2008.04.09-13 – Londyn

Po 2 godzinnym locie na wysokości 11 tys. m. i prędkości ok. 850 km/h ponad białym obłokami w temperaturze – 50C wylądowaliśmy spokojnie na podlondyńskim Gatwick. Podlondyński znaczy w tym przypadku oddalony od miasta o jakieś 40 km. Na szczęście pod terminalem znajduje sie dworzec skąd za £9,5 można w 50 min dojechać do stacji londyńskiego metra – Victoria. Gatwick Express kursuje troszkę szybciej, bo w ok. 30 min, ale za £16. Na Victorii o 23 ruch był większy niż gdziekolwiek u nas, o jakiejkolwiek godzinie. Ja przejechałem na karcie Oyster za £1,5, a drugi bilet udało nam się kupić również w miarę tanio, bo odkupiliśmy karnet całodniowy za £2 (1 zwykły przejazd, aż £4). Tym sposobem dostaliśmy się do hostelu w Nothing Hill, gdzie za £19 dostaliśmy 2 os. pokój z wyżywieniem. Całkiem sympatycznie.

Nadzieja na odespanie ulotniła się, jako że śniadanie było od 7:30, dobrze, że przynajmniej różnica czasu jakoś to niwelowała. Na śniadanie oczywiście same specjały kuchni brytyjskiej. Jajko, dżem, płatki z zimnym mlekiem, 2 tosty z jasnego bądź ciemnego chleba. Tak, tylko 2 i ani sztuki więcej. Dobrze, że negocjacje po angielsku ma się we krwi to udało mi się raz dostać dodatkową kromkę. Do tego kawa, herbata, biała czarna i sok, po którym później została tylko woda. Tak posileni, pełni energii, zachęty dodawanej promieniami słońca i rześkim powietrzem poranka udaliśmy się przed siebie, a dokładniej w kierunku Parku Kensington, gdzie znajduje się rezydencja księżnej Diany denatki. Pomiędzy skwerkami z nieskazitelnie czystą i równo przyciętą trawą można było spotkać tych, którym doskwierała tej nocy bezsenność i wybrali się na spacer albo pobiegać. My udaliśmy się w kierunku Albert Memorial – pomnika męża królowej Wiktorii, za którym stoi słynna sala koncertowa The Royal Albert Hall. Niestety zamknięta.

Poruszając się po Londynie trzeba było przez wzgląd na ruch lewostronny zmienić nawyk z lewo-prawo-lewo patrz na prawo-lewo-prawo patrz, co z początku nie było wcale łatwe, jednak przy wszystkich przejściach pisało look right, left or look booth sides. Jak się wkrótce nauczyliśmy, czekanie na przejściu na zielone światło okazywało się zbyteczne, gdyż tak jak i wszyscy przechodziliśmy gdy tylko droga była wolna, może troszkę bardziej kręciliśmy głowami na boki. Po prostu szkoda było czasu, a technikę przechodzenia stosowaliśmy odtąd wszędzie czy to na skrzyżowaniu, czy wielopasmowej drodze, jeśli nic nie jechało.

