Dzień 60: Ubud – Gunung Kawi – Mother temple of Besakih, Bali

Spacerując wieczór po mieście spotkałem Danę. Rano umówiliśmy się, że wspólnie wypożyczymy skuter (50000 IDR) i zwiedzimy wyspę. Bierzemy przyciemniane kaski, ponieważ o ile w chyba całej południowo-wschodniej Azji nikt nie dba o prawo jazdy, o tyle na Bali policja lubi kontrolować turystów i wlepiać mandaty. Zakładamy długie spodnie, długie rękawy, a do tego jeszcze chustki na twarz. GPS jest wręcz nieoceniony i pomaga sprawnie poruszać się po wąskich, krętych uliczkach balijskich wiosek i doprowadzić nas bez problemów we właściwe miejsce. Jest jeszcze rano i jadąc wzdłuż pól mijamy nagich mieszkańców kąpiących i myjących się w rowach. Jeszcze inni robią w ten sposób pranie. Naszym pierwszym celem jest świątynia Gunung Kawi (wstęp 15000 IDR). W pasie przewiązujemy sobie sarongi i po schodach wzdłuż soczyście zielonych tarasów ryżowych schodzimy w dół do świątyni. Jest ona XI wiecznym kompleksem składającym się z dziesięciu wydrążonych w skale jaskiń. Mnie mimo wszystko najbardziej urzeka jej piękne położenie.

Następnie skierowaliśmy się w stronę Kintamani, gdzie mieściła się kolejna świątynia. Tym razem ograniczyliśmy się do obejrzenia jej z zewnątrz. W pobliskim budynku kobieto przygotowywały kwiaty na najbliższe święto pełni księżyca. Co ciekawe, nów był ledwie parę dni wcześniej.

Z okolicy rozpościera się ładny widok na dwa wulkany i jezioro Beratan. Boczną drogą jedziemy do Pura Besakih (Mother Temple of Besakih) uważaną za najbardziej świętą z balijskich świątń. Opłatę za wstęp (15000 IDR) uiszczamy już przy drodze, kilkaset metrów wcześniej. Wejście do wnętrza jest możliwe tylko z lokalnym „opiekunem” lub dla modlących się. Wolimy jednak obejść sobie świątynię na własną rękę i gdy widzimy niski murek – przechodzimy przez niego i już jesteśmy wewnątrz. Chyba jesteśmy jedynymi turystami, którzy zwiedzają świątynię samodzielnie i nie dali się naciągnąć na dodatkowe opłaty. W końcu bilety wstępu kupowaliśmy do świątyni, a nie tylko na dziedziniec. W środku oczywiście trwała jakaś ceremonia. Łatwo było się domyślić ponieważ na Bali codziennie ma miejsce ich kilka z różnych okazji, w wielu miejscach jednocześnie.

Powrót do Ubud zajmuje nam przeszło 1,5h, szczególnie że całe to obserwowanie drogi czy gdzieś nie stoi policja i w razie potrzeby chowanie się za samochodami było męczące. Kilka kilometrów dalej, na prostym odcinku drogi dwupasmowej już nie jest tak wesoło, gdyż policjant zatrzymuje wszystkich jak leci do kontroli. W tym samym czasie drugi sprawdza dokumenty. Gdy jednak ten pierwszy odwraca się od nas plecami by zatrzymać kolejnych motocyklistów powoli, niezwracając niczyjej uwagi odjeżdzamy unikając niepotrzebnych kłopotów i utraty gotówki na potencjalną łapówkę.

Dzień 59: Jawa – Bali

Wstajemy wcześnie by zdążyć na prom o 7 rano. Matt gdzieś zniknął po drodze gdyż ja szedłem wolniej sprawdzając i czytając pocztę. Przeprawa trwa godzinę (7000 IDR) i zmienia się czas o godzinę.

Matta spotykam dopiero po przedostaniu się na Bali, na dworcu w Gillmanuk, gdzie jak zwykle nawiązuje kontakt z tubylcami.
Wsiadamy do pierwszego autobusu (40000 IDR) odjeżdzającego w kierunku stolicy – Denpasar. Po przybyciu na miejsce i rozejściu się zamawiamy sobie jeszcze smażony makaron z orzeszkami ziemnymi – bardzo dobre. Przejeźdzamy jeszcze z głównego dworca na mniejszy, lokalny, z którego liczymy, że złapiemy coś dalej. Ja planuję dotrzeć do Ubud, a Matt do Kuta, gdzie jest umówiony ze swoją znajomą.

