Po przepłynięciu Cieśniny Magellana, nazwanej na cześć wielkiego odkrywcy, który planował opłynąć ziemię, a został zadźgany przez tubylców na Filipinach, oficjalnie jesteśmy w Patagonii, na kontynencie amerykańskim. Patagonia – kraina, która rozpala wyobraźnię podróżników, wspinaczy jak i zwykłych turystów.
Do Punta Arenas zawitaliśmy głównie celem odwiedzenia Isla Magdalena, czyli wyspy, na której znajduje się kolonia pingwinów Magellana. Dotrzeć można tam płynąc promem z Punta Arenas. W pobliżu znajduje się również inna kolonia – w Seno Otway. Tam można dotrzeć drogą z Punta Arenas pokonując ok 60km.
Niestety z powodu deszczowej pogody i silnego wiatru rejsy na wyspę są wstrzymane, a prognozy nie zapowiadają poprawy, dlatego nie ma co czekać i liczyć na szczęście, że się uda. Jak to ktoś stwierdził, przynajmniej zaoszczędziłem 30$, bo tyle kosztuje rejs i mogę sobie kupić konia. Ano przyznaję, jest to jakiś pomysł.
Nie zwlekając dłużej, po zrobieniu zakupów i zapasów na trekking postanawiamy wyruszyć w kierunku parku narodowego Torres del Paine – wizytówki Chile, Patagonii i jednego z większych symboli kontynentu. Kierujemy się na rogatki miasta i próbujemy łapać stopa. O ile kiedyś przeszedł mi pomysł by spróbować wybrać się do Patagonii na rowerze, o tyle widząc teraz tych biednych rowerzystów z mozołem pedałujących pod wiatr zmieniam zdanie. A wiatr, wiatr jest.. intensywny. Wieje tak, że ciężko ustać, a gdy tylko słońce na chwilę chowa się za chmury robi się dodatkowo zimno. Założone mam już wszystkie możliwe warstwy ubrań, a nadal mi zimno. Dla poprawy komfortu cieplnego wykorzystuję znaleziony na poboczu styropian i karton, które wkładam sobie pod kurtkę i pod spodnie. Pomaga. Na szczęście niedługo później łapiemy auto dostawcze, które podwozi nas 20km dalej, na miