedzania i wróciłem do mieszkania.

Następny poranek rozpocząłem już skoro świt by mieć pewność, że we wszystkim zdążę. Wrzuciłem coś na ząb pomimo wczesnej pory i pojechałem na Victoria Station odebrać rower. Pomijając dźwiganie go od przechowalni do metra, to dotarcie na Heathrow z jedną przesiadką i to bez zmiany peronu, nie było trudne. Na lotnisku mogłem skorzystać z wózka, więc było mi już znacznie lżej. Zostały ostatnie przepakowania by choć w nieznacznym stopniu zbliżyć się do limitu 30kg. Szczęśliwie udało się , że nikt nie zważył mojego bagażu, a w drodze do stanowiska bagażu ponadwymiarowego dorzuciłem jeszcze parę drobiazgów by ulżyć sobie co nieco z podręcznego. Reszta poszła już jak z płatka, choć w połowie kontroli bezpieczeństwa przypomniałem sobie, że mam ze sobą większość kosmetyków. Na szczęście wszystkie poniżej 100ml, więc to nie problem. Pozostało mi już tylko w spokoju oczekiwać na boarding. Potężny A380 linii Thai Airways stał już zaparkowany przy rękawie.

Pomimo tego, że miałem miejsce przy samym oknie to jednak dość niefortunne, bo na środku skrzydła tego ogromnego kolosa. Jedyne co widziałem to niebo, a jeśli nie było chmur to widoki musiały być naprawdę ciekawe.

W niedługo po starcie załoga podała obiad, a poza tym czas spędzałem na oglądaniu filmów. Jakoś w połowie lotu wdałem się rozmowę z pasażerem z sąsiedniego fotela, który leciał do  Tajlandii na wakacje. Tak też na rozmowie i zerkaniu na film upłynęła nam dalsza część lotu. Im bliżej było do lądowania tym senność dawała się bardziej we znaki. Nad Bangkokiem powoli wstawał właśnie nowy dzień.

W kolejce do odprawy paszportowej spędziliśmy standardowo godzinę. Toby odebrał swój bagaż, a ja z kolei zostawiłem swój i wspólnie udaliśmy się na miasto.

IMG_0099

Bangkok przywitał nas pięknym słońcem, wysoką temperaturą i oczywiście egzotycznymi owocami, których tak mi brakowało, a które można było kupić tu na każdym kroku, czego sobie wcale nie odmawiałem. Królowały słodkie i soczyste ananasy, orzeźwiające kokosy, dojrzałe mango i papaje, a widząc smocze owoce wziąłem od razu dwa na dalszą drogę. Toby zameldował się w hostelu, a następnie udaliśmy się zwiedzać Wielki Pałac Królewski. Ludzi było wszędzie co nie miara, jakby w jakieś święto, o czym mogły świadczyć porozstawiane dookoła stragany. Jeżeli rzeczywiście było to święto to chyba jakieś wojskowe lub policyjne, na co wskazywały porozstawiane banery. Nie brakowało również plakatów i billboardów upamiętniających niedawno zmarłego króla, który cieszył się w Tajlandii ogromnym szacunkiem i uwielbieniem.

Giant statues in Bangkok national royal palace, Thailand

IMG_0075

Leżący Budda

IMG_0088

Pałac obeszliśmy dość pospiesznie ze względu na tłok, jaki w nim panował. W drodze do Wat Pho – świątyni leżącego Buddy trochę się zagadaliśmy, a że czas mnie powoli zaczynał gonić to świątynię obejrzałem już sam zostawiając Toby’ego z napotkanymi wcześniej turystami. W moim odczuciu Wat Pho jest zdecydowanie ciekawsza od Wielkiego Pałacu, a bilet wstępu pięć razy tańszy. Początkowo planowałem, że przejdę jeszcze przez chińską dzielnicę ale nie bardzo miałem już na to czas, więc zamiast tego pozwoliłem sobie na długi – kilkukilometrowy spacer w stronę stacji. Po drodze wstąpiłem do jakiegoś zapomnianego przez świat lokalu na zupę w zupełnie nieturystycznym miejscu. Jedzenie uliczne w Azji ma swój klimat i często jest smaczniejsze niż w typowej restauracji w zachodnim stylu.

IMG_0065

Pałac królewski

Na lotnisko docieram ze sporym zapasem czasu i przy bramce stawiam się dużo wcześniej. Ten – także 11,5h odcinek pokonam na pokładzie wysłużonego trochę A330-200. Po przeszło trzydziestu paru godzinach bez snu oczy mi się same zamykają i usypiam momentalnie po starcie. Budzę się tylko na posiłki i zmianę pozycji. Do żywych wracam dopiero gdzieś nad Morzem Tasmana – daleko po minięciu Australii. Coraz bardziej zaczynam się martwić czy aby 2,5h czasu na przesiadkę w Auckland to wystarczająco. Czeka mnie nie tylko kontrola paszportowa, gdzie na oficjalnej karcie imigracyjnej dla własnego dobra wolę zaznaczyć, że nigdy nie byłem deportowany oraz odpowiedzieć na parę standardowych pytań typu jak długo zamierzam pozostać w Nowej Zelandii, co będę tutaj robił i jak długo byłem w Tajlandii. Padają również pytania o mój pobyt w Azerbejdżanie oraz Iranie ale po tej bardzo standardowej procedurze dostaję wizę na trzy miesiące i spieszę odebrać bagaż, z którym następnie ustawiam się do kontroli biologicznej. Deklaruję posiadanie suchego jedzenia oraz sprzętu sportowego, więc czeka mnie jeszcze jedna kolejka do sprawdzenia tego wszystkiego. W zasadzie idzie łatwo i sprawnie, a sama kontrola zajmuje ledwie parę minut. Sprawdzana jest głównie czystość opon w rowerze i szpilek namiotu. Od terminala krajowego dzieli mnie 900m. Ścieżka jest oznaczona więc w dziesięć minut pchając wózek docieram na miejsce. Jestem trochę zakręcony szukając stanowiska odpraw bo z wielką torbą z rowerem w środku pakuję się aż do kontroli bezpieczeństwa! Po chwili do mnie dociera gdzie ja to chciałem wejść i wracam przeciskając się między linami. Całe szczęście, że parę godzin wcześniej na lotnisku w Bangkoku dokupiłem dodatkowe paręnaście kilogramów bo teraz mogę bez stresu rozpakować moje blisko 45kg i przestać udawać, że jak to, to przecież tylko 30kg (czyli tyle ile bagaż rejestrowany w Thai).

Lot do Queenstown położonego na południowej wyspie odbywa się na pokładzie samolotu lini JetStar, z którymi miałem już okazję lecieć przez Australię parę lat wcześniej. Niestety trafia mi się środkowe miejsce, w dodatku wśród azjatyckiej wycieczki i nici z rzekomo zapierających dech w piersiach widoków. Poza tym jestem troszkę zmęczony po przeskoczeniu 13 stref czasowych i zwiedzaniu Bangkoku, mimo sporej ilości snu złapanej w drodze do Auckland, więc korzystając z okazji ponownie zasypiam.

W Queenstown wita mnie piękne niebieskie niebo i słoneczne, ciepłe popołudnie. W punkcie Vodafone kupuję kartę SIM. Mają w ofercie bardzo fajny pakiet dla turystów – 200 minut w sieci (także na europejskie numery), 200 SMS oraz 3GB do wykorzystania przez 2 miesiące w cenie 49$. Są jeszcze inne pakiety ale ten najbardziej mi odpowiada.
W miejscu odbioru oversize luggage odbieram swój rower. Jak zawsze w takiej sytuacji mam obawy czy wszystko doleciało w całości ale szczęśliwie tak. Przed lotniskiem znajduje się punkt serwisowy dla rowerów z uchwytem w ścianie, na którym można zawiesić rower i zabrać się za składanie. Odwijam metry folii bąbelkowej i upycham ją z ledwością w koszu. Po godzinie jestem gotowy do drogi, choć wiem, że poprawianie ładunku, dopasowywanie sakw, dokręcanie wszystkich śrubek, pedałów, itp. jeszcze zajmie parę dni aby dojść do stanu, w którym wszystko będzie funkcjonowało jak w idealnie naoliwionej maszynie.

IMG_0117_a

Z lotniska do miasta jest dosłownie kawałek. Można powiedzieć, że lotnisko leży przy wjeździe do Queenstown. Zaczynam od stacji benzynowej, na której koniecznie potrzebuję kupić benzynę do kuchenki. Bez tego ani rusz żeby gotować. Mam przejściowe problemy z dostaniem takiej małej ilości paliwa ale proszę jednego z kierowców żeby mi odlał trochę do butelki. Nie był to dla mnie dobry interes bo za niecały litr chciał prawie 3$ ale czasem nie ma wyjścia. Później nauczony doświadczeniem będę korzystał tylko ze stacji samoobsługowych, gdzie najpierw obciąża się kartę, a później tankuję. Minusem takiego rozwiązania jest to, że przez parę dni potrafią na karcie zablokować kwotę rzędu 150$. Nieopodal w sklepie sieci PAK’n’SAVE robię zakupy spożywcze i dociążam rower prowiantem na najbliższe parę dni. Pierwsze zetknięcie z cenami w Nowej Zelandii jest szokujące i z czasem wcale nie będzie mi się łatwiej do nich przyzwyczaić. Po odhaczeniu tych rutynowych zadań na liście mogę wreszcie wyruszyć w drogę. Wiem, że niebawem będę przeklinał wszystko i narzekał na wiatr, nawierzchnię, pogodę i co się jeszcze tylko da ale teraz naprawdę nie mogę się doczekać jazdy, szczególnie po tylu godzinach spędzonych w podróży i samolotach. Poza tym miło jest się przejechać rowerem w piękne, ciepłe, słoneczne lutowe popołudnie. Z mapy wiem, że przy drodze wiodącej na południe wzdłuż jeziora Wakaitpu nie ma za bardzo miejsc na nocleg ale po niespełna 18km znajduję kawałek ustronnego, trawiastego terenu, który idealnie nadaje się pod namiot. Słońce zachodzi za górami parę minut przed 21 ale widno jest jeszcze przez godzinę. Niestety nie ma tu zejścia do jeziora ale przezornie wziąłem trochę wody do butelek więc mogę coś ugotować.

Dopiero następnego ranka po przejechaniu paru kilometrów znajduję idealne miejsce na postrój przy jeziorze. Woda nie jest zbyt ciepła ale za to jezioro Wakaitpu uchodzi za najczystsze na świecie – 99,9% czystości. Większe szanse są na to, że woda tegoż jeziora jest czystsza aniżeli butelkowanej. Nawet po tym jak postanowiłem się w nim wykąpać. Ahh, od razu lepiej po takim odświeżeniu i przebraniu w czyste ubrania.

IMG_0123_a

W Kingston wjeżdżam na jedną z wielu nowozelandzkich ścieżek rowerowych – Around the mountains prowadzącą dookoła gór Eyre. W większości nawierzchnia jest szutrowa i prowadzi w niewielkim oddaleniu od głównej drogi, poprzez pola i łąki. Wyjechałem też z Otago i znalazłem się w prowincji Southland. Im bardziej jadę na południe tym krajobraz staje się mniej górzysty. Powoli przechodzi we wzgórza i pagórki, pola, łąki i lasy. Do Alp Południowych jednak jeszcze wrócę i to w pełni, w momencie gdy będę jechał wzdłuż nich, przez nie i po nich. Ale to za parę dni. Miejsce na nocleg znajduję wręcz idealne, choć początkowo zaczynam się martwić bo perspektywy są słabe. Przede wszystkim w Nowej Zelandii nie można ot tak sobie nocować, gdzie się chce, a przynajmniej w teorii tak to powinno wyglądać. Przed wyjazdem spędziłem sporo czasu wertując przepisy i interpretacje by nie być zaskoczonym na miejscu. W praktyce istnieje ogólne przyzwolenie na nocleg na dziko ale wiele regionów bądź miast wprowadza swoje zakazy, co jest bardzo powszechne i stąd spora część kraju jest jakby wyłączona z takiego biwakowania. Są oczywiście wyznaczone ku temu miejsca, które dzielą się na „self-contained”, czyli nocowanie jest dozwolone w odpowiednio do tego przystosowanym pojeździe. Sprowadza się to po prostu do konieczności posiadania niebieskiej naklejki na szybie, która potwierdza posiadanie toalety na pokładzie. Wtedy jest się „self-contained”. W każdym innym przypadku, czy to nocując w samochodzie, namiocie czy jakkolwiek jeszcze inaczej zostają nam pozostałe miejsca. Tych z kolei też nie jest wcale mało, a z pomocą w ich odnalezieniu przychodzą dedykowane aplikacje na telefon. Dla podróżujących samochodem nie stanowi to problemu jeśli można podjechać dodatkowe parę-naście/dziesiąt kilometrów by skorzystać z takiego miejsca. Na rowerze to już nie jest takie hop jakby się chciało. Nie mniej jednak miejsce znajduję i to całkiem ładne bo nad rzeką. Ba, jest wręcz bardzo malownicze, położone jakby w ogromnej dolinie otoczonej znacznie oddalonymi górami. Tuż obok leniwie płynie rzeka i widać, że panuje teraz pora sucha bo wody w niej jest mało, a w razie konieczności do dyspozycji ma kilkukilometrowej szerokości płaską dolinę. Robię szybkie pranie, wcinam obiadokolację i kładę się do namiotu. Mimo, że przestawiłem się prawie od razu zarywając noc i następnie śpiąc w samolotach to senność w połączeniu ze zmęczeniem daję się we znaki i bardzo szybko usypiam.

IMG_0132_a
Noce nie są za gorące i ubieram na siebie co najmniej dwie warstwy ubrań. Dni z kolei są dla odmiany bardzo ciepłe, wręcz gorące. Momentami temperatura na liczniku bez większych problemów przekracza 35C, a poniżej 30C spada dopiero po godzinie 18. Przejeżdżając przez park The Catlins w cieniu sięgnęła 39C! Dość powiedzieć, że było gorąco, a pedałowanie w takiej pogodzie było lekkim wyzwaniem. Z drugiej strony lepiej tak aniżeli miałoby być zimno, deszczowo i paskudnie. Ale spokojnie, na wszystko przyjdzie pora. Już ja znam swoje szczęście. W The Catlins skończył się asfalt i jechałem szutrową, prawie bezludną drogą. Od czasu do czasu przejeżdżała tylko jakaś ciężarówka wioząc ścięte drzewa z lasu.

IMG_0135_aIMG_0140_aIMG_0155_aIMG_0158_aIMG_0159_a

Okolica początkowa przypominała bardzo nasze pagórkowate, zielone Pieniny czy Beskid Niski, a dopiero z czasem przeszła trochę w tropikalny, gęsty las. Dało się to odczuć między innymi przez duchotę jaka panowała w pobliżu. Powoli zaczynały dopadać mnie różne przygody i nieprzewidziane zdarzenia. A to zgubiłem śrubkę od bagażnika, który w następstwie osunął się i spadł prawie, że na ziemię, a to z kolei w nocy nie zamknąłem sakwy,  kiedy to zerwała się wichura i wywiała folię, którą był przykryty rower i do środka napadał deszcz. Po jednej nocy w chatce wędkarzy nad rzeką, w której postanowiłem przenocować by nie rozkładać namiotu zgubiłem pokrowiec na rower, z którym przyleciałem. Wróciłbym się po niego ale nie miałem do końca pewności, gdzie go tak naprawdę zostawiłem, a poza tym zorientowałem się jakieś dwa dni później i 150km dalej. Szkoda było wracać. Pokrowca było tym bardziej szkoda ale miałem półtorej miesiąca by rozważyć w jaki sposób zapakuję się i wrócę do domu. Pogoda cały czas dopisywała, dojechałem nawet do oceanu i parę kilometrów jechałem jego brzegiem aż do latarni morskiej Nugget Point. Przed Milton ponownie skierowałem się wgłąb wyspy. To co mnie wtedy uderzyło to to, że przy temperaturze 26C miałem wrażenie, że powietrze jest wręcz lodowate. Jakby włożyć głowę do zamrażarki. Dopiero parę kilometrów dalej od wybrzeża, po przejechaniu kilkunastu pagórków temperatura wróciła do znacznie przekraczającej 30C i standardowego upału. Zjawisko to wynika zapewne z faktu, że z Nowej Zelandii jest już stosunkowo blisko na Antarktydę, a przypływających stamtąd mas powietrza nic nie blokuje i zdarza się, że powietrze, które dociera nad wyspę jest lodowato mroźne. Nawet pomimo wysokiej temperatury w piękny, słoneczny dzień. W Lawrence rozpoczyna się kolejna ze ścieżek – Clutha Gold Trail, która od miejscowości Beaumont prowadzi wzdłuż rzeki Clutha. Szlak jest tak malowniczy, że aż ciężko go opisać. Ścieżka wije się razem z rzeką pomiędzy górami mijając po drodze opuszczone farmy lub po prostu wiodąc przez kompletne pustkowia. Korzystając z uroków sprzyjającej aury wskakuję do rzeki by się trochę ochłodzić i obmyć. Otago jest bardzo suche i dopiero z czasem rzuca się w oczy jak mało drzew tu rośnie, a tylko żółte, wyschnięte trawy pokrywają okoliczne wzgórza. Nie mniej jednak nie jest to krajobraz surowy.

IMG_0170_a

Latarnia w Nugget Point

IMG_0171_aIMG_0172_a
W miejscowości Alexandra robię większe zakupy, szczególnie potrzebuję kremu z dużym UV bo południowe słońce daje ostro popalić. Ma to pewnie związek z dziurą ozonową, która w tej okolicy jest powiększona i do ziemi dociera więcej promieniowania UV. Warto się dobrze nasmarować! Bagażnik dopełniam też prowiantem na najbliższe parę dni. Zazwyczaj rzadko jest tak, że w okolicy nie ma sklepów, a jeśli już to i na stacji benzynowej da się kupić najbardziej potrzebne rzeczy. Jedna w supermarkecie i wybór większy i ceny niższe. Najwięcej korzystam chyba z New World, a dużo cen jest niższych dla posiadaczy kart stałego klienta. Jako, że nie mam swojej to kasjerka skanuje swoją i rachunki są zwykle niższe o parę dolarów. Dopiero po jakimś czasie proszę o własną kartę i dostaję wersję tymczasową dla turystów w wydaniu papierowym. Nawet pod tym względem są przygotowani. Od Alexandra wjeżdżam na następną ścieżkę – Otago Central Rail Trail. Jak sama nazwa wskazuje, prowadzi ona dawną trasą kolejową dzięki temu jest szeroka, a wszelkie nachylenia są bardzo łagodne. Bardzo fajne uczucie, gdy nagle wjeżdżam na stacje, mijam perony, budynki dworca, w których obecnie mieszczą się kawiarnie czy inne lokale. Dzień mojego przejazdu to sobota i załapuję się nawet na jakiś wyścig. Przejeżdżając przez tłum gapiów załapuję się nawet na owacje i doping! Dalej trasa prowadzi przez jeszcze większe odludzia, wąwozy i góry. Jako, że jest to szlak kolejowy to jedzie się starymi mostami, tunelami, w których panują całkowite ciemności więc niezbędne jest skorzystanie z własnych źródeł światła.

IMG_0190_a

Rzeka Clutha

IMG_0194_aIMG_0203_a

Ponownie docieram do wybrzeża i napotkawszy ślady cywilizacji usiłuję kupić zapasowe śrubki, bo gubię je namiętnie. A to od bagażnika, a to od hamulców i tak ciągle coś. W Moeraki zatrzymuję się by pooglądać ogromne głazy na plaży po czym jadę dalej.

IMG_0208_aIMG_0211_aIMG_0215_a

Z Oamaru zaczyna się (lub kończy) ścieżka Alps 2 Ocean, którą podążę aż pod Górę Cooka/Aoraki w Alpach Południowych. Pierwszy dzień tej jazdy to głównie kręcenie przez pola i tereny rolnicze, na których nie wychodzę korzystnie czasowo aniżeli gdybym jechał prosto drogą. Po kilku dniach pochmurnej ale bynajmniej nie deszczowej pogody wracają upały i znów leje się ze mnie. Mijam pierwsze winnice, bo Otago słynie z dobrego wina. Uprawia się tutaj w szczególności Pino Noir, którego butelka leży w domu i czeka na swój moment.

IMG_0250_aIMG_0267_aIMG_0270_aIMG_0275_aIMG_0290_aIMG_0296_aIMG_0297_a

Mimo, że jadę w Alpy to podjazdy nie są straszne ale wszystko ciągle przede mną. Namiot rozbijam prawie w korycie wyschniętej rzeki ale po chwili namysłu postanawiam przesunąć się parę metrów w bok. Na opady się nie zanosi ale dookoła góry i gdyby w nocy parę kilometrów dalej spadł jakiś deszcz to wolę obudzić się suchym. Pod samą górę Cook’a nie dojeżdżam bo najbardziej zależy mi na zdjęciach, a w godzinach popołudniowych nic dobrego nie wyjdzie więc zbliżam się tylko na tyle by mieć dobre ujęcie i ruszam dalej. W międzyczasie małżeństwo podróżujących Nowozelandczyków zaprasza mnie na lunch do swojego kampera. Odpoczywam, posilam się, trochę rozmawiamy po czym kieruję się do Tekapo.

IMG_0312_a

IMG_0316

Góra Cooka

IMG_0334_a

Nadciąga zły wiatr!

Jeszcze nad jeziorem Pukaki robię kolejną pauzę i wcinając chleb tostowy z nutella delektuję się ostatnim bezpośrednim widokiem na Aoraki. Gdy tylko ruszam wpadam na silny wiatr wiejący w twarz lub z boku. Do Tekapo mam zaledwie 40km ale 30km zajmuje mi 3h. Nie sposób jechać. Jak okiem sięgnąć wszędzie równina i wiatr wiejący zza gór nie napotyka na żadne przeszkody (poza mną) i to ja obrywam najbardziej. Obawiam się zmiany pogody bo właśnie na grzbietach gór zatrzymały się potężne chmury i z niepewnością zastanawiam się co przyniesie następny dzień. Resztką sił docieram do miejsca, w którym mogę się spokojnie rozbić. Jest co prawda zakaz ale dochodzi 21, padam na twarz, słońce zaszło przed parunastoma minutami, robi się zimno i jestem głodny. Wiatr nie mija ani następnego dnia, ani nawet trzy i cztery dni później. O ile początkowo zrywa się dopiero popołudniami, o tyle później ostro dmucha już od samego rana. Czternastego dnia jazdy trochę się przeliczyłem w szukaniu miejsca na nocleg, bo z początku wydawało mi się, że dotrę tam już po 80km, z czego przy 70 miałem już dość przez wiatr. Dopiero jak spojrzałem raz jeszcze to zorientowałem się, że zostało mi jeszcze 40km, a wbrew pozorom mimo, że jechałem przez prawie całkowite odludzia to nie było nigdzie miejsca by się zatrzymać na noc. Trzeba było pokornie pochylić głowę i jechać przed siebie dalej. Trochę dopisało mi wtedy szczęście bo na pewien czas wiatr się odwrócił i z brakujących 40km, 25km zrobiłem w godzinę, a resztę dojechałem powoli z bocznym wiatrem.

IMG_0345_a

Kościół Dobrego Pasterza w Tekapo

IMG_0352_a

Przełęcz McKenzie

IMG_0367_a

Alpy Południowe najbardziej dały się odczuć gdy przejeżdżałem na zachodnią stronę wyspy. O ile podjazdy mi nie przeszkadzają bo każdy się kiedyś kończy, o tyle w przypadku wiatru nie ma takiej pewności – trzeba się męczyć. Zwykle staram się trzymać dziennego dystansu przekraczającego 100km ale teraz po 65km rezygnuję i rozbijam się nad jeziorem. Miejsce bardzo urokliwe, blisko wody, które niestety do ciepłych nie należy. Poza tym nie jest już tak wcześnie jak mógłbym przypuszczać z ilości (małej) przejechanych kilometrów. Tak więc relaksuję się przy namiocie, czytam książkę i pałaszuję garnek kisielu. Mam nawet ambitny pomysł, by nazajutrz wyruszyć wcześniej i spróbować uniknąć wiatru, który przybiera na sile popołudniu ale kończy się jak zwykle, czyli że zbieram się o normalnej godzinie. Nad ranem temperatura spada poniżej 5C! Jest bardzo zimno ale po części wynika to z faktu, że nocuję na wysokości ponad 600m n.p.m. w pobliżu jeziora. Mam bez wątpienia jakiegoś pecha, bo wiatr zaczyna wiać już od samego rana i oczywiście prosto w twarz. Mimo, że droga wije się górami, dolinami, a więc znacząco zmienia kierunek to nie przestaje wiać z przodu. Na Przełęczy Artura (740m n.p.m.), gdzie mieści się wioska, stacja kolejowa oraz informacja turystyczna zasięgam języka i niestety nie mam dobrych wieści. Ma wiać jeszcze 3-4 dni i nadchodzą opady deszczu.

IMG_0380_aIMG_0391_aIMG_0394_aIMG_0398_a

Wyjeżdżam z Canterbury i wjeżdżam do West Coast. Z przełęczy rozpościera się widok na wiadukt Otira, a pod nogami chodzą papugi kakapo – endemiczne, nielotne i zarazem najcięższe papugi na świecie. Historia gatunku jest dość ciekawa, o tym jak ewoluował do postaci nielotnej z powodu braku większych drapieżników i odizolowaniu wyspy. Niestety wraz z rozwojem osadnictwa i introdukcji nowych gatunków, kakapo stały się krytycznie zagrożone i wprowadzono zakrojone na szeroką skalę plany ich ochrony. Co nie zmienia faktu, że kakapo jest kłopotliwą i psotliwą papugą. Uwielbiają one na przykład wyciągać uszczelki z samochodowych okien. Do tego stopnia jest to uciążliwe, że podobno tworzy się dla nich specjalne place zabaw, na których mogą sobie ciągnąć różne gumowe elementy.

IMG_0460_a

Papuga kakapo

IMG_0402_aIMG_0416IMG_0420

IMG_0433_a

Uwaga kiwi

IMG_0444_a

Za Arthur’s Pass pogoda i krajobraz zmieniają się bardzo. Suche, trawiaste dotąd góry zostają zastąpione przez wszechzielone, gęste lasy, paprocie, a co kawałek skądś kapie i spływa woda. Szczęśliwie też zmienił się, a raczej osłabł i wiatr. Na nocleg docieram dość późno ale za to w fajne miejsce – nad jezioro w pobliżu Kumary. Woda jest znośna więc mogę się porządnie obmyć, a i mam z kim porozmawiać bo obok mnie rozłoży ma swój namiot Holender, który też zwiedza Nową Zelandię na rowerze.

IMG_0522_aIMG_0526_a

Nieopodal Hokitiki znajduje się jaskinia ze święcącymi robaczkami, do której chciałem dotrzeć, jednak na miejscu okazuje się, że to wcale nie jaskinia, a po prostu mała dolinka porośnięta mchem i paprociami, a w ciągu dnia nie sposób dostrzec święcących robaczków. Po zjeździe z gór uzupełniam zapasy jedzenia. Wychodzę ze sklepu z kilkoma siatkami zakupów i ledwo udaje mi się to wszystko poupychać w sakwy. Ruszam do oddalonego o parę kilometrów Wąwozu Hokitika, w którym wrażenie robi turkusowy kolor wody.

IMG_0467_a

IMG_0471_a

Hokitika

IMG_0482_a

IMG_0487_a

Wieczór znajduję odludną plażę nad jeziorem Kaniere, gdzie dosłownie metr od wody rozkładam namiot. Nie jest mi jednak dane na spokojnie delektować się otaczającą przyrodą bo po chwili osaczają mnie nieznośne, gryzące meszki. Kończy się tym, że kolację (bataty z mlekiem kokosowym) przygotowuję w namiocie i w pośpiechu wybiegam ze środka by postawić garnek na kuchence. Nadciągające od wieczora chmury zepsuły już nie tylko malownicze widoki ale i całą pogodę. Od rana intensywnie pada i jakoś nie czuję się w chęci do jazdy. Leżę w śpiworze, czytam książkę, uzupełniam notatki i uszczuplam zapas ciastek. Około 13 przestaje padać. Wyłapuję moment by zrobić jakieś jedzenie, spakować się i gdy godzinę później ruszam w drogę, zza szarych, deszczowych chmur przeświecają łaty niebieskiego nieba. Postanowiłem sobie, że jeśli tylko pogoda pozwoli to będę kontynuował jazdę szlakiem rowerowym „West Coast Wilderness Trail”. A zdecydowanie było warto! Kawałek za jeziorem szlak wjeżdża w dolinę. Z każdej strony góry, obok płynie rzeka i wszędzie dookoła zieleń. Ciemnozielone lasy porastające góry i jasnozielona trawa na łąkach i pastwiskach. Widoki obłędne. Z przeciwka jedzie trójka rowerzystów – z USA i Anglii. Zatrzymujemy się i rozmawiamy parę minut, po czym ruszamy każdy w swoim kierunku. Droga przechodzi w ścieżkę i zaczyna się wznosić zakosami na zbocze góry. Podjazd jest jednak bardzo łagodny i nie nastręcza problemów. Parę razy mijam innych rowerzystów jadących z przeciwka. Mijam Cowboy Paradise – miejsce, w którym można zatrzymać się na nocleg lub posiłek. Jadę jednak dalej. Odkąd zrobiła się piękna, słoneczna pogoda jakoś nabrałem energii i pędzę przed siebie. Od Cowboy Paradise ścieżka zaczyna tracić wysokość i pędzę co sił przez las. Ponownie nocuję przy Kapitea Reservoir w pobliżu Kumary. Tym razem jednak dzięki lepszej pogodzie mam i lepsze widoki na góry.

IMG_0512_a

Widoki na West Coast Wilderness Trail

IMG_0528_a

Ścieżka prowadzi dalej do Kumary i Greymouth choć teren jest już płaski i spokojny. Zaraz na początku jazdy łamie mi się płytka plastikowa w bucie SPD i od tego momentu przestaję się wpinać w pedały. Na postoju po drodze spotykam parę Nowozelandczyków, którzy dopiero przed chwilą zjechali z Arthur’s Pass i mówili, że w nocy był lekki przymrozek. Chyba mam szczęście, że mnie to ominęło, a i parę dni wcześniej, gdy tam nocowałem było bardzo zimno nad ranem. Przez cały dzień jadę wzdłuż lub główną drogą nr 6. Prowadzi ona zachodnim wybrzeżem wyspy więc z lewej strony mam bezkresny, niebieski ocean, a z prawej oświetlone południowym słońcem i obficie porośnięte paprociami strome zbocza gór. W Parku Narodowym Paparoa, którego skraj delikatnie styka się z oceanem, zatrzymuję się przy Pancake Rocks – miejscu, w którym skały warstwowe zbudowane z wapieni erodowały tworząc baseny przypływowe i przeręble (blowholes). W miarę jak popołudnie przemija i wieczór zbliża się coraz większymi krokami rozpoczynam poszukiwania miejsca na nocleg. Najpierw próbuję zjechać z głównej drogi między góry – wgłąb parku. Znaki od początku informują, że droga może być podatna na zalewanie ale jest tak sucho, że powódź mi nie grozi. Nie znajduję tam jednak dogodnego miejsca na rozbicie się i wracam na „szóstkę”.

IMG_0542_aIMG_0565_a

IMG_0573_a

Widoki są obłędne. Jadę krętą drogą z jednej strony mając ocean, a z drugiej oświetlone ciepłym światłem stoki. Między tym wszystkim jak wąska wstążka wije się droga, którą jadę. Oczom mym ukazują się złociste plaże i plan na noc zaczyna nabierać kształtów. Pozostaje tylko znaleźć odpowiednie zejście. Udaje się to parę kilometrów dalej. Jak zwykle nie przepadam za noclegiem na plaży bo piasek, bo hałas (tak, ocean w nocy jest nieznośnie głośny) i zwykle nie łączy się to z wodą pitną, tak tym razem jest bardzo klimatycznie i do samego zachodu delektuję się widokami. Odprowadzam słońce wzorkiem za horyzont i dopiero wówczas przystępuję do wieczornych prac i przyrządzenia kolacji.

IMG_0575_aIMG_0579_a

Poranek jest niemniej czarujący jak zmierzch, jako że wilgotna woda morska wraz z solą paruje z nad oceanu i unosi się w stronę gór.

IMG_0590_a

IMG_0591_a

Nieopodal Westport, na przylądku Foulwind robię sobie przerwę i idę na spacer z platformy widokowej obserwować pluskające się na brzegu foki. Jest ich kilka, między innymi samica z młodymi. Pomimo znaków drogowych przestrzegających przed obecnością pingwinów nie udaje mi się żadnego zobaczyć.
Samo Westport to tylko czas na uzupełnienie zapasów jedzenia i ruszenie dalej w górę wyspy. Jest to praktycznie ostatni punkt, w którym mogę odbić od zachodniego wybrzeża, ponieważ wyżej nie ma już żadnej drogi prowadzącej na wschód.

IMG_0599_a

Foki

IMG_0602_a

Jadę doliną wzdłuż rzeki Buller i drugi raz podczas tej wycieczki mam od razu mocne zderzenie z meszkami. Od tej pory wszystko staje się trudniejsze bo minutę od zatrzymania atakują dziką chordą. Spray na komary nie pomaga. Ubieram długie rękawiczki, czapkę, zasłaniam również usta, nos i zakładam okulary. Meszki wgryzają się w miejsca, gdzie choćby niewielki kawałek skóry pozostaje niezakryty. Rozbijanie namiotu i gotowanie to koszmar!

IMG_0604_a

Rzeka Buller

IMG_0609_aIMG_0620_a

Rano rezygnuję ze śniadania i zatrzymuję się dopiero godzinę później, w całkiem ładnym miejscu nad rzeką i co najważniejsze – nasłonecznionym. O tej porze meszki choć jeszcze się pojawiają to już sporadycznie. W Inangahua dojeżdżam do skrzyżowania z drogą 69, która w tej chwili jest jedyną drogą łączącą północ z południowym-wschodem wyspy. Z powodu osunięcia się ziemi w Kaikourze 14 listopada 2016 r. droga numer 1 została zamknięta (ponownie otwarta 15 grudnia 2017 r.) i cały ruch odbywa się właśnie tędy. Inangahua była również świadkiem trzęsienia ziemi z 1968 roku, w którym dość poważnie ucierpiała i do dziś nie powróciła do stanu sprzed wydarzenia.

W miejscowości Lyell rozpoczyna się jedna z ciekawszych tras rowerowych – Old Ghost Trail mająca 85km długości i status dość trudnej. Niestety nie nadaje się na mój ciężki i załadowany rower, a poza tym po dwóch dniach jazdy po górach znów wylądowałbym na zachodnim wybrzeżu. Może innym razem.

Przy początku szlaku znajduje się jednak kemping, parking i co najważniejsze – półotwarty budynek służący za miejsce piknikowe, który zamiast okien ma siatkę. Nie wiem jak inaczej w tej okolicy mógłbym się zatrzymać, odpocząć, zjeść i nie zostać jednocześnie zjedzonym. Przez meszki.

Nieopodal znajduje się najdłuższy wiszący most w Nowej Zelandii – 110m na rzece Buller w wąwozie o tej samej nazwie. Nie jest zawieszony jakoś wysoko nad lustrem wody i nie robi w moim odczuciu spektakularnego wrażenia ale pani mówi, że skoro przyjechałem na rowerze to mogę wejść za darmo. Po drugiej stronie znajduje się kilka krótkich ścieżek edukacyjnych na temat roślin, zwierząt i wydobywania złota.

IMG_0622_a

IMG_0624_aIMG_0631_aIMG_0641_aIMG_0626_a

Za Murchison odbijam w kierunku parku narodowego Nelson Lakes. Gdybym tylko zjechał parę kilometrów wcześniej w bardziej boczną drogę to może i nie dostałbym mandatu. A było to tak, że jadąc spokojnie usłyszałem nagle za plecami dźwięk koguta i migające światła radiowozu. Z początku nie spodziewałem się, że może chodzić o mnie, co też wyszło bardzo szybko. Okazało się, że w Nowej Zelandii jazda z kaskiem jest obowiązkowa. Przyznaję szczerze, że nie wiedziałem i nie spodziewałem się. Przejechałem już około 2400km niejednokrotnie mijając patrol policji i nie zwrócili mi wcześniej uwagi. Raz czy dwa słyszałem luźno rzucone od ludzi po drodze gdzie mam kask ale nie brałem tego jako wymóg. Na szybko policzyłem, że w takim razie kupię jakiś w Wellington…za plus minus tydzień i kolejne.. 500km. Policjant nie dał się jednak przekonać i powiedział, że bez kasku to on mnie dalej nie puści. Trochę patowa sytuacja bo odludzie jedno z tych większych, choć jak na Nową Zelandię to co jakiś czas jakieś miasteczka się zdarzają. Po chwilowej konsternacji policjant wpada na pomysł, że w Murchison jest jakiś sklep czy komis i może tam będą mieli kask. Przed radio wywołuje kolegę z posterunku żeby podjechał i się rozejrzał. Po chwili nadciąga odpowiedź, że kasku nie mają. Kolejna chwila do namysłu i kolejny pomysł. Ponownie prosi kolegę żeby podjechał, tym razem do jego jego domu i wziął stary, nieużywany już kask od syna. Pojawia się z nim kilkanaście minut później. Nie za bardzo mam ochotę jeździć w kasku, bo gdybym chciał to bym sobie z domu zabrał. Co jednak zrobić skoro trzeba. Parę minut później i 50$ mandatu mniej wyruszam dalej. Wszystko dlatego, że akurat padało i jechałem z gołą głową. W słoneczne dni najczęściej ubierałem czapeczkę, która pewnie z odległości nie rzucała się tak w oczy. Po upływie paru godzin i poprawie pogody kask trafia na bagażnik i trochę się obija. Jednym słowem przeszkadza. Suma summarum zostawię go na lotnisku przed wylotem.

Jeziora w parku Nelson witają mnie niestety deszczem. Malowniczo położone Rotoiti w takiej scenerii nie zachwyca więc po podładowaniu baterii w punkcie informacji ruszam dalej.

IMG_0643_aIMG_0649_a

W Wakefield docieram do kolejnej z wielu nowozelandzkich ścieżek rowerowych – Great Taste trail prowadzącej, jak może trochę nazwa sugeruje, przez winnice, sady, plantacje awokado oraz kiwi. W końcu to dom tych małych owłosionych, brązowych owoców. W Motueca, gdy próbuję skorzystać z bankomatu okazuje się, że ze względu na poprzednią wypłatę gotówki, która została zakwalifikowana jako podejrzana transakcja, mam zablokowaną kartę. Dobrze, że infolinia jest całodobowa i o 5 rano polskiego czasu po serii trudnych pytań udaje mi się ją zdalnie odblokować.

Nieopodal znajduje się park narodowy Abel Tasman. By tam jednak dotrzeć muszę przejechać przez przełęcz Takaka Hill na wysokości 790m. Prawie z poziomu morza na długości 15km wspinam się na tę wysokość po czym szybko zjeżdżam do doliny Takaka zakończoną miejscowością o tej samej nazwie. Nie wiem czy mogę to nazwać pechem czy szczęściem, że na 50km odcinku poprzez góry i lasy, przebijam oponę akurat 3km przed miasteczkiem. Nie pozostaje mi nic innego jak prowadzić rower i trzymać kciuki żeby tam był jakiś sklep rowerowy. Jest! Jakiś jest. Uff, nie powiem, ulga jest, choć nie od razu. Chwila niepewności utrzymuje się, gdy sprzedawca szuka opony i przez dłuższą chwilę nie może znaleźć odpowiedniego rozmiaru. Proponuje mi więc używaną 26×1,5″ czyli znacznie węższą od obecnych Marathon Schwalbe 2″. Ma jednak wkładkę antyprzebiciową, nie jest zniszczona i kosztuje tylko 10$. Korzystam z uprzejmości i narzędzi właściciela i od razu na miejscu dokonuję wymiany. Ubrudziłem się konkretnie więc i bieżąca woda jest sporym udogodnieniem.

IMG_0655_a

Zjazd z Takaka Hill

IMG_0661_a

Przyznam, że jedzie się super i gdy tak się zastanawiam co jeszcze mi się przydarzy, żądli mnie jakiś owad pokroju osy. Uderza we mnie w trakcie jazdy i wbija żądło w usta. Górna warga szybko rośnie do rozmiarów małej parówki i w efekcie wyglądam jak nieudany efekt powiększania ust u wiejskiego lekarza. Opuchlizna utrzymuje się do nocy, a jeszcze dnia następnego czuję zdrętwienie.

IMG_0664_a

Od parku Abel Tasman i zatoki Totaranui, do której zmierzam na nocleg dzieli mnie jeszcze jedna przełęcz, tym razem 300m, którą pokonuję w miarę lekko choć dopada mnie głód i chcąc nie chcąc muszę się jeszcze posilić i uzupełnić zapasy energii. Na kempingu w parku rozbijam namiot tuż za drzewami oddzielającymi mnie od plaży i zatoki. Fale w nocy ponownie hałasują. Zresztą nie tylko one. Po trawniku kręcą się ptaki weka, która są trochę upierdliwe. Może nie tak jak papugi kea ale podobnie. Zaglądają mi pod tropik namiotu i wyciągają garnki, które jak przystało na aluminium strasznie brzęczą, gdy się nimi obija jeden o drugi. Parę razy go odganiam ale co wrócę do środka i się położę to ptaszysko powraca. W końcu cierpliwość zostaje wyczerpana i ruszam odparować jego upierdliwość. Nalewam wody do garnka i biegając za upierdliwym weka odganiam go polewając wodą. Pomogło. Do rana mam spokój.

IMG_0672_a

IMG_0678_aIMG_0680_a

Poranek już nie taki piękny ani słoneczny. Zwijam namiot i pakuję się zanim zaczyna padać. A właściwie to deszcz łapie mnie w drodze na przełęcz jako, że wracam tą samą drogą. W zasadzie to sam wjeżdżam w tę chmurę, z której coraz mocniej pada. Podczas zjazdu klocki hamulcowe zaczynają sukcesywnie odmawiać posłuszeństwa. Klamki ściągnięte do końca, że rąk nie czuję, a mimo tego jadę w dół ponad 20km/h. Zwykle nie jest to oszałamiająca prędkość tyle, że teraz dochodzi do tego szutrowa droga z dużymi kamieniami, ostre zakręty i deszcz. Cieszę się w duchu, że przynajmniej na tej drodze przez dżunglę nie ma żadnych aut. W tej samej chwili jednak wyrzuca mnie z zakrętu na środek drogi prosto pod jadący z dołu samochód. Udaje mi się wybalansować między uderzeniem w auto, a przewróceniem się i ostatnie metry w dół pokonuję hamując butami. Powinienem chyba zacząć grać w gry losowe bo jakie jest prawdopodobieństwo, że w jednym momencie wysiądą mi oba hamulce? Parę kilometrów jestem w stanie jeszcze jechać bez hamulców ale pierwsze lekkie obniżenie terenu i pojawia się problem z wytracaniem prędkości. Na tę ewentualność jestem już jednak przygotowany i posiadam przy sobie zapasowe klocki. Wymieniam te z przodu i dalsza jazda odbywa się już bez zakłóceń.

IMG_0682_aIMG_0685_aIMG_0689_aIMG_0691_a

Trochę przerażeniem napawa mnie ponowny podjazd na Takaka Hill ale w tę stronę ma tylko 10km (czy. jest stromszy) i jakoś idzie to sprawniej.

Tylne hamulce zmieniam dopiero dwa dni później w Nelson. Sprzedawca ostrzega, że wybrane przeze mnie klocki bardzo piszczą ale to nic. Spoiler alert: piszczą jak zarzynane prosię. Wyhamowanie tego ciężkiego potwora podczas jazdy w dół zajmuje wiele metrów, a hałas jaki wydają zdaje się roznosić po całej dolinie, którą akurat się zapuszczam.

Pomimo, że jestem już bardzo blisko Picton, tj. miasta portowego, z którego popłynę na północną wyspę, robię jeszcze mały objazd przez Blenheim i winny region Marlborough, które odpowiada za 77% produkcji wina w Nowej Zelandii. Głównie są to Sauvignon blanc, Pinot noir i Chardonnay. Przejeżdżam przez i pomiędzy winnicami, które ciągną się może i nie po horyzont ale na pewno do podnóża najbliższych gór.

IMG_0750_a

Do Picton docieram popołudniu ale… ponownie je omijam. Rzucam tylko okiem na port, zatokę i zacumowane w niej łodzie z punktu widokowego nad miastem i jadę na podbój jednego z chyba bardziej znanych szlaków Nowej Zelandii – Queen Charlotte Track. Ten 70km prowadzi od Ship Cove do Anakiwa (i odwrotnie), a od paru lat jest również udostępniony dla rowerzystów. Bez problemu można go podzielić na mniej lub więcej odcinków i pokonać w sobie dogodnym tempie. Rowerem decyduję się tylko na pierwszy odcinek od Anakiwa do Te Mahia. Trasa nie jest trudna ale trzeba bardzo uważać. Wiedzie w końcu przez las, po górach i nawierzchnia czasem bywa mokra, śliska i przede wszystkim obfituje w kamienie i korzenie. Jazda z tak ciężkim rowerem jest tym bardziej wyzwaniem. Widoki jakie mi za to towarzyszą rekompensują wszelkie trudy. U stóp mam całe Marlborough Sound z wszelkimi zatoczkami wcinającymi się w zielone zbocza wzgórz, po którym pływają żaglówki i inne łodzie. Udaje mi się nawet dostrzec skaczące delfiny. Widoki zapierają dech. Zapewne gdybym miał mniej obciążony rower lub więcej czasu by wybrać się na cały szlak piechotą to bezapelacyjnie bym skorzystał. Następnym razem!

IMG_0780_a

Queen Charlotte Sound

IMG_0783_a

IMG_0792_a

Widoki poranka

Mimo, że Queen Charlotte Track przejechałem może zaledwie 20km to pozostała część drogi na ten dzień również jest malownicza. Wije się i wznosi wzdłuż zatoki, tak że u swojego boku z jednej strony nieprzerwanie mam piękne widoki.

IMG_0797_aIMG_0807_a

Tym razem będąc w Pikton nie jadę już nigdzie dalej. To jest koniec mojej podróży po południowej wyspie ale dopiero połowa przygody w Nowej Zelandii.

IMG_0769_a

Picton

Po 28 dniach jazdy, w których pokonałem 2562km spędzając 166h na siodełku i za kierownicą pora ruszyć na północ.

O 17 ładuję się na wieczorny prom do Wellington – stolicy kraju, gdzie czeka na mnie Matt z żoną Yilang – przyjaciele z poprzednich podróży, z którymi zawsze udało mi się gdzieś w dalekim świecie przy jakieś okazji spotkać i nigdy dwa razy na tym samym kontynencie.

Zapisy śladu z GPS z poszczególnych dni znajdują się tutaj.

Teheran

W stolicy jestem wczesnym rankiem. Z północnego dworca podchodzę parę kroków do metra, którym następnie jadę bardziej do centrum, gdzie jestem umówiony z moim gospodarzem z CouchSurfingu. Co prawda nie ma go w domu ale sąsiad wpuszcza mnie  do środka. Raz dwa się przepakowuję, ubieram na siebie ciepłe rzeczy i wychodzę zwiedzać miasto. W związku z utknięciem na Keszm przyjechałem później niż pierwotnie planowałem i to jest mój ostatni pełny dzień w Iranie. Obchód miasta zaczynam od położonej przy stacji metra jaskini szpiegów czyli byłej – opuszczonej w następstwie rewolucji w 1979 roku ambasady Stanów Zjednoczonych. O wydarzeniach z tamtego okresu opowiada film „Operacja Argo” w reżyserii Bena Afflecka. Obecnie budynek ambasady pełni funkcję muzeum i co ciekawe, jest za darmo! Ewenement w Iranie. Przed wejściem strażnik tylko pyta, jakby to miało znaczenie, skąd jestem. Może Amerykanów nie wpuszczają?

IMG_5779_a_a.jpg
Na murze od zewnętrznej strony wymalowany jest chyba jeden z bardziej znanych murali przedstawiający Statuę Wolności z trupią czaszką zamiast głowy i kontur Iranu z namalowanym drutem kolczastym wpisany niejako w barwy flagi USA. Wewnątrz posesji, na trawniku okalającym budynek rozstawiono plakaty propagandowe, z którymi w obecnej sytuacji politycznej na świecie trudno się nie zgodzić.
Środek budynku został z grubsza zachowany bez zmian przez prawie 40 lat. Pokoje wypełnia archaiczny sprzęt szyfrujący używany w tamtych czasach oraz stworzone inscenizacje ukazujące wydarzenia z ówczesnego okresu jak np. szturm studentów na ambasadę czy zestrzelenie pasażerskiego samolotu w barwach Iranu przez amerykański lotniskowiec. Ambasada jako muzeum jest w istocie bardzo ciekawa i jakże różna od typowych obiektów muzealnych z wystawionymi na ekspozycji starociami.

IMG_5794_a_a.jpg

Kolejne miejsce, które odwiedziłem nie jest również typowym muzeum, bo przede wszystkim nakłada na zwiedzających mnóstwo obostrzeń i zakazów. Cała elektronika włącznie z telefonem zostaje w depozycie. Po wejściu do wnętrza zwykle jesteśmy dołączani do którejś z już zwiedzających wycieczek z przewodnikiem i trwa to 30-40 minut. Samo muzeum jest początkowo trudne do zlokalizowania bo… mieści się budynku banku. Trzeba wejść do środka i skierować się do odpowiednich drzwi. Mam tu na myśli Narodowe Muzeum Klejnotów, w którego zbiorach znajdują się niewypowiedziane ilości diamentów, szmaragdów, rubinów, pereł, szafirów i wszelakich innych kamieni szlachetnych jakie nam tylko przyjdą na myśl. Większość z nich oczywiście zdobi korony, bransoletki, miecze czy nawet fotel tronowy.  Niestety z braku możliwości fotografowania wewnątrz skarbca ciężko jest odpowiednio ująć w słowach bogactwo i piękno klejnotów jakie się tam znajdują. Nie sposób również oszacować ich wartości, ponieważ znaczna ich część jest unikatowa, jedyna w swoim rodzaju i nigdy nie była wyceniana.

Po wyjściu ze skarbca idę dalej przez miasto w stronę Pałacu Golestan, który stanowił pałac szachów Iranu. Nie zwiedzam jednak budynku, a przechadzam się po ogrodach. Popołudniowe słońce zaczyna zniżać się coraz bardziej jednocześnie oświetlając mury budynku i ciepłą barwą malując po pięknie zdobionych, kolorowych mozaikach. Zawsze jestem pełen podziwu dla tej misternej, ręcznej roboty i sposobu układania, dzięki któremu wszystkie te malutkie płytki do siebie tak idealnie pasują.

IMG_5818_a_a.jpg

Pałac Golestan

IMG_5806_a_a.jpg

Przez południe było nawet ciepło. Z tym, że to już nie to ciepło co tydzień wcześniej ale z -11C nad ranem ociepliło się do okolicy zera! Gdzieniegdzie zresztą leżały jeszcze resztki śniegu, który parę dni wcześniej spadł w Teheranie. Na szczęście suche powietrze naprawdę robi robotę, bo nie wyobrażam sobie chodzić tak ubranym u nas przy tej samej temperaturze. Zamarzłbym po 15 minutach!

IMG_5840_a_a.jpg

Bordż-e-Azadi

Ostatnim punktem, do którego zależy mi dotrzeć jest wieża Bordż-e-Azadi – charakterystyczny symbol Teheranu. Zwana Wieżą Królów lub Wieżą Wolności wzniesiona została w 1971 roku za panowania szacha Rezy Pahlawiego dla uczczenia obchodów 2500 lecia Imperium Persów. Za wieżą w tle zarysowują się ledwo widoczne, oświetlone resztkami promieni słonecznych góry Alborz. Duży smog jest również przyczyną, przez którą tak słabo je widać. Niestety Teheran jest jednym z najbardziej zanieczyszczonych miast świat za co odpowiadają głównie samochody, a raczej ich odległy już rok produkcji. Dodatkowo na niekorzyść przemawiają właśnie góry, które od północy blokują dostęp wilgotnym masom powietrza z nad Morza Kaspijskiego, co z kolei skutkuje bezchmurną, słoneczną pogodą w Teheranie. Następstwem tego jest większe promieniowanie UV i zwiększony poziom ozonu. Kiepskiej jakości paliwo będące wynikiem nałożonych sankcji tylko dolewa oliwy do i tak już płonącego ognia.

IMG_5826_a_a.jpg

Wszechobecne korki

Wracając z powrotem do centrum przechodzę przez wielki bazar, gdzie zaopatruję się w daktyle i pistacje, z których przecież Iran słynie. Z obu gatunków wybór jest ogromny i nie ogranicza się do jednego czy dwóch rodzajów. O ile nigdy nie byłem fanem daktyli tak teraz nie mogę się im oprzeć. Są ogromne, słodkie i mięsiste. Palce lizać!

Przypominam też sobie, że przez cały dzień nic nie jadłem i mimo, że nadal nie czuję głodu to wypada coś przegryźć. Wstępuję do małej knajpki na coś pokroju kebaba i zaraz po tym wracam do mieszkania. Wita mnie Masoud wraz z żoną i… kolacją. Tego przyznam, że się nie spodziewałem ale mleko wielbłąda jest zadziwiająco dobre i najbardziej zapada mi w pamięć. W smaku bliżej mu do środkowoazjatyckiego kumysu aniżeli mleka krowiego. Przez jakiś czas jeszcze rozmawiamy, po czym siła wyższa tj. ostatnia i następna doba w podróży wymuszają na mnie trochę snu.

Pobudka już o 4 rano by dotrzeć na położone pod miastem lotnisko. Dojazd jest wyjątkowo prosty bo pół godziny metrem, a następnie busikiem pod sam terminal.

Tym akcentem żegnam powoli Iran przechodząc przez bezproblemową odprawę i wsiadając na pokład Boeinga 737 zmierzającego do Baku.

Szczerze przyznam, że o ile Iran miał swoje piękne akcenty to nie zdołał mnie w zupełności zachwycić. Owszem, jego dobrem jest przede wszystkim to, że wciąż nie jest skażony turystyką i komercją, a zarazem jest na rozdrożu, w którym otwiera się na świat i turystów. Zarazem żałuję, że nie dane było mi odwiedzić zielonego, górzystego Lorestanu na zachodzie kraju czy pochodzić po górach Alborz z najwyższym szczytem Demawend na północy kraju.

Wyspa Keszm

Nad ranem docieram na Keszm. Jest godzina 4  i wiem, że powinienem wysiąść w pobliżu przystani promowej by skierować się na zachód wyspy. Nie chce mi się jednak wstawać – w autobusie za dobrze się śpi więc jadę jeszcze kilkadziesiąt kilometrów w przeciwną stronę. Niecałą godzinę później nie mam już wyboru i wysiadam na poboczu drogi, na prawie zupełnym odludziu. Obok jakieś dwa-trzy samochody, które zjawiły się po tych kilku pasażerów i generalnie nic poza tym. Nie zanosi się na większe ślady cywilizacji w pobliżu zatem ruszam od razu w drogę idąc w przeciwnym kierunku. Widok i atmosfera trochę jak z filmów grozy. Maszeruję bokiem pustej, dwupasmowej drogi, wciąż jest ciemno i na domiar złego niemiłosiernie wieje piaskiem.  Chustę na twarzy naciągam po same oczy. Serce podskakuje mi do przełyku, gdy z lewej i prawej strony słyszę szczekanie psów i widzę jak jedna – kilkunastoosobnikowa grupa rusza na drugą, a ja znajduję się pomiędzy nimi. Ludzi zero, samochodów zero, budynków zero. Tylko droga, piasek i ja. Nawet palmy rosnące na pasie zieleni mnie nie uratują. Jedyne co mi pozostaje to kamera na masywnym kiju, która idealnie nada się jako pałka. Tak uzbrojony, choć o wciąż znikomym poczuciu bezpieczeństwa, maszeruję dalej. Na szczęście psy mnie omijają, tej nocy walka odbędzie się pomiędzy przedstawicielami tylko jednego gatunku.

Z daleka dostrzegam meczet i decyduję się tam poszukać azylu. Bardzo podoba mi się koncepcja meczetu jako miejsca spotkań, odpoczynku, a nie tylko świątyni. Gdy przychodzę trwa właśnie poranna modlitwa ale już kilka minut później wnętrze się opróżnia i wchodzę do środka. Z tego co udało mi się dowiedzieć jest szansa na jakiś autobus z rana, który odjeżdża spod meczetu, także przede mną jeszcze sporo czasu by się wyspać. Układam się pod ścianą, na podłodze meczetu i zasypiam.

Gdy się budzę jest już dzień. Na zewnątrz wciąż piaskiem sypie niby śnieg zimową porą. Próbuję szczęścia z łapaniem darmowego stopa (ten w Iranie jest najczęściej płatny) i po paru nieudanych próbach powoli coś się zaczyna dziać. Dystans jaki chcę pokonać nie jest duży – ledwie 65km, z tym że wymyśliłem sobie mniej uczęszczaną drogę przez środek wyspy. Każdy z kierowców, który się zatrzymuje jedzie zwykle parę kilometrów – tyle co do następnej wioski. Suma summarum korzystając z czterech samochodów, jednego tira i motocykla docieram na miejsce – do Tabl.

Wyspa nie jest jeszcze popularnym miejscem turystycznym i większość odwiedzających stanowią Irańczycy. Poza tym jest listopad i ludzi jak na lekarstwo, a baza turystyczna praktycznie nie istnieje. Zatrzymuję się w jednym z dwóch (jak się później okazuje) miejsc w okolicy i odpoczywam po całonocnej podróży z Sziraz.

IMG_5660_a_a.jpg

Pogoda ani na chwilę się nie poprawia. Jak sypało piaskiem tak sypie nadal. Widoczność marna i jedynie temperatura jako tako bo całe 23C. Zimny front oczywiście dotarł i aż tutaj bo tydzień wcześniej było jeszcze znacznie powyżej 30C. W listopadzie! Można sobie tylko wyobrażać jakie temperatury panują tu latem. Nie ma się co jednak dziwić skoro wyspa leży w cieśninie Ormuz, zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od wybrzeżu Omanu i Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Sama cieśnina stanowi bardzo ważny szlak handlowy, po którym dziennie przepływa średnio 15 tankowców, co stanowi 40% transportu morskiego i 20% całego przewozu ropy naftowej na świecie. Jakby tego było mało, Keszm od 1990 roku został strefą wolnocłową w związku z czym stanowi również i świetną bazę wypadową dla przemytników. Jak się niebawem okaże i ja nieświadomie wezmę udział w jednej z takich akcji.

Popołudniu widoczność nieco się poprawia i wraz z dwójką Słowaków z pokoju obok wybieramy się na wycieczkę łodzią do lasu namorzynowego. Trafiamy na porę odpływu i większość namorzynów jest widoczna i pokryta warstwą błota. Na brzegach spacerują nieśmiało czaple, kuliki czy warzęchy, a gdy przepływamy zbyt blisko zrywają się do lotu. W jednej z zatok robimy sobie piknik. Nasi „przewodnicy” rozkładają koc i wyciągają chrupki, a Słowacy wchodzą do wody – jest zimna (no, może nie aż tak jak latem w Bałtyku). W mule jest pełno maleńkich dziurek zrobionych przez rybę ze skrzydłami – poskoczka mułowego, doskonale przystosowanego do spędzania czasu poza wodą. Wracając zatrzymujemy się przy opuszczonej chacie rybackiej zbudowanej na palach. Zachodzące słońce powoli zniża się coraz bardziej, a piasek w powietrzu sprawia, że jego tarcza wraz z całym niebem są intensywnie pomarańczowe.

IMG_5707_a_a.jpg

Lasy namorzynowe w okolicy Tabl

IMG_5557_a_a.jpg

IMG_5584_a_a.jpg

IMG_5633_a_a.jpg

Wyspa słynie m.in. z budowy statków zwanych Lenj. Ukończenie jednego zajmuje do dwóch lat i w zależności o standardu może osiągać ceny od 300 000 – 500 000€. Gotowe przykłady tej sztuki stoją tuż obok nabrzeża.

IMG_5643_a_a.jpg

Lenj na tle zachodzącego słońca

IMG_5655_a_a.jpg

Następnego dnia mamy z rana w planach wyjazd do jaskini solnej o tajemniczo brzmiącej nazwie 3N (w rozwinięciu i dosłownym tłumaczeniu: Trzech Nagusów) położonej w zachodniej części wyspy. Jest to najdłuższa solna jaskinia na świecie – ma 6580m. Po drodze zabieramy Basię, Piotra i Karola, których spotkałem już wcześniej wychodząc z meczetu w Sziraz i od tamtego czasu byliśmy w kontakcie. Jest nas mała gromadka więc nasza czwórka wskakuje na pakę jeepa – najlepsze miejsce do jazdy. Co prawda trochę podrzuca, trochę wieje ale zawsze to lepiej na zewnątrz niż w środku.

IMG_5671_a_a.jpg

Po niespełna godzinie docieramy na miejsce. Od kogoś pokroju stróża-przewodnika wynajmujemy czołówki i idziemy wspólnie zwiedzać jaskinię. Wewnątrz panuje w miarę stała, zależna od pory roku, temperatura wahająca się między 28-30C i wilgotność rzędu 100%. Ogólnie mówiąc jest ciepło. Przez jaskinię prowadzi tunel długości 200m, który kończy się ścianą. Po chwili okazuje się, że tuż nad ziemią jest niewielka szczelina, przez którą można dotrzeć do drugiej komnaty. Upieram się by tam dotrzeć. Kładę się na ziemi i zaczynam przeczołgiwać. Szczelina jest wąska na niespełna 30cm. Wiem, bo odpychając się czubkami palców, pięty zahaczają o sklepienie. Wrażenie całkowicie klaustrofobiczne. Na szczęście przejście ma tylko kilka metrów i po chwili jestem po drugiej stronie. Za mną czołga się Karol, Piotr i przewodnik, który nie jest zadowolony z tego faktu ale został chyba podstawiony pod ścianą i nie chciał nas zostawić samych. Miejsce, w którym się znajdujemy jest sporej wielkości jak na jaskinię choć nie przesadnie ogromne. Na środku wznosi się usypany stos soli, po której chodzimy. Podobno jaskinia posiada jeszcze jedno przejście do kolejnej komnaty ale ma ono jakieś 1,5km! Kilka metrów czołgania się po soli przez ciemną jaskinię z tonami skały nad głową to wystarczająco. Zresztą nie jestem sobie nawet w stanie wyobrazić czołgania w tak ciasnej przestrzeni na tak długim odcinku. Na pamiątkę zabieram trochę gruboziarnistej soli do woreczka, która do dziś służy mi w kuchni. Mam tylko nadzieję, że nie spożywam przy okazji całej tablicy Mendelejewa.

IMG_5694_a_a.jpg

Przed wejściem do jaskini

Po powrocie z wycieczki zmieniam miejsce zamieszkania i przenoszę się do ekipy z Poznania. Miasteczko to jedna główna ulica z paroma sklepikami o niewybrednym asortymencie więc robimy małe zakupy na kolację, kupujemy lody i idziemy pospacerować. Na nabrzeżu, przy lesie namorzynowym podziwiamy pamiątki z ususzonych ryb i obserwujemy jak dzieciaki łowią ryby. Basia usiłuje namówić jednego z nich by wypuścił swą zdobycz ale młody jest nieugięty. Wracamy już po zmroku. O tej porze dobrze widać jak w oddali na horyzoncie płonie pochodnia gazowa w rafinerii. Jawi się na horyzoncie niczym gigantyczna świeczka.

O ile wieczór pogoda znów była znośna i widoczność jakby się poprawiła, o tyle rano jest chyba najgorzej z wszystkich dni – ledwo cokolwiek widać, a my tu na wycieczkę jedziemy – do kanionu Chakhooh. Na drodze warunki dość słabe ale oczywiście nie na tyle by nie wyprzedzać!

2016-11-24 11.29.47.jpg

W drodze do wąwozu

Z parkingu do kanionu prowadzi niedługa ścieżka lekko pnąca się w górę. Sam kanion to… dwa kaniony krzyżujące się prostopadle w środku. Wyżłobione w piaskowcu dziury zmuszają nas do przeskakiwania raz wyżej, raz niżej. Mimo, że deszcze występują tutaj niezwykle rzadko to właśnie obecna forma kanionu jest ich dziełem. W dodatku zmienia się po każdych opadach. Miejscowi wpadli na niezwykły pomysł gromadzenia tej wody – wydrążyli na dnie kanionu studnie, w których każdorazowo się ona  zbiera. Stąd też kanion wziął swą nazwę; chah – studnia, kooh – góra. Chwilę krążymy pomiędzy wysokimi ścianami po czym wracamy do samochodu i udajemy się w drugie miejsce na planie naszej wycieczki – do doliny Tandis-ha. Słynie ona z ciekawych form erozyjnych, w których można dopatrzyć się ludzi czy zwierząt. Ciekawostką jest fakt, że dno doliny usłane jest… muszlami. Powód jest prozaiczny – całkiem niedawno (w skali geologicznej) było tu jeszcze morze.

IMG_5715_a_a.jpg

Wąwóz Chakhooh

IMG_5720_a_a.jpg

IMG_5760_a_a.jpg

Dromadery w dolinie Tandis-ha

IMG_5766_a_a.jpg

Po powrocie z wycieczki dogadujemy się z naszym gospodarzem co do transportu w kierunku Laft i przystani promowej, z tym że gdy tam docieramy czeka nas niemałe rozczarowanie. Sznur aut i zła wiadomość – z powodu złej pogody kursowanie promu zostało zawieszone. Nie wiadomo na jak długo. Rzeczywiście pogoda jest dość powiedzieć paskudna. Wieje piaskiem i zaczyna kropić. W dodatku tubylcy dziwnie na nas patrzą i kierowca nie za bardzo chce nas tam zostawiać.
Warto w tym miejscu wspomnieć, że o ile Iran zamieszkują głównie Persowie to wyspę Keszm Arabowie. Ci pierwsi odcinają się zdecydowanie od tych drugich i warto zwracać uwagę na to, by ich ze sobą nie mylić, bo różni ich wiele. Jedną z tych różnic jest między innymi ubiór. Mężczyźni na Keszm noszą długie tuniki zwane diszdasz i chusty kefijje. U kobiet uwagę zwracają przede wszystkim maski noszone na twarzy zwane boregheh. Podobno miały one na celu zmylić krążących po zatoce piratów aby z daleka tak przebrana kobieta wyglądała jak mężczyzna i nie została porwana.

Na nasze szczęście, tuż obok przystani promowej znajduje się centrum handlowe i hotel, w którym dostajemy pokój w bardzo przystępnej cenie. Warunki jednak są mocno surrealistyczne. Pomijając już klatkę schodową przysypaną piaskiem i wszystko inne, co wygląda jakby świeżo ukończone, czekające na ostateczne poprawki. Dopiero gdy się przyjrzeć bliżej wychodzi, że całość została oddana już parę lat wcześniej i w taki prowizoryczny sposób funkcjonuje do dziś. W centrum handlowym pustki. Wolne powierzchnie handlowe czekają na wynajem, a przez szklany dach kapie woda, gdzie dwa piętra niżej na dole tworzy się solidna kałuża.

Rano dopisuje nam szczęście, a przynajmniej tak się nam wydaje, gdy zabiera nas autobus do Isfahanu. Bardziej pasowałby mi bezpośredni do Teheranu ale jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma. Szybkie zakupy i w drogę, a ta ciągnie się wyjątkowo długo. Ponadto szemrana atmosfera hotelu na Keszm nie przestaje nas opuszczać. Dopiero gdy docieramy do Isfahanu prawda wychodzi na jaw. Dlaczego autobus omijał centra miast, dlaczego kierowcy zasłaniali tył autobusu i dlaczego nikt tam nie siedział. O 3 nad ranem, po 16 godzinach jazdy (sic!), na przedmieściach Isfahanu zatrzymujemy się by wyładować kontrabandę. Okazuje się, że przemycaliśmy… jedwabne hijaby z Dubaju. Pomagamy przepakować ładunek do osobowego auta, a jest tego dość sporo bo nie mieści się nawet w bagażniku. Uwijamy się szybko nie dlatego, że panuje pełna konspiracja, lecz ponieważ jest -11C! O ile na Keszm wsiadaliśmy lekko ubrani, było około 20C, o tyle teraz jest ponad 30C mniej. Na szczęście jest sucho i zimno nie jest tak dotkliwe.

Na dworcu autobusowym rozstajemy się. Basia, Karol i Piotr zostają parę godzin w Isfahanie, a ja łapię pierwszy autobus do Teheranu.

Sziraz, Persepolis i Nekropolis

Sziraz – miasto jednoznacznie kojarzące się z jednym z moich ulubionych szczepów winogron, choć tak naprawdę niemające z nim nic wspólnego. Jak potwierdziły badania genetyczne shiraz pochodzi z Francji. I tyle byłoby tych skojarzeń bo Iran nie należy do krajów z wina słynących.

Po całonocnej jeździe autobusem z Jazd wysiadam na przedmieściach Sziraz i spacerem idę w stronę chyba najbardziej znanego irańskiego meczetu, wizytówki kraju – meczetu Nasir ol Molk. Cały sekret tkwi w tym, by być tam jak najwcześniej, gdy nisko świecące jeszcze słońce wpada przez kolorowe witraże do środka dając oczom piękny spektakl mieniących się kolorowych wzorów. Ale niestety, z powodu święta w dniu dzisiejszym meczet jest zamknięty. Szybka zmiana planów i korzystając ze wskazówek Marcina kieruję się do polecanego przez niego hostelu, w którym wykupuję wycieczkę do Persepolis i Nekropolis. Do obu zabytków można i bez przeszkód dotrzeć transportem publicznym lub taksówką jednak w cenie wycieczki był od razu uwzględniony koszt biletów i drobny poczęstunek więc nie opłacało się dodatkowo kombinować.

IMG_5090_a_a.jpg

Plan Persepolis

Po około godzinie jazdy podjeżdżamy pod ruiny i ruszamy na zwiedzanie tego, co z niego zostało, po tym jak armia Aleksandra Wielkiego w 330 r. p.n.e. zniszczyła perskie miasto (z greckiego: Perses – perskie, polis – miasto).
Pierwsze wzmianki o mieście pochodzą już z 515 r. p.n.e., kiedy to zostało założone przez Dariusza I Wielkiego z rodu Achemenidów. Wówczas zaczęły powstawać pierwsze budowle takie jak pałac czy skarbiec, które jednak zostały ukończone dopiero za czasów panowania Kserksesa I. Miasto znajduje się na około 20 metrowym tarasie, do którego wchodzi się po jednych z dwóch równolegle umieszczonych schodów o niskich stopniach. Początkowo uważano, że zabieg ten ma na celu umożliwienie wjazdu do miasta na końskim grzbiecie. Późniejsze teorie tłumaczą to tym, by szlachta wchodząc mogła w ten sposób zachować dostojny krok. Wejście na teren miasta wewnętrznego prowadzi przez monumentalną Bramę Kserksesa lub Bramę Wszystkich Narodów. Boki bramy zdobią ogromnej wielkości rzeźby byków zatopione niejako w ścianie. W całym mieście wiele kolumn, pozostałości ścian zdobią dobrze zachowane reliefy przedstawiające wydarzenia z życia miasta. Ówcześni Persowie nie znali pojęcia perspektywy dlatego też chcąc przedstawić daną scenę umieszczali je nad sobą. Jednym z takich przedstawień są tzw. nieśmiertelni – armia złożona z 10 tysięcy wojowników. Wbrew mylącej nazwie nie byli one wcale nieśmiertelni jednak gdy któryś ginął, od razu zostawał zastąpiony. W ten sposób tworzono efekt psychologiczny armii, tak jakby żaden z wojowników nie zginął.

IMG_5121_a_a.jpg

Przykład „perspektywy” stosowany w ówczesnej Persji. Postacie przedstawione na samym dole są w pierwszym rzędzie.

 

Jak już wcześniej wspomniałem, w 330 r. p.n.e. armia Aleksandra Wielkiego napadła i zniszczyła Persepolis. Większą część strawił ogień. Historycy po dziś dzień spierają się czy był dziełem przypadku czy umyślnym działaniem oraz zemstą za spalenie Aten, co  150 lat wcześniej dokonał król Kserkses.

IMG_5151_a_aIMG_5158_a_a

Na wzgórzu osłaniającym miasto od wschodu wykuto królewskie grobowce służące za miejsce pochówku dla Artakserksesa II i Artakserksesa III. Dotrzeć do ich podnóża można idąc parę minut wydeptaną ścieżką. Z góry roztacza się panoramiczny widok obejmujący nie tylko leżące u podnóża Persepolis ale i całą okolicę, aż po horyzont.

IMG_5185_a_a.jpg

Kilka kilometrów dalej leży inne ze znanych i wartych odwiedzenia miejsc – Naqsh-e Rostam zwane potocznie Nekropolis. W pionowej ścianie wykuto cztery grobowce dla czterech władców z rodu Achemenidów – Dariusza Wielkiego, Kserksesa I, Artakserksesa I i Dariusza II. Wejścia do nich zostały wyłamane przez Aleksandra Wielkiego i nie wiadomo co stało się z ciałami.
Jako, że wejścia do grobów znajdują się na pewnej wysokości tak, że poniżej znalazło się miejsce na reliefy przedstawiające sasanidzkich królów. Niektórych w walce, innych u boku bogów.
Pośrodku wznosi się zaratustriańska świątynia ognia o kształcie sześciokąta – Ka’ba-ye Zartosh z V wieku p.n.e.

IMG_5187_a_a

Nekropolis

IMG_5200_a_a

Popołudniu, po powrocie do miasta idę na spacer po okolicy. Nieopodal małego placu, na którym mieści się cytadela Karim Khana kupuję jakąś przekąskę i całkiem dobre lody – w końcu coś trzeba zjeść na obiad. Po przeciwnej stronie placu mieści się budynek poczty, więc przy okazji wysyłam pocztówki. Z ich zakupem czekałem aż do Shiraz i tak jak przeczuwałem – tutaj są najciekawsze, szczególnie te przedstawiające Nasir ol Molk.

IMG_5220_a_a

Cytadela Karim Khan

Parę ulic dalej mijam jakiś kolejny meczet – Ali Ibn Hamza i postanawiam z ciekawości zajrzeć. Przysiadam na chwilę na dziedzińcu przy małym basenie z fontanną i… znów ktoś niespodziewanie wręcza mi kubek z herbatą. Przyznaję, że irańska gościnność zaczyna pozytywnie zaskakiwać. Czekam aż trochę przestygnie po czym wypijam szybko dużymi łykami. Wchodzę do wnętrza meczetu i.. zastygam onieśmielony jego wystrojem. Ściany i sufit pokryte są, sam nie wiem, tysiącami.. milionami małych różnokolorowych, połyskujących szkiełek, które mienią i odbijają światło. Efekt jest oszałamiający i robi na mnie duże wrażenie.

IMG_5238_a_a

Meczet Ali Ibn Hamza

IMG_5230_a_a.jpg

Idąc dalej mijam park, w którym wznosi się grób Hafeza – klasyka poezji perskiej i tadżyckiej urodzonego i zmarłego w Sziraz. Uznaje się go za jednego z największych twórców poezji lirycznej.

IMG_5242_a_a.jpg

W oddali grób Hafeza

Najbardziej moją uwagę przykuwa jednak wzniesienie, które wznosi się kawałek dalej. Wydaje się być na wyciągnięcie ręki, więc postanawiam spróbować dostać się na górę. W zasadzie od głównej drogi wiedzie ścieżka. Może nie jest w najlepszym stanie ale 20 minut zajmuje mi wydrapanie się na jej grzbiet. Widoki jakie się z niego roztaczają są niesamowite. Na północnym-wschodzie, tuż u podnóża leżą gęsto zabudowane domy, wraz z Bramą Koran na wjeździe do miasta, a wszystko to jest otoczone górami w piaskowym kolorze. Praktycznie zero zieleni. Tylko gdzieś między jednym, a drugim zachodzącym na siebie masywem można się domyślać, że istnieje jakiś prześwit, w kierunku którego wiedzie droga. Widok na południe to z kolei reszta miasta rozlana na bardziej otwartym terenie na tle powoli obniżającego się na horyzoncie słońca. Na górze spędzam chyba kilkadziesiąt minut delektując się przepięknymi widokami. Bez zastanowienia jest to jedno z ciekawszych miejsc w mieście i warto przyjść tutaj przed zachodem słońca.

IMG_5262_a_a.jpg

Panorama miasta

Cały czas z dołu docierają do mnie hałasy jakiejś demonstracji czy wiecu. Tak to w każdym razie z mojej perspektywy wygląda. Z ciekawości postanawiam podejść bliżej szczególnie, że wszystko dzieje się obok parku z grobowcem kolejnego perskiego poety – Sadiego. Próbuję wmieszać się w tłum ale ciężko mi to idzie, gdy wszystkie oczy zwrócone są w moim kierunku. Zresztą wspominałem wcześniej, że mam trochę kolorowy strój i daleko mi do ninja. Chwilę jeszcze kręcę się w koło po czym wracam w drogę powrotną, a że zapuściłem się parę kilometrów za miasto to czeka mnie dłuższy spacer.

Następnego dnia już nie ma żadnego święta i skoro świt, tuż po otwarciu meczetu o godzinie 7 rano ruszam na zwiedzanie. Jak wspominałem, jest to najlepsza pora jako, że poranne promienie słońca wpadają przez kolorowe witraże tworząc na ścianach i podłodze grę świateł. Mimo, że jestem wcześnie, tuż po otwarciu to wewnątrz znajduje się już parę osób. Wszyscy z aparatami fotografują to piękne zjawisko. W miarę upływu czasu ludzi pojawia się coraz więcej i ciężko o większy spokój. Przychodzą kolejne wycieczki i robi się tłoczno. Większość zdjęć i pocztówek przedstawia meczet bez dywanów. Na ich misternych perskich wzorach światło trochę się gubi ale i tak całość robi niesamowite wrażenie. W środku spędzam z grubsza półtorej godziny spacerując lub po prostu siedząc i oglądając. Warto zadrzeć głowę ku górze i zwrócić uwagę na pięknie zdobiony sufit.

IMG_5371_a_a.jpg

Nasir Al-Mulk czyli Różowy Meczet

IMG_5289_a_a.jpg

IMG_5394_a_a

IMG_5292_a_a

IMG_5323_a_a

IMG_5380_a_a

Jest jednym z ważniejszych miejsc pielgrzymkowym dla Szyitów w Iranie, a dostępnym tylko w ograniczonym stopniu dostępny dla innowierców. Meczet Shah Cheragh – bo o nim mowa, w dosłownym tłumaczeniu znaczy Król Światła. Wnętrze budowli, podobnie jak w meczecie Ali Ibn Hamza, choć na znacznie większą skalę, pokryte jest milionami maleńkich odłamków luster odbijających światło we wszystkich kierunkach.

IMG_5426_a_a

Meczet Shah Cheragh

IMG_5405_a_a

Aby wejść na teren kompleksu należy poczekać na przydzielenie przewodnika, który oprowadzi po całym terenie, udzieli informacji i przede wszystkim przypilnuje aby nie wchodzić do środka głównego meczetu, co teoretycznie jest zabronione. Nie jest to jakoś szczególnie restrykcyjnie pilnowane i zgaduję, że przy odrobinie szczęścia lub odpowiedniej porze dnia (lub nocy) dałoby się wejść do środka tak jak zrobiłem to w meczecie Fatimy w Qom. Tym razem musi mi jednak wystarczyć krótkie spojrzenie z zewnątrz i skupienie się na zewnętrznej części kompleksu. O ile sporo irańskich świątyń mnie nie zachwycało ze względu na ich słaby stan, o tyle Różowy Meczet czy Shah Cheragh są nie dość, że bardzo dobrze zachowane i wzorowo utrzymane to same w sobie są pięknie. Misternie zdobione i wzorzyste przyciągają wzrok i cieszą oko.

IMG_5402_a_a

IMG_5481_a_a

Popołudnie spędzam snując się po mieście i zaglądając do miejsc, które wczoraj pominąłem. Długo spaceruję po targu, a przyznam że te mnie zawsze bardzo przyciągają swoimi kolorami i zapachami egzotycznych przypraw. Zdecydowanie ciekawsze są oczywiście te z dojrzałymi owocami, przyprawami o nieznanych nazwach aniżeli sekcje z rybami czy mięsem ale przez wszystko trzeba przejść. Przy okazji uzupełniam zapasy i zaopatruję się w kurkumę, curry, herbaty, goździki, anyż i szafran. Iran stoi szafranem ale nawet tutaj ceny tej najdroższej przyprawy świata są kosmiczne! Za parę gramów szafranu płacę kilkadziesiąt złotych. Jak łatwo policzyć kilogram kosztuje kilkadziesiąt tysięcy! Nie dziwi więc fakt, że jego wagę podaje się do trzech miejsc po przecinku.

IMG_5508_a_a.jpg

IMG_5524_a_a

Niestety śnieżna i zimowa pogoda, która żegnała mnie we Lwowie dotarła z tygodniowym opóźnieniem także do Iranu. Przed wyjazdem planowałem, że po odwiedzeniu Szirazu pojadę na zachód – do zielonego Lorestanu w góry. Front, który dotarł jednak tu z Europy może i nie przyniósł śniegu ale w ciągu jednego dnia w samym Sziraz temperatura spadła z ponad 25C do zaledwie 12C. W górach, gdzie i tak było chłodniej o te 10 stopni ochłodziło się jeszcze bardziej, a nocami było znacznie poniżej zera. Jadąc do Iranu w listopadzie chciałem opuścić jak najwięcej z ponurego listopada w Polsce i zażyć resztek ciepła, więc musiałem trochę zmodyfikować swój plan by to osiągnąć. W poszukiwaniu pogody pojechałem jeszcze dalej, dodatkowe 600km na południe, nad Zatokę Perską.

P.S. Śnieg spadł kilkanaście dni później na pustyni w Arabii Saudyjskiej.

Jazd

Do Jazd położonego na styku dwóch pustyń – Wielkiej Pustyni Słonej i Pustyni Lota docieram późnym wieczorem po kilkugodzinnej podróży autobusem z Isfahanu. Nim jeszcze ruszyliśmy w drogę słyszę znajomy język i tuż za mną siadają Gosia ze Zbyszkiem. Na rozmowie jazda upływa nam zdecydowanie szybciej, a po dotarciu na miejsce wspólnie bierzemy taksówkę do hotelu. Meldujemy się i po krótkiej przerwie ruszamy w wąskie uliczki miasta szukać restauracji bo wypadałoby w końcu coś przekąsić. Po 22 jest z tym ciężko ale po parominutowym spacerze coś udaje nam się znaleźć. Siadamy na tapchanach i zamawiamy każdy po zupie. W tym czasie podchodzi do nas jakiś pan i na dzień dobry zaczyna wymieniać po kolei nazwiska naszych piłkarzy: Deyna, Boniek, itd. i tłumaczy, że Mundial, że Argentyna i że on też coś tam dla Iranu jako bramkarz. Zaskoczeni zaczynamy sprawdzać historię mistrzostw świata z 1978 roku, następnie skład reprezentacji Iranu ale jego nazwisko nigdzie nie występuje. Tłumaczy, że on nie grał w pierwszym składzie zatem szukamy w drużynie rezerwowej ale nadal nic. Wyjaśnia, że był ledwie trzecim bramkarzem ale po chwili szukania i tam go nie znajdujemy. Gdzieś tam w każdym razie był, coś tam robił. Nie mniej jednak to miło, że ludzie pamiętają nasze drużyny i zawodników. Podobnie ma się sprawa z współczesną siatkówką. Z Iranem w ramach Ligii Światowej graliśmy wiele razy i parę osób, gdy im powiedzieć, że jesteśmy z Polski (tu: Lechistan) wymieniali dwa-trzy nazwiska naszych siatkarzy.

Jazd stanowi dobrą bazę wypadową na pustynię i tego typu wycieczki są tu organizowane i cieszą się zainteresowaniem turystów. Mnie jednak nie ciągnęło do zobaczenia ogromnych przestrzeni piasku więc szukałem alternatywnych sposobów spędzenia czasu.

Pierwsze co zrobiłem to wybrałem się do sklepu po ładowarkę do telefonu, bo swoją zostawiłem u Ramiego w Isfahanie. Przy okazji dotarłem do kompleksu Amir Chakhmaq, na który składa się meczet, karawanseraj, łaźnia, studnia, tekyeh (miejsca zbiórki Szyitów na modlitwę) oraz lokalne sklepiki

IMG_5053_a_a.jpg

Kompleks Amir Chakhmaq

Kręcąc się w okolicy zagaduję jednego turystę, rozmawiamy parę minut i dopiero przy wymianie podstawowych informacji okazuje się, że spotkałem rodaka – Marcina. Od tego momentu wspólnie ruszamy na zwiedzanie Jazdu. Macin miał na oku muzeum wody, która w tym pustynnym mieście jest cennym nabytkiem więc idziemy obejrzeć je razem. Tam dowiadujemy się m.in. o ludziach-kretach, którzy kopią qanaty – wąskie tunele pod ziemią z miasta w stronę gór, którymi następnie płynie woda. Jeśli rodzina jest bogata to stać ich na wybudowanie własnego kanału. Reszta musi zadowolić się wodą już przez kogoś zużytą i ponownie wpuszczoną do obiegu.