Niestety żaden bus nie jedzie i wydaje się, że się nawet na to nie zanosi. Odjazd nastąpi dopiero jak ludzie się zbiorą. A kiedy się zbiorą? Może jutro rano. Nie mając wyjścia bierzemy moto-taxi (40000 IDR/15km). Nie jest to wygodny środek transportu, szczególnie jeśli ma się na plecach duży plecak.

Znalezienie noclegu w budżetowej cenie nie jest łatwe. Większość pokoi zaczyna się od 200 000. Dopiero po pewnym czasie udaje mi się wynająć ładny, duży przestronny pokój z ogromnym łóżkiem z kolumnami. Do tego łazienka z ciepłą wodą, szafa, taras oraz śniadanie wliczone w cenę. Miła odmiana od tego, co wcześniej spotykałem w Indonezji. Ale to jest w końcu Bali.

Dzień 58: Banyuwangi

Znalezienie noclegu w Banyuwangi wieczór nie było łatwe, szczególnie że byliśmy już trochę zmęczeni jazdą autobusem i głodni. Matt ponadto nie mógł się oprzeć porozmawianiu z każdym tubylcem jakiego spotkał ale nie wyszło nam to na złe bo najpierw zjedliśmy nasi goreng (smażony ryż), a później za radą miejscowych poszliśmy szukać miejsca do spania. Znaleźliśmy całkiem przyjemny hotel położony nad samym morzem za 4 dolary.

Organizacja transportu do jeziora siarki nie udała nam się, ponieważ wypożyczenie skutera w Banyuwangi okazało się niemożliwe, a samochód z kierowcą przekraczał nasz budżet. Nie ma tego złego i czas postanowiliśmy spędzić krążąc po mieście. Udaliśmy się oczywiście na targ, gdzie kupiliśmy sobie melona, mango, salak (snake fruit, oszpina jadalna), arbusa (tiger watermelon), a Matt dodatkowo nabył jakieś krewetki służące za przynęte do łowienia ryb.

Ryby co prawda nie brały i wrócił z niczym ale przynajmniej udało mi się wypłukać ubrania z wulkanicznego pyłu. Polegało to w skrócie na wejściu do wody ubranym od stóp do głów, a potem wypłukaniu tego pod prysznicem i spłukaniu soli. Pomogło.

Wieczór nie mogliśmy sobie odmówić wypadu na pizzę, szczególnie że bardzo nas ta perspektywa kusiła, a ryżu się już i jeszcze najemy nie raz.

Dzień 57: Cemoro Lawang (Bromo Tengger Semeru) – Banyuwangi

Wstajemy już o 2 w nocy. Szybka kawa, ciepłe ubranie, czołówka i ruszamy. Przez około 40 minut idziemy krętą drogą wolno pnąc się w górę, po czym docieramy do schodów, a następnie ścieżki.

Jesteśmy zadowoleni, że udało nam się wyjść tak wcześnie, bo w momencie gdy zaczęliśmy się wspinać schodami w górę zobaczyliśmy rząd świateł poruszających się powoli w górę. Tłum nadciągający to jedno ale pył wulkaniczny wdzierający się wszędzie to całkiem inna sprawa. Mijamy punkt widokowy i pniemy się wyżej i wyżej. Nad nami rozpościera się gwiaździste niebo, przed nami widnieją wulkany Bromo, Batok i w oddali majaczy najwyższy na Jawie – Semeru wydzielający co kilkanaście minut chmurę gazów. Poniżej nas z kolei kaldera zasłonięta chmurami dodająca dodatkowego uroku do i tak już pięknego widoku.

Słońce wchodzi o wpół do szóstej i ociepla kolorami góry i wulkany, choć muszę przyznać, że najpiękniej było o świcie, gdy na powoli jaśniejącym niebie świeciło jeszcze kilka ostatnich gwiazd. Mamy to szczęście, że jesteśmy tam tylko my i para Niemców, podczas gdy w dole widzimy kotłujący się tłum ludzkiej masy. Powoli schodzimy w dół, robi się cieplej i sukcesywnie zrzucamy z siebie kurtki i długie rękawy. Z Mattem idziemy jeszcze do wulkanu Bromo. Schodzimy więc do kaldery pasterską ścieżką omijając w ten sposób punkt poboru opłat (25000IDR).

Wszystko jest przysypane pyłem, włącznie ze schodami. Wchodzi się bardzo niewygodnie. Krater jest naprawdę stromy i głęboki od wewnątrz, a barierka zabezpieczająca sięga już co najwyżej do kolan. Na dnie bulgota ledwie dostrzegalne coś koloru zielonawego.

W pośpiechu wracamy do wioski uciekając przed wzmagającym się wiatrem, choć ubrania po tej krótkiej wycieczce i tak nadają się tylko do prania.
Po naleśnikowym śniadaniu łapiemy busa i wracamy do Probollingo, skąd wspólnie z Mattem jedziemy do Banyuwangi celem odwiedzenia jeszcze siarkowego jeziora (co nam się w konsekwencji nie udaje), a Gemma udaje się prosto do Denpasar.

Dzień 56: Probolingo, Cemoro Lawang, Bromo

Z Malang jadę do Probollingo. Autobus lokalny 14000IDR, a klimatyzowany 23000IDR. Zdecydowanie wolę te lokalne, z klimatem, szczególnie że odległość nie była duża.

W Probollingo nie daję się nabrać naganiaczom, którzy wskakują do autobusu krzycząc „Bromo, Bromo” i wysiadam dopiero obok dworca, gdzie czeka już bus do Cemoro Lawang (20000IDR). W zasadzie mam sporo szczęścia bo odjeżdza prawie natychmiast, a niektórzy czekając na odjazd i zapełnienie się pojazdu czekali prawie 4h.

Poznaję Gem i Matta, z którymi razem szukamy noclegu w wiosce. W porównaniu z resztą kraju tanio nie jest bo za 2-osobowy pokój płacimy 20000IDR. Po półtorej tygodniu pierwszy raz natrafiam na prysznic z ciepłą, bieżącą wodą.

Wieczór z Mattem robimy rekonsenans okolicy przed nocnym wyjściem na wschód słońca. Wspinamy się na wzgórza powyżej wioski i obserwujemy jak nad położone na skraju klifu Cemoro Lawang napływają powoli chmury. Chwilę jeszcze obserwujemy zachodzące za górami słońce, położone w dole wzorzyste pola cebuli i wracamy. Przy restauracji spotykamy wycieczkę lokalnych turystów, poubierani w czapki i rękawiczki co nas nie dziwi bo jest naprawdę chłodno. Kilkanaście osób chce sobie z nami zrobić zdjęcia i wręcz ustawiają się w kolejki, gdy my dzielnie pozujemy.
Nieopodal naszego lokum jest mała knajpka, w zasadzie jedyna w wiosce nie licząc restauracji, w której serwują naleśniki z bananami oblane czekoladą – palce lizać. Atmosferę świetnie podgrzewa, dosłownie i w przenośni, ustawiony na środku mały piecyk z paroma węgielkami umieszczony w beczce.

Bezchmurne niebo i niezliczona ilość gwiazd nad głową sprawia, że nie mogę sobie odmówić paru zdjęć nocnych tuż przed snem.

Dzień 55: Malang, Sempu

Dzisiejszy dzień jest serią pomyłek i niedomówień co już z samego rana nie wróży niczego dobrego. Umówiliśmy się z moim hostem na wyjazd o 6 rano. Co prawda wieczorem byłem potwornie zmęczony i nie uśmiechało mi się tak wcześnie wstawać ale jak mus to mus. On miał mnie obudzić bo o 5 i tak się modli wedle muzłumańskiego zwyczaju. Ja się rano budzę, spoglądam na zegarek, a tu już po w pół do ósmej. Na korytarzu życie toczy sie leniwie, żadnego pośpiechu. Usiłuję się dowiedzieć co z naszym wyjazdem. Imam – bo tak miał na imię mój gospodarz mówi, że mamy czas i za chwilę będziemy się zbierali. Upewniam się czy już jadł śniadanie, odpowiada że tak i tuż przed 9 się zbieramy. Nie idziemy jednak długo bo po chwili okazuje się, że jego koleżanki jadą z nami i o dziwo… idziemy do restauracji zjeść śniadanie. Schodzi nam ze 40 min i dopiero wtedy wyruszamy. Najpierw lokalnym busem na jakieś skrzyżowanie, z którego już autobusem jedziemy dalej. Po pół godzinie wysiadamy gdzieś w jakiejś wiosce i łapiemy kolejny środek transportu. Nie jest to jednak takie łatwe bo musimy czekać prawie godzinę, aż nazbiera się wystarczająca ilość pasażerów do odjazdu. Jakby tego było mało to akurat w tym momencie dziewczyny się gdzieś gubią i musimy jeszcze chwilę czekać. Co do samego pojazdu to wygląda jakby wyprodukowano go za czasów napoleońskich. Wewnątrz sama blacha, żadnej tapicerki, plastiku, deski rozdzielczej. Jednym słowem nic, co upodobniałoby go do środka komunikacji publicznej. Na dwuosobowym siedzeniu z przodu siedzi nas „ledwie” czwórka. Ci z tyłu już nie mają takiego luzu i w sumie w 9-osobowym busie jedzie nas ponad 20. Nogą zatykam dziurę w podłodze bo spaliny wpadają do środka i zapach jest nieprzyjemny. Wehikuł czasu ledwie kula się do przodu. Pod górkę silnik na pierwszym biegu wyje i powoli toczy się dalej. 2,5 godziny później i 15000IDR jesteśmy wreszcie na wybrzeżu. O lagunie możemy zapomnieć, ponieważ jest już po 12, a ostatni transport powrotny (notabene ten sam) jest już o 15:30,  rejs na wyspę Sempu trwa pół godziny plus kolejne dwie marsz przez wyspę i las namorzynowy. Taka sytuacja zdecydowanie mnie nie urządza bo specjalnie w tym celu zdecydowałem się zboczyć trochę z trasy, zamiast udać się prosto w kierunku Bromo. Bez namiotu ani niczego do jedzenia nocleg nie wchodzi w grę i muszę się zadowolić zwykłą plażą, których w Azji mnóstwo. Woda zimna, pochmurno, mówiąc krótko bez rewelacji. Czas na wyspie poświęcam więc na spacer po lesie mangrowym i walkę z korzeniami. W jednym miejscu natrafiam na małe oczko z błękitną wodą i ślady jakichś łap. Nie wiem co za zwierzę tam odpoczywało ale tuż przed tym jak tam dotarłem słyszałem, że coś bardzo szybko bierze nogi za pas. Naiwnie byłoby sądzić, że powrót będzie dla odmiany bezproblemowy. Bus odjeżdza o 15:30, a my jeszcze grubo po 15 wciąż tkwimy na wyspie i nie zanosi się byśmy prędko mieli się zbierać. Łódź czeka tylko towarzystwo niegotowe. Gdy wypływamy jest już 15:20, a na domiar złego przez ładnych parę minut płyniemy w przeciwnym kierunku by dopiero po chwili zawrócić w stronę brzegu. Całe szczęście, że kierowca na nas poczekał, co dla mnie nie było tak oczywiste i stąd ten niepotrzebny stres. W busie jest tym razem luźniej choć atrakcji również nie brakuje. Auto kilkukrotnie na środku drogi odmawia posłuszeństwa i jestem pełen obaw czy uda nam się w rozsądnym czasie dotrzeć do Malang. Szczęśliwie kierowca je za każdym razem, po dłużej lub krótszej chwili reanimuje i przywraca do życia.

Dzień 54: Yogyakarta – Malang

Ostatni dzień mojego pobytu w Yogyakarta zaczynam od udania się na dworzec w celu złapania busa do Malang. Jedyny bezpośredni autobus jest o 20, a mi pozostaje jedynie transport w kierunku Surabaya (30000 IRD, 8h) do Jombang, a potem jeszcze 3h (15000 IRD). Jadąc tak przez Jawę zauważam, że jest to dość płaska wyspa, pomimo że na jej terenie znajduje się wiele wulkanów. Autobus jedzie powoli, wlecze się wręcz i jakby tego było mało to zatrzymuje się na każde skinienie ręki co tylko dodatkowo wydłuża czas jazdy. Gdy wjeżdza na jakiś większy dworzec rozpoczyna się wyścig i przenośni sprzedawcy biegną co sił w nogach by wskoczyć do jeszcze jadącego autobusu i sprzedać jak najwięcej swojego towaru. Żeby nie było całkiem nudno to razem z nimi wskakują różnej maści artyści, którzy „umilają” jazdę śpiewaniem i graniem w zamian za parę groszy.

Do Malang docieram już po zmroku i mam problem, żeby porozumieć się z moim hostem, który najpierw mi tłumaczy jak mam do niego dotrzeć, a gdy już jadę w busie w jego kierunku pisze mi, że za chwilę będzie na dworcu, z którego właśnie wyjechałem. Pospiesznie wysiadam i wracam na dworzec piechotą, gdzie się w końcu spotykamy po kilku próbach domówienia się i kolejnej pół godzinie czasu oczekiwania.