Następnie kroki swe skierowaliśmy do muzeum nauki, gdzie już na wstępie dowiedzieliśmy się, że codziennie jesteśmy rejestrowani ponad 300 razy przez system kamer miejskich, nie wspominając o korzystaniu z łatwo namierzanych telefonów komórkowych czy kart kredytowych. Wstęp był za darmo i po powierzchownej kontroli plecaków byliśmy w środku. Na 1 poziomie znajdowały się takie ciekawostki jak pierwsza maszyna parowa Watta, parowóz-rakieta Stephensona, rakiety kosmiczne, stacja Apollo na księżycu czy uszkodzony bolid F1 Hakkinena. Po godzinie spędzonej w muzeum uznaliśmy, że szkoda by zmarnować tak piękną pogodę na siedzenie w budynku i ruszyliśmy w kierunku pałacu Buckingham na zmianę warty z myślą, że tu jeszcze powrócimy. Szczerze powiedziawszy zmiana warty jest nie tyle przereklamowana, co wyidealizowana, ponieważ będąc tam o 11:30 nic się nie działo. Przyjechało kilku gościu na koniach, tłum przylepiony do pałacowego ogrodzenia nagle się odkleił i opuścił swoje ciężko wywalczone miejsca w pierwszym szeregu i skierował się ku konno nadjeżdżającym, jakby nieśli ważną nowinę. Ci z kolei minęli całe towarzystwo i zniknęli równie szybko jak się pojawili. No i po zabawie. Pokręciliśmy się po okolicy jeszcze chwile robiąc troszkę zdjęć, a później poszliśmy ku katedrze Westminsterskiej. Kościół jak kościół, nie ma się czym zachwycać, w dodatku znajduje się w niepasującej nowoczesnej okolicy. Choć to on stał tam pierwszy. Jednak opactwo Westminsterskie to już zupełnie inna bajka. Miejsce koronacji i spoczynku monarchów angielskich od 1066 r., oprócz władców wieczny spokój znaleźli tam m.in. Karol Darwin czy Isaac Newton. Z zewnątrz wygląda naprawdę imponująco, a do środka nie wchodziliśmy, choć może trzeba było. Z pod opactwa jest ciekawy widok na pobliskie budynki, jeden z głównych punktów wycieczek i zdjęć – Big Ben, jedna z wież Pałacu Westminsterskiego, w którym pośród ponad 1000 pokoi znajdują się te najważniejsze – Izba Lordów oraz Izba Gmin. Po chwili na zdjęcia udaliśmy się mostem Westminsterskim na drugą stronę Tamizy. Kolejka do akwarium, gdzie w 1mln3 wody pływa sobie flora i  fauna świata była długa. My jednak kupiliśmy bilety (£15) na zapewne jedno z najwyższych kół diabelskich świata (135m. wys.)– London Eye, skąd przy dobrej widoczności można podziwiać nie tylko miasta ale i również obszar w promieniu ok. 40 km. Przejażdżka była spokojna i mimo sporej wysokości nie należy się jej bać. Gdy już dotknęliśmy stopami ziemi, przeszliśmy ulicą Whitehall, przy której mieszczą się najważniejsze instytucje państwowe, m.in. ulica Downing Street z domem premiera, rzecz jasna pilnie strzeżona,  a tuż obok budynek królewskiej Gwardii Konnej, gdzie akurat trafiliśmy na zmianę warty, która wyglądała znacznie lepiej, jako że w ogóle się odbyła. Ulicę Whitehall wieńczy Trafalgar Square z wznoszącą się wysoko kolumną admirała Sir. Horatio Nelsona i budynkiem Galerii Narodowej, w której zgromadzono 3 tys. obrazów najsłynniejszych malarzy wszelakich szkół, od XII w. do końca XIX w. włącznie z da Vinci, M. Aniołem, Rembrantem, Rubensem, Gauginem, Monetem czy van Goghiem. Zwiedzanie w trybie przyspieszonym zajęło nam i tak dobre 2h, dlatego po wyjściu było już późno i trzeba się było zbierać na kolację – już nie pieszo lecz metrem. Z kolacją sprawa wyglądała podobnie jak ze śniadaniem czyli albo rybki albo akwarium, tzn. albo ryż, albo mięso, albo ryż. Spało się dobrze dopóki o 2:30 nie wyskoczyliśmy z łóżek na dźwięk alarmu przeciwpożarowego. Szybkie zerknięcie za okno – nie ma płomieni, na korytarz – nie ma dymu. Można spać dalej.

Dziś w planach mieliśmy Greenwich. Kupiliśmy karnet całodniowy na całą komunikację publiczną w 1 i 2 strefie, po godzinach szczytu za £5,60 i za pomocą metra i kolejki DLR się tam dostaliśmy. Warto wybrać się tam ową kolejką, której trasa wiedzie wśród wieżowców dzielnicy Canary Wharf. Ciekawy widok, tym bardziej siedząc na przodzie pociągu i zadzierając głowę ku górze obserwować otoczenie.