Planów na dłuższy pobyt w Jazd nadal nie mam dlatego zostawiam plecak w hostelu żeby się z nim nie włóczyć niepotrzebnie. Nieopodal wznosi się kolejny meczet – Jameh. Trwają w nim właśnie przygotowania do Al-Arba’in, czyli święta obchodzonego przez szyitów czterdzieści dni po Aszurze. Tak w skrócie jest to święto upamiętniające śmierć wnuka proroka Mahometa. Co się tyczy jeszcze dni wolnych w Iranie to warto nadmienić, że weekend w krajach islamskich zwyczajowo przypada na czwartek i piątek, aczkolwiek powoli odchodzi się od tego i przesuwa na piątek – sobotę ze względu na ułatwienie przedsiębiorstwom międzynarodowej współpracy.

IMG_5058_a_a.jpg

Meczet Jameh

IMG_5039_a_a.jpg

Iran zamieszkują głównie szyici stanowiący ledwie 12% wszystkich muzułmanów. Niedługo później, będąc już w Teheranie rozmawialiśmy między innymi na temat religii i rozłamu Islamu na szyitów i sunnitów dowiedziałem się dokładniej o co chodzi w tym sporze. Geneza konfliktu sięga VII w. naszej ery, gdy prorok Mahomet zmarłszy nie pozostawił po sobie następcy ani nie wskazał jednoznacznie w jaki sposób można by dokonać takiego wyboru . Jedna grupa nie zaakceptowała wyboru przedstawiciela drugiej grupy i odwrotnie, co doprowadziło do konfliktu trwającego po dziś dzień, a którego końca nie widać. Czasem aż ciężko uwierzyć, że spory mogą trwać na przestrzeni tysiącleci, a głównym problemem jest wybór odpowiedniego następcy proroka, który pojawił się wieki temu.

Meczet Jameh oglądamy bardzo pobieżnie by nie krzątać się podczas przygotowań, a poza tym w środku i tak niewiele jest do oglądania. Decydujemy się podążyć do zaratustriańskiej świątyni ognia,  której ogień nieprzerwanie pali się półtora tysiąca lat. Sama świątynia oczywiście jest nowa, wybudowana współcześnie ale ogień był przenoszony parę razy w przeszłości zanim tutaj trafił. Nie mamy szczęścia bo przychodzimy gdy akurat jest przerwa i świątynia jest zamknięta. W godzinach popołudniowych życie i funkcjonowanie instytucji zamiera na pewien czas. Nawet mamy trudności ze znalezieniem lokalu na obiad. Dopiero niedaleko hostelu trafiamy na otwartą restaurację.

IMG_5050_a_a.jpg

Zaratustriańska Świątynia Ognia

Spacerując wcześniej po mieście próbowaliśmy znaleźć miejsce, w którym moglibyśmy spróbować wielbłądziego mięsa i oto przypadkiem, w restauracji do której trafiliśmy jest bufet i właśnie mięso z wielbłąda do wyboru. Powiedziałbym, że smakuje bardzo podobnie do wołowiny i ma zbliżoną strukturę.

2016-11-19 14.44.07.jpg

Mięso wielbłąda, ryż i lody!

Świat jest mały, co zawsze powtarzam i tym razem także okazuje się mały. W restauracji spotykamy Mikołaja i Marcina, z którymi braliśmy tydzień wcześniej taksówkę z lotniska w Teheranie, a dodatkowo dosiadają się do nas kolejni Polacy z dwójką małych dzieci podróżujący już od pół roku własnym samochodem po krajach Azji Środkowej.

Na popołudnie zostawiamy sobie ogród Bagh-e Dolat Abad, do którego docieramy taksówką za parę riali lub tomatów. Kto by na to zwracał uwagę. Centrum ogrodu stanowi pawilon będący niegdyś rezydencją perskiego regenta Karima Khan Zand. Wnętrze budynku choć prezentuje tylko puste mury to zarazem bogato zdobione w bogato zdobione kolorowe witraże. Ogród znany jest również z jednego z najwyższych bo aż 33m badgiru wznoszącego się nad pawilonem. Jazd sam w sobie stanowi duże skupisko badgirów, których jest tu duże zagęszczenie co najlepiej ukazuje widok panoramiczny na miasto.

IMG_5075_a_a.jpg

Badgir w ogrodzie Bagh-e Dolat

IMG_5083_a_a.jpg

IMG_5052_a_a.jpg

Badgiry w Jazd

Czym zatem są badgiry? Niczym więcej jak „łapaczami wiatru” – starożytną wersją klimatyzacji. Zwyczajowo jest on jeden, cztery lub osiem na budynek, a ich zasada działania może być różna. Nie mniej jednak każdy z nich pełni funkcję chłodzenia powietrza. Jedne tylko robią zwykły przeciąg, w innych ciepłe powietrze jest ochładzane przez wodę z qanatu. Gdy nie ma jednak ani wody, ani wiatru stosuje się badgiry solarne, gdzie ciepłe powietrze w kominie jest ogrzewane po czym samoistnie unosi się do góry.

IMG_5042_a_a.jpg

Wracając z ogrodu do centrum przechodzimy labiryntem wąskich uliczek, których mury odgradzają nas od pobliskich domów. Po całym dniu chodzenia wracamy ponownie przed kompleks Amir Chakhmaq, przy którym znajduje się polecana w przewodniku cukiernia. Łatwo ją poznać po tłumach ludzi w środku. Żeby nie pozostać w tyle też decydujemy się na zakup lokalnych słodkości. Najpierw na karteczce zapisujemy co chcemy, podajemy sprzedawcy, ten wybiera dla nas odpowiednie opakowania, waży je po czym daje kwitek, z którym udajemy się do kasy. Po wszystkim wracamy po odbiór naszych smakołyków.

IMG_5062_a_aIMG_5071_a_aIMG_5057_a_a

Po całym dniu wspólnego zwiedzania się rozstajemy. Marcin jedzie na pustynię, a ja odbieram plecak i czekam na swój autobus na południe. Zbliża się godzina wyjścia więc zbieram się złapać taksówkę na dworzec. Przechodzę może 15 metrów od drzwi hostelu i ledwie docieram do ulicy gdy zatrzymuje się obok mnie auto. Opada szyba i ktoś z wnętrza woła żebym wsiadał, podwiozą mnie gdzie zechcę. Chwila zastanowienia, w głowie sceny z filmów, jak zostaję porwany, sprzedany i kto wie co jeszcze, po czym ciągnę za klamkę i gramolę się do środka z plecakiem pod nogami. Trafiłem na rodzinę z dzieckiem. Tacy chyba nie porywają dla okupu, prawda? Jedziemy na dworzec rozmawiając przy tym luźno na temat Iranu, czasów po rewolucji i tego, że nie każdemu się to podoba jednak pamiętając wydarzenia z przeszłości nikt nie odważy się wyjść przed szereg i powiedzieć „dość”.

 

Isfahan

Do Isfahanu docieramy po niespełna trzygodzinnej jeździe autobusem z Kaszanu. Jest późno. Z dworca odbiera nas nasz kolejny gospodarz i wspólnie autem wracamy do domu, gdzie na stole czeka już kolacja. Uzupełniając kalorie, bo w ciągu dnia nie było czasu na jedzenie, rozmawiamy na temat naszych kultur oraz sytuacji w jakiej znalazł się współczesny Iran. A znalazł się w całkiem nieciekawej, obłożony wszelkimi sankcjami skutecznie tłumiącymi rozwój gospodarczy kraju. Co prawda niedawno zaczęto rzekomo je znosić i uwalniać Iran z kajdanów ale od każdego słyszymy, że to wciąż fikcja. Pomimo wielu bogactw naturalnych, od ropy począwszy na przesłodkich daktylach kończąc, nie można tych dóbr narodowych w większym stopniu eksportować i czerpać zysków z handlu. Podobno dochodzi nawet do sytuacji, że Włosi lub Hiszpanie skupują oliwki, przetwarzają i gotowe produkty oznaczają jako swoje. Analogicznie z innymi towarami.

Nie łatwiej wygląda sytuacja z dostępem do alkoholu, który jest zakazany i nie można sobie ot tak pójść do sklepu i kupić co na co tylko przyjdzie nam ochota. Oczywiście dla mieszkańców to nie problem i istnieją sposoby by otrzymać upragniony trunek. Zwykle wystarczy zagadać do odpowiednich osób (np. w sklepie) i zaraz lub po godzinie coś się znajdzie. Irańczycy radzą sobie jak mogą i również w swoich domach produkują wina, robią nalewki czy pędzą bimber dla własnej konsumpcji. Słyszałem opowieści od osób, które miały okazję uczestniczyć w imprezach urodzinowych, na których ktoś dowiózł alkohol. Wszystko jest dostępne jeśli się wie gdzie szukać. Podobnie jest jak słyszałem z środkami odurzającymi czy… wieprzowiną. Przy czym w tym towarzystwie alkohol traktowany jest jako błahostka. Oczywiście nie taka jak u nas, gdzie skończyłoby się na upomnieniu i do domu. Najprawdopodobniej za alkohol trzeba by było swoje odsiedzieć i dostać parę razów batem po plecach. Drugi biegun zajmuje wieprzowina, której spożywanie jest moralnie o wiele, wiele gorsze, a kary znacznie surowsze.

IMG_4904_a_a

Wielki Bazar

IMG_4735_a_a

W Isfahanie jest więcej ciekawych miejsc wartych odwiedzenia aniżeli w Kaszanie. Jednym z nich jest jeden z najstarszych i najdłuższych bazarów na Bliskim Wschodzie, którego początki sięgają XVII wieku, a długie na dwa kilometry arkady łączą stare i nowe miasto. Przechadzając się jego wąskimi uliczkami obserwuję sprzedawców handlujących dywanami, naczyniami, wszelkiej maści ubraniami, pamiątkami, przyprawami oraz od czasu do czasu daktylami. Jak nigdy nie byłem fanem tych ostatnich, tak w Iranie nie można się im oprzeć. Są dojrzałe, miękkie, mięsiste i tak słodkie jakby dojrzewające w cukrze. Palce lizać! Dodajmy do tego kilkanaście rodzajów pistacji – solonych bądź zwykłych i można organizować ucztę.

IMG_4787_a_a.jpg

Sklep z perskimi dywanami

IMG_4760_a_a.jpg

IMG_4757_a_a

Mieszanka przypraw

Wielki Bazar otacza wpisany na listę UNESCO Plac Naksz-e Dżahan zwany również Placem Królewskim bądź Placem Imama. Przy wymiarach 512 x 159m jest drugim największym placem na świecie po chińskim Placu Niebiańskiego Spokoju (Tiananmen). Pierwotnie miał służyć jako miejsce ceremonii królewskich i boisko do gry w polo. Południową stronę placu zajmuje Meczet Królewski, po zachodniej pałac Ali Kapu, a po wschodniej Meczet Szacha Lutf Allaha, do którego zmierzam w pierwszej kolejności. Uiszczam opłatę za wstęp i już jestem w środku. Nie ma wielu turystów ale to i lepiej. W dodatku dziedziniec wewnętrzny jest duży i można swobodnie spacerować. Oglądając wcześniej meczety i medresy w Uzbekistanie te irańskie wypadają zdecydowanie na niekorzyść. W dużej mierze są zniszczone, tu i ówdzie toczą się jakieś prace remontowe i przy których wznoszą się rusztowania. To co niewątpliwie łączy te meczety to piękne, bogato zdobione płytki pokryte mnóstwem florystycznych i geometrycznych wzorów.

IMG_4995_a_a.jpg

Meczet Szejka Lotfollaha

IMG_4999_a_a

IMG_4984_a_a

IMG_4765_a_a

Plac Naqsh-e Jahan Square

IMG_4895_a_a.jpg

Plac Imama Ali

IMG_4828_a_a

Meczet Naqsh-e Jahan

IMG_4821_a_a

IMG_4829_a_a

IMG_4853_a_aPrzechodzę uliczkami Wielkiego Bazaru, które popołudniu pustoszeją i całkowicie się wyludniają. Robi się wręcz dziwnie gdy idę w środku dnia jednym z największych targów i nie spotykam nikogo. Na światło słoneczne wychodzę dopiero po drugiej stronie. Od razu wszystko wraca do normy, życie toczy się dalej. Gdy tak idę w stronę meczetu Jameh ktoś wręcza mi do ręki kubek z herbatą i odchodzi. Ot tak, zupełnie bez powodu. Przez chwilę stoję zdezorientowany sytuacją, która właśnie zaszła, po czym ruszam dalej.

IMG_4867_a_a

Meczet Jameh

IMG_4880_a_a

IMG_4884_a_a

Meczet Jameh jest chyba najstarszym irańskim meczetem, którego początki sięgają VIII wieku, kiedy to pełnił funkcję świątyni zaratustriańskiej. Jego cechą charakterystyczną są cztery ejwany (przesklepione pomieszczenia ze sklepieniem w formie łuków). Przychodzę godzinę przed zamknięciem stąd muszę się trochę pospieszyć ze zwiedzaniem by zdążyć obejść cały kompleks, a nie jest on mały.

O ile w ciągu dnia na Placu Imama było sporo ludzi – piknikujących i odpoczywających na trawie, o tyle po zmroku jest ich jeszcze więcej. Generalnie życie toczy się jak wszędzie i wbrew opiniom Iran jest takim samym państwem jak każde inne, a nawet więcej, jako że mieszkańcy nie skażeni masową turystyką są wciąż otwarci, gościnni i ciekawi zagranicznych odwiedzających. Jakiś student zaczepia mnie na placu i pyta czy nie udzielę mu wywiadu przed kamerą i odpowiem na parę pytań potrzebnych do pracy dyplomowej. Chodzi głównie o postrzeganie Iranu w naszym świecie i ewentualne, choć niczym moim zdaniem nieuzasadnione, obawy przed przyjazdem.

IMG_4777_a_a.jpg

Pałac Aali Qapu

IMG_4964_a_a.jpg

IMG_4902_a_aNa drugi dzień zwiedzania zostawiam sobie ormiańską Katedrę Świętego Zbawiciela (Vank), której wnętrze zdobią niesamowicie misternie malowane freski przedstawiające sceny biblijne.