Mieszkanie jest w iście studenckim stylu. Mówiąc to mam na myśli azjatycko-studenckie mieszkanie, przy którym niektóre garaże czy piwnice wyglądają na czyste i schludne. Najciekawszy jednak i tak był sposób zamykania i otwierania drzwi. Próbując dostać się z zewnątrz należało włożyć rękę przez okno, wziąć z parapetu klamkę umocowaną na sznurku i od środka włożyć ją w drzwi i w ten sposób otworzyć.

Dzień 53: Yogyakarta, Borobudur

Następnego dnia rano ponownie wybieram się, by zwiedzić pałac sułtana – Kraton (wstęp: 12500 + 1000 IRD za fotografowanie). Opisów po angielsku brak, więc tylko przechodzę z budynku do budynku oglądając ekspozycje i robiąc zdjęcia. Czekając na przedstawienie na głównym placu ktoś mnie zaczepia i okazuje się, że to para Holendrów, z którą jechałem razem w aucie z nad jeziora Toba do Medan na Sumatrze. To jakieś 2,500 km dalej! Na targu kupuję sobie spodnie w lokalnym stylu (40000IRD) i idę piechotą na ptasi targ. Został on niedawno przeniesiony z okolic Wodnego Pałacu i dojście zajmuje mi ponad pół godziny. Wbrew nazwie na targu nie sprzedaje się tylko ptaków, choć tych jest tam mnóstwo (sowy, papugi oraz drób), lecz można tam również spotkać wielkiego pytona w klatce, żółwie, koty, psy, małe małpki, myszy, duże i małe nietoperze, skorupiaki w pomalowanych skorupkach oraz kurczaki we wszystkich kolorach tęczy.

Z targu idę na dworzec żeby zapytać o autobus do Surabaya oraz sposób podjechać do Jombor Bus Terminal, z którego odjeżdzają autobusy do buddyjskiej świątyni Borobudur. Dojazd (10000 IRD) z obrzeży Yogyakarty zajmuje przeszło godzinę i gdy tam docieram jest już 15:20, a autobus powrotny jest o 17. Ponownie kupuję bilet studencki (85000 IRD) i muszę się bardzo spieszyć ze zwiedzaniem. W pobliżu jest podobno druga świątynia, podobno położona w jeszcze bardziej urokliwym miejscu, lecz niestety czas nie pozwala mi do niej dotrzeć. Spaceruję więc wzdłuż murów i w pewnym momencie spotykam Danę, która jechała ze mną w autobusie i również zastanawia się nad opcją powrotu do miasta. Okazuje się, że wyjście jest z innej strony niż wejście i żeby się wydostać należy obejść wszystko. Azjaci nie mają w zwyczaju chodzić zbyt szybko i ciężko mi jest się przebić w stronę wyjścia, a czas ucieka. Na zewnątrz dla pewności podjeżdzamy kilkaset metrów tuc-tuckiem.

W autobusie dla odmiany bilet w drogę powrotną kosztuje 15000 IRD ale nie dajemy się naciągnąć, szczególnie że nas obcokrajowców jest czworo. W konsekwencji płacimy tyle ile w pierwszą stronę, choć konduktor nie wydaje się być z tego faktu zadowolony.

Do pokoju znów muszę wracać z centrum piechotą, bo ostatni autobus już odjechał. Na chodnikach siedzą ludzie i piknikują jakby byli w centrum parku i siedzieli na trawie.

Dzień 52 – Yogyakarta

O 3:40 byłem już na miejscu, w Yogyakarcie. Trochę wczesna godzina, więc postanowiłem dla zabicia czasu pójść piechotą do mojego następnego hosta. Poza tym chciałem się trochę rozgrzać, bo zmarzłem w pociągu. Ragil odbiera mnie z przystanku naprzeciw hotelu Saphir. Jego mieszkanie jest dosłownie w głębi ulicy, na piętrze. Składa się z małego pokoiku i łazienki. Śpimy na materacach na podłodze, co jest bez wątpienia lepsze niż fotel w pociągu, zatem usypiam od razu.