Najstarsze na świecie obserwatorium, przez które przebiega umowny południk O° dzielący ziemię na półkulę zachodnią i wschodnią znajduje się w parku Greenwich na wzgórzu, z którego rozpościera się również atrakcyjny widok na miasto. W obserwatorium oprócz słynnego już południka można zobaczyć 28 calowy teleskop, największy w Zjednoczonym Królestwie i 17 na świecie, muzeum poświęcone królewskim astronomom, meteoryt z przed 4,5 miliarda i wiele innych ciekawych rzeczy. W budynku obserwatorium mieści się również muzeum zegarów, a także można dowiedzieć się więcej o wyznaczaniu pozycji od tradycyjnych sposobów, poprzez sekstanse po GPS’y. W budynku na skraju parku mieści się z kolei Narodowe Muzeum Morskie z takimi atrakcjami wartymi zobaczenia jak np.: mundur Nelsona, z dziurą po kuli w sali poświęconej w całości admirałowi,  szabla używana przez piratów z północno – zachodniej Afryki, portret kapitana Cooka w pełnym stroju namalowany przez Nathaniela Dance’a w 1776 r. Ciekawe wydają się również wszelkiego rodzaju zabawy takie jak, nadawanie i odbieranie alfabetu Moorse’a dźwiękiem i światłem, sterowanie żaglówką za pomocą wiatru czy symulator statku.

Tuż obok znajduje się również dom królowej, którego już nie zwiedzaliśmy, a zamiast tego udaliśmy się znów do centrum aby przez słynny londyński zwodzony most– Tower Bridge (obecnie ze względu na duży ruch nie podnoszony), przejść pod dawną siedzibę władców angielskich, a późniejsze najsłynniejsze więzienie, w którym życie straciły m.in. 2 żony Henryka VIII – Tower of London. W środku znajduje się m.in. największy na świecie diament i klejnoty królewskie, wstęp ok. £15. Kilka stacji metra dalej i byliśmy przy katedrze św. Pawła. Co się jednak tyczy metra to jest ono najstarsze na świecie, bo aż z XVIII w., obecnie liczy sobie ponad 408 km długości i 272 stacje. Wiele z tych stacji łączy kilka linii, dlatego też aby dotrzeć do tej właściwej trzeba czasem pokonać wiele stopniu w górę bądź w dół. Na stacji Covent Garden było ok. 195 stopni, co daje kilka pięter po powierzchnią, ale schody są używane tylko w nagłych przypadkach i trzeba korzystać z windy.

Wracając jednak do katedry św. Pawła (ok. £5), tej ze słynną kopułą, to została ona zbudowana przez Sir. Ch. Wrena po pożarze Londynu. W 1981 r. księżna Diana i książę Karol wzięli w niej ślub. Najładniej chyba wygląda z daleka kiedy to widać ową kopułę górującą nad miastem w towarzystwie nowoczesnych budynków.

Kolejny punkt wycieczki – Piccadily Circus ze słynnym erosem i obleganymi schodami przypomina może troszkę pomnik Mickiewicza w Krakowie, ale na innym tle, i w ogóle wszystko jest inne. Jednak nawet ten tłum i nadmiar ludzi tworzy swoisty klimat i urok tego miejsca. Po kolacji wybraliśmy się w plener, tym razem znów na drugą stronę Tamizy pod London Eye, skąd rozpościerał się ujmujący widok na Big Bena i parlament, ale ciężko cokolwiek zrobić bez statywu.

Dzień 3 rozpoczęliśmy od wizyty w British Muzeum, jednym z najbardziej znanych muzeów świata i drugim pod względem odwiedzających (zaraz po Luwrze), którego zbiory pochodzą z całego świata w liczbie przekraczającej 6 mln. Do tych najważniejszych można zaliczyć m.in. mumie egipskie (niektóre ciała były niezabandażowane i widać było świetnie nawet kolor włosów), kamień z Rosetty za pomocą, którego przetłumaczono hieroglify, Asyryjskie reliefy przedstawiające polowania na lwy, zbroja XII w. samuraja czy rzeźby z greckiego Partenonu. W 3h udało nam się zobaczyć wszystko, ale gdyby przy każdym drobiazgu się zatrzymywać i czytać to nie zdążylibyśmy obejść nawet jednego piętra. Po wyjściu okazało się, że minęła nas spora ulewa, ale jak to mówią, co się odwlecze to nie uciecze i przed następną chroniliśmy się już galerii portretów znajdującej się z tyłu galerii narodowej. Jej zbiory przedstawiają więcej i mniej znane postacie angielskie. Po deszczu znów się wypogodziło, na Trafalgar Sq. pojawili się ludzie, a woda w fontannach mieniła się w słońcu. Dla odmiany postanowiliśmy się przejechać londyńskim piętrowym autobusem tzw. double-decker. Wszystko na podstawie karnetu Travelcard.