IMG_4928_a_a.jpg

Freski w katedrze Vank

Tuż obok kościoła mieści się muzeum upamiętniające ludobójstwo Ormian dokonane przez Imperium Osmańskie w latach 1915-1917 podczas I Wojny Światowej. Jest to drugie najlepiej udokumentowane po Holocauście ludobójstwo.

W sercu miasta, nad rzeką Zayandeh stoi jeden z jedenastu mostów w Isfahanie – Si-o-seh pol o trzydziestu trzech łukach. Nad rzeką to obecnie na wyrost powiedziane, ponieważ w związku z nieudolną gospodarką wodną i przekierowaniem wody w kierunku Yazd, koryto rzeki jest wyschnięte na pieprz i można przejść na drugi brzeg suchą stopą. Obecnie woda pojawia się tylko na krótki okres parę razy w roku. Smutny to widok oglądać tak potężny most rozpostarty nad spaloną słońcem trawą. Dawniej w poniektórych podcieniach mieściły się herbaciarnie, które jednak zlikwidowano pod pretekstem likwidowania tajnych spotkań konspiracyjnych, których uczestnicy się tam rzekomo mieli gromadzić.

IMG_4796_a_a.jpg

Most Si-o-seh pol

Qom, Kaszan, Abyanneh

Po bardzo krótkim locie z Baku, około północy lądujemy pod Teheranem na międzynarodowym lotnisku Imam Khomeini.

Przed przejściem wyrabiamy wizy (75€ lub 85$). Do wizy potrzebne jest ubezpieczenie potwierdzające ważność w Iranie. Pokazujemy EURO26, gdzie jest napisane, że obejmuje cały świat. Pan za ladą sceptycznie kręci głową. Próbuję go podejść, że jeśli Iran uważa się za kraj świata to ubezpieczenie jest jak najbardziej ważne. Ripostuje, że Iran to nie świat, Iran to księżyc. Na szczęście wszystko przechodzi bez przeszkód. Dostajemy wizy na miesiąc.

Dolary wymieniamy od razu w terminalu i ruszamy na pastwę losu taksówkarzy żeby jakoś się z tego lotniska w środku nocy wydostać. Mam jeszcze chwilę przyjemności negocjować po rosyjsku. Po dłuższych dyskusjach znajdujemy taksówkarza chętnego nas zabrać za 500 000 riali. Warto w tym miejscu nadmienić, że w Iranie obowiązują również tomany, które są.. rialami uciętymi o jedno zero lub więcej. 500 000 riali może być 50 000 tomanów lub po prostu 50 tomanami. W zależności na kogo się trafi. Trzeba się przyzwyczaić.

Z lotniska jedziemy wraz z dwójką chłopaków z naszego samolotu. My wysiadamy na bramkach przy autostradzie, oni jadą dalej. Kierowca wysadzając nas łapie nam od razu autobus do Qom. Nie musimy czekać ani minuty.

Autobus jest klasy VIP czyli wygodny, przestronny i ciepły. To jest moja trzecia noc bez porządnego snu i powoli zaczynam mieć dość. W wygodnym fotelu zapadam się coraz bardziej, robi się błogo sennie i.. właśnie wówczas trzeba wysiadać. Niestety na rogatkach miasta, a do centrum trzeba się jakoś dostać o tej 3 rano.

Idąc pustymi ulicami przez miasto po raz pierwszy stykamy się z Iranem. Mijamy puste parki, w których widać miejsca na piknik, parkingi, na których w samochodach lub na ziemi śpią ludzie. A noc do ciepłych nie należy. Jest może 12-15C. To i tak nieźle jak na listopad. W pewnej chwili obskakują nas taksówkarze stojący przy jednym ze skrzyżowań i ledwo udaje nam się przejść. Problemem jest, że nikt nie zna tu angielskiego i bariera językowa skutecznie utrudnia wszelkie kontakty. W końcu udaje nam się złapać stopa pod samą świątynię Fatimy, która nocą jest przepięknie oświetlona i mieni się kolorami.

2016-11-15 02.21.30_a

Ludzie śpiący na parkingach przy drodze

2016-11-15 03.27.52_a

Meczet Fatimy

Jak już wspominałem, kontakt językowy jest utrudniony ale dowiaduję się, że aby wejść do środka należy zostawić rzeczy w przechowalni, która jest otwarta dopiero od 5.

Zostawiam więc rzeczy na trawniku i wchodzę do środka. Meczet jest ogromny i przepiękny. Spaceruję bez przeszkód, przez nikogo niezatrzymywany. O ile jestem bez aparatu, o tyle widząc, że miejscowi robią zdjęcia telefonem, również po niego sięgam.

Wewnątrz znajduje się grób Fatimy – córki siódmego z dwunastu Imamów i siostry ósmego. Co roku tysiące Szyitów pielgrzymują do świątyni Fatimy by oddać jej cześć.

2016-11-15 03.31.52_a

Grób Fatimy

Po wyjściu robimy zmianę i ja zostaję na trawniku z rzeczami. Jestem tak śpiący, że w momencie zasypiam. Budzi mnie chłód. Listopadowa noc w Iranie nie jest tak ciepła jakbym chciał. Nie wiem na ile przysnąłem ale po przebudzeniu czuję się jeszcze bardziej niewyspany. Qom możemy uznać za zaliczone i nie ma tu po co dłużej zostawać. Starając się wydostać z centrum na obwodnicę pytamy kierowcy autokaru o drogę, a ten zaprasza nas do środka, częstuje herbatą, ciastkiem i podwozi na obwodnicę. Stamtąd po dłuższej chwili oczekiwania zabiera nas autobus do Kaszanu.

W Kaszanie mamy spotkać się z naszym gospodarzem z CouchSurfingu Amirem. Jednak najpierw idziemy zaopatrzyć się w lokalne karty SIM i… grzęźniemy w bagnie irańskich procedur. Jakby tego było mało, panie które nas obsługują robią ileś rzeczy na raz i tak naprawdę do końca same nie orientują się jak to wszystko ma działać. W każdym razie wszystkie sieci poza IranCell nie działają w iPhonach kupionych poza Iranem. U siebie w Samsungu nie mam żadnego problemu tylko zasięg LTE jest jedynie teoretyczny.

Gdy już zostawiliśmy swoje odciski palców, podpisy, kopie paszportów i wszystkie inne dane wrażliwe możemy zadzwonić po Amira. Mamy pewien problem ze zlokalizowaniem odpowiedniego ronda, przy którym jesteśmy umówieni. W końcu się udaje. Zapewne nie ciężko wyłowić nas z tłumu.

Wiele razy później zdarzało się, że każdego dnia mnóstwo ludzi podchodziło do mnie, zagadywało, prosiło o zrobienie zdjęcia. Do dziś nie wiem czy to dlatego, że byłem bardzo kolorowo ubrany i wyróżniałem się w ten sposób czy może jakiś inny. Nie mniej jednak było to bardzo miłe. Raz nawet udzielałem wywiadu do kamery na potrzeby jakichś badań dotyczących postrzegania Iranu za granicą.

Popołudnie w Kaszanie spędzamy kręcąc się i spacerując po mieście. Z zabytków jakie miasto ma do zaoferowania to m.in. Ogród Fin, bazar miejski, meczet Agha Bozorg i historyczne domy.

Ogród Fin przyznam szczerze trochę mnie rozczarował i zdecydowanie nie był wart swojej ceny. Postanowiłem wrócić te parę kilometrów do miasta piechotą i ledwo się rozpędziłem, a już ktoś zapraszał mnie do siebie. Pomyślałem, że to jest może ta irańska gościnność, o której tyle słyszałem i warto dać się porwać. Z tą myślą wsiadam do starego samochodu, pamiętającego jeszcze czasy sprzed rewolucji, którego kierowcą jest leciwy starszy dziadek. Pod nogami mam skrzynkę granatów (owoców!) przez co kolana sięgają mi do brody. Pan jechał na targ z zamiarem ich sprzedania ale póki co wracamy na herbatę do domu. Całkiem dobrze zna angielski, ponieważ swego czasu był związany z pracą przy wydobyciu ropy. Namawia mnie nawet żebym został ale wyjaśniam, że już mam gdzie spać. Po herbacie wracamy do miasta, w końcu granaty nadal nie sprzedane. Trochę atmosfera zaczyna się psuć gdy próbuje mnie podpytać ile mam przy sobie dolarów i ile z tego mu zostawię. Gość staje się nachalny i po dotarciu na targ odchodzę w swoją stronę.

IMG_4540_a_a

Ogród Fin

IMG_4557_a_a

IMG_4559_a_a

IMG_4575_a_a

Na koniec dnia, by zdążyć przed zmierzchem zachodzę do meczetu Agha Bozorog, który jest także medresą, czyli szkołą teologiczną. Poza dziedzińcem otoczonym dwupiętrowymi podcieniami wykończonymi standardowo wzorzystymi płytkami nie ma tu nic więcej do oglądania.

IMG_4568_a_a

Meczet Agha Bozorg

Nazajutrz ruszamy na wspólną wycieczkę do położonej w górach miejscowości Abyaneh. Wioska ta cieszy się zainteresowaniem krajowych i międzynarodowych turystów, którzy przybywają by podziwiać kaskadowo zbudowane na zboczu góry domy o intensywnie czerwonej barwie. Po drodze mijamy elektrownię atomową, której rzekomo nie można fotografować ale zawsze można się przyjrzeć na Google Maps. Kawałek dalej na skrzyżowaniu dróg stoją rozlokowane działka z lufami skierowanymi gdzieś na wschód.

Po zjeździe z autostrady droga jest pusta i nie mijają nas żadne samochody. Korzystam z sytuacji i wychodzę na okno żeby trochę pofilmować krajobraz. Przy 80km/h trochę wieje ale czego się nie robi dla dobrych ujęć. Przed wjazdem do Abyaneh uiszczamy opłatę za zwiedzanie i parę kilometrów dalej parkujemy na początku wioski. Wbrew pozorom znajdujemy się na wysokości ponad 2000m n.p.m. i jak na listopad to pogoda cały czas dopisuje. Krótki rękaw zdecydowanie wystarcza i gdyby nie prawo, które w tym kraju nakazuje noszenie długich spodni bardzo chętnie włożyłbym krótkie.

IMG_4586_a_a

Najpierw wspinamy się po zboczu, z którego rozpościera się panorama na okoliczne góry i miasteczko leżące pod stopami by po chwili zejść na dół i przejść wąskimi, brukowanymi uliczkami wśród gliniano-ceglanych domów. Abyaneh jest jedną z najstarszych miejscowości w Iranie co doskonale da się odczuć. Może to duch minionych epok i brak turystów ale atmosfera jaka panuje w miasteczku jest bardzo przyjemna. Jest tak pusto, cicho i spokojnie – wręcz błogo. Od czasu do czasu ciszę przerywa ryczenie poczciwego osła uwiązanego łańcuchem do ziemi. Nudzi się biedaczek tak stojąc bezczynnie cały dzień, a przynajmniej do chwili, gdy znów będzie potrzebny w transporcie. Takie to ciężkie życie osła – przydatny tylko gdy go potrzebują.

IMG_4600_a_a

Abyaneh

IMG_4662_a_aIMG_4667_a_a

Na przeciwległym zboczu leżą ruiny zamku. Ruiny to w tym przypadku trochę na wyrost powiedziane bo z zamku pozostała jedna wieża i mur okalający. Kawałek dalej natomiast jest coś co mogłoby przypominać sad w latach swojej świetności. Dziś jest to tylko kolejny kawałek muru otaczający suche, sterczące z ziemi patyki, które kiedyś były drzewami.

IMG_4683_a_aIMG_4688_a_a

Chodząc własnymi ścieżkami do wioski nie wracam tak jakby wypadało tylko próbuję na azymut trochę w dół. Liczę, że w ten sposób zrobię skrót i wyjdę w okolicach parkingu. Nie przewidziałem tylko, że droga którą podążam nie jest taka łatwa. Skaczę z jednego poletka obecnie porośniętego tylko suchą trawą na drugie obniżając się o parę metrów. Przedzieram się przez zarośnięte krzaki i lawiruję między drzewami. Już nie warto mi zawracać więc brnę przed siebie. Liczę tylko, że w tych trawach nie czai się żadna bestia i tej myśli się trzymam. Dobrze obliczyłem, że wyjdę tuż przed wioską tylko droga wcale nie była prostsza.

Po powrocie do miasta, a przed wyruszeniem w dalszą drogę odwiedzamy jeszcze jeden z słynnych domów  kupickich – Tabatabaei. Jest ich kilka (Khan-e Abbasian, Khan-e Boroujerdi,  Khan-e Ameriha). Tabatabaei jest rzekomo największym i najokazalszym z nich. Oglądałem tylko ten jeden więc nie mam porównania z pozostałymi.

IMG_4711_a_a

IMG_4695_a_a

Tabātabāei

Zbudowany we wczesnych latach 1880 ubiegłego wieku dom ten należał do wpływowej kupieckiej rodziny, której nazwisko nosi do dziś. Handlowali oni czym popadnie (herbatą, jedwabiami, itp.) ze wschodem i zachodem. Dziś rezydencja to tylko puste ściany, fontanna i dwie kondygnacje, po których można się swobodnie przemieszczać próbując sobie wyobrazić jak mogło funkcjonować życie pełne przepychu w czasach prosperity.

Robi się późno, a nas czeka jeszcze przejazd do Isfahanu. Żeby złapać autobus udajemy się na dworzec. Zamiast jednak skorzystać z taksówki łapiemy stopa i.. jedziemy na pace jakiegoś dostawczaka. Od pewnego czasu jest to moje ulubione miejsce w samochodzie i o ile nie jest zimno pozwala delektować się jazdą z panoramicznym widokiem w całkiem wygodnych warunkach.

1636 mil po złej stronie drogi

Ostatnimi czasy montowanie filmów idzie mi szybciej (nie do końca lepiej) niż pisanie, więc na blogu ląduje kolejny, trochę zaległy film – z Wielkiej Brytanii.
W ciągu miesiąca pokonaliśmy (wraz z Ewą do północnych granic Anglii, dalej sam) 2631 km (1636 mile) jadąc przez szkockie wyspy i odludzia, walijskie góry po angielskie wioski, w których po dziś dzień snuje się duch historii.

Miłego oglądania!