Rano wsiadam w Trans Jogja bus (IR 3000) i jadę do centrum na Malioboro Street – główną ulicę miasta, wzdłuż której ciągną się sklepy z pamiątkami, stragany z ubraniami wykonanymi w technice batik. Jest to technika malarska polegająca na kolejnym nakładaniu wosku i kąpaniu tkaniny w barwniku, który farbuje jedynie miejsca nie pokryte warstwą wosku. Z reguły są to bardzo wzorzyste ubrania i na moje nieszczęście wszystkie podobne. Już od pobytu w Tajlandii planuję kupić sobie nowe ubranie, ale o ile z początku nie chciałem tego wozić ze sobą przez dwa miesiące, o tyle teraz nie mogę znaleźć niczego odpowiedniego.

Pobieżnie zwiedzam muzeum, niestety Kraton – pałac królewski jest już zamknięty dlatego idę do Wodnego Pałacu, z którego piechotą do Art Group – miejsca gdzie można zobaczyć proces tworzenia ubrań, obrazów wykonanych w technice batik.

Po południu jadę zwiedzić kompleks świątyń hinduistycznych Prambanan położony 18 km od miasta. Udaje mi się wejść na bilet studencki (IR 85000), choć to i tak wciąż czterokrotnie wyższa cena niż ta, która obowiązuje dla Indonezyjczyków. Po świątyniach spaceruję prawie do zachodu słońca, a zarazem do momentu, aż cały kompleks zostaje zamknięty.
Na przystanku gromadzi się pełno ludzi i wszyscy chcą jechać do miasta, dlatego udaje mi się załapać dopiero na drugi autobus. Ponownie jadę prosto do centrum na Malioboro Street. Jak się później okazuje, po godzinie 21 nie mam już autobusu powrotnego i drugi raz tego dnia czeka mnie czterokilometrowy spacer do mieszkania Ragila.

Podczas podłączania baterii do gniazdka robi się małe spięcie, wyskakuje parę iskier i cały budynek pogrąża się w ciemnościach. Z ładowania nici.

Dzień 51 – Mount Papandayan

Przed 5 rano wstajemy. Ja na wschód słońca, a oni bo nie mogą spać z zimna. Z początku nikt nie chciał iść na górę, ale w konsekwencji idziemy w trójkę. Wychodzimy ciut za późno, żeby zdążyć na wschód słońca ze szczytu, ale widoki i tak są ładne po drodze.

Wszędzie pełno pyłu i kurzu wulkanicznego, który w połączeniu z rosą tworzy błoto. Jak się okazuje, drugie pole biwakowe jest zaledwie 10 min drogi dalej od naszego. Jest to większa polana, na której rozłożonych jest parę osób. Niektórzy śpią przy ognisku na karimatach poubierani w co tylko mieli, inni korzystają z drewnianej konstrukcji zbudowanej z dużych liści.

Planowaliśmy wyruszyć w drogę powrotną już o 8, bo ja chcę zdążyć na pociąg z Bandung do Yogyakarty, a oni chcą wrócić wcześniej do Jakarty. Jednak nic z tego planu nie wyszło, bo chłopaki się znów ociągają. Jemy jeszcze jakieś śniadanie – ja zupki chińskie, a oni raczą się sardynkami w puszkach.
Słońce zaczyna mocno grzać, ponownie robi się upalnie, ja rozbieram się jak tylko mogę, Yohanes ubrał dodatkową koszulę z długim rękawem, a Ritzky zimową czapkę na głowę!
Marsz też nam się przeciąga, pogoda jest ładna, robimy więcej zdjęć, a oni dodatkowo zatrzymują się co kawałek.

Z parkingu odjeżdżamy około południa. Podwożą mnie do Bandung na dworzec. Jeszcze jeździmy po mieście w poszukiwaniu kantoru, bo kończą mi się indonezyjskie rupie. Bilet kupuje mi Yohanes, ponieważ nie jest to taka prosta sprawa jakby się z początku mogło wydawać. Należy wypełnić formularz, z którym należy następnie ustawić się do kolejki i swoje odczekać. Kasy pociągów dalekobieżnych i lokalnych są w innych miejscach. Podróż w trzeciej klasie zdecydowanie mi odradzają. Nie wiem czy jest bardziej niebezpiecznie niż w Tajlandii, ale z racji tego, że jest to pociąg nocny to wolę nie ryzykować. Niestety bilety w klasie business się skończyły i zostaje mi tylko executive (IR 200000).

Wejście na peron tylko za okazaniem biletu. W pociągu dostaję koc i poduszkę; przydają się bardzo bo jest zimno. Sam pociąg bardzo czysty i porządny, w moim wagonie fotele ustawione są dwójkami jeden za drugim.

Trasa na Sports Tracker