Wieczór udaliśmy się na spacer ulicą Oxfort i Bond St., przy której znajdują się butiki wszelakich marek, a następnie dzielnicą szeroko pojętej swobody Soho, do Azji w miniaturze, czyli swoistego Chinatown. Sam Londyn nocą prezentuje się zupełnie inaczej pod wpływem iluminacji, ruch na drogach jest mniejszy, i tylko przed pubami i w głównych miejscach jest więcej ludzi, nie licząc metra.

Na ostatni dzień zostawiliśmy sobie m.in. St. James’s Park z żyjącymi tam pelikanami i sporą ilością wiewiórek. Aura tym razem nie sprzyjała wcale. Nie tylko nam, ale i biegnącym w tym dniu maratończykom. Finish na The Mall St, gdzie każdy centymetr przy ulicy był oblegany, więc ciężko było coś zobaczyć, ale sama impreza była świetnie przygotowana i warto było ją oglądnąć na żywo. Na Covent Garden, słynnym londyńskim targowisku byliśmy tylko chwilkę, bo troszkę już nas czas gonił. Oprócz zakupów można tam spotkać różnych ulicznych artystów, którzy aby tam występować musieli uzyskać specjalne pozwolenie. Swoją drogą ciekawe jaka specjalna komisja ich przesłuchuje.

Gdy słońce całkiem zagościło na niebie przeszliśmy jeszcze Hyde Park. Znów wiewiórka. Przeszliśmy do Harrodsa, największego domu towarowego Europy, gdzie za odpowiednią cenę można kupić prawie wszystko. Przy schodach warto zwrócić uwagę na pomnik Diany i Dodiego Al Fayeda, z księgą i tablicą pamiątkową z napisem „zamordowanym 31.08.1997 r.”

W South Kensington zahaczyliśmy o Muzeum Historii Naturalnej, podobno najciekawsze muzeum na świecie i coś w tym musi być. W środku tłumy, być może temu, że to była niedziela. W głównym holu na dzień dobry wita nas ogromny szkielet dinozaura, a zwiedzanie rozpoczęliśmy właśnie od sali z tymi prehistorycznymi gadami, gdzie z kładki zawieszonej w powietrzu można było podziwiać ich rozmaite szkielety. Ludzi tyle, że przesuwamy się krok po kroku. Na końcu podsufitowej kładki stoi sobie żywy tyranozaurus rex. Średniej wielkości jako, że jeszcze szczeniak, rusza głową i wydaje groźne dźwięki. Inną ciekawą salą była ta z ssakami, gdzie bez cienia strachu można spojrzeć w oczy lwa. Znajdziemy tam mieszkańców każdego środowiska na ziemi, od gatunków takich jak słonie, konie, niedźwiedzie, po wszelakie surykatki, szopy i inny drobiazg. Gady i płazy też są niczego sobie. Ciekawy wydaje się zarówno ogromny pyton jak i pokazana tu torba ze skóry i z głową krokodyla. W muzeum tym, możemy się dowiedzieć sporo o procesach i zjawiskach zachodzących na ziemi. Mnie osobiście podobała się sala z imitacją sklepu, w której rekonstruowano trzęsienie ziemi w Japonii, gdzie wszystko łącznie z podłogą i ścianami się poruszało. Po opuszczeniu muzeum udaliśmy się ponownie do muzeum techniki, jako że leża obok siebie i dokończyliśmy oglądanie statków, samolotów, produktów z tworzywa sztucznego, itp., itd.

Większość ze zwiedzanych muzeów była ciekawa nie tylko ze względu na zgromadzone w nich zbiory, ale dlatego, że zamiast podziwiać eksponaty można je było dotykać, testować, przeprowadzać własne obserwacje i eksperymenty, w których odwiedzający może na własnej skórze zrozumieć i dowiedzieć się jak co działa i dlaczego tak, a nie inaczej.

To muzeum było już naszym ostatnim i jedyne co nam pozostało to wrócić po bagaż i przedostać się metrem i pociągiem na lotnisko. Londyn wydał mi się bardzo ciekawy, gdzie historia łączy się z teraźniejszością, i miejsce, w którym mieszają się wszystkie narody i języki, a to, że nam było momentami zimno, nie znaczy, że Brytyjczycy nie mogli chodzić w tej samej chwili w krótkim rękawie. Jeśli Londyn jest swoistą wizytówką wyspy to na pewno nie można jej pominąć w przyszłości.

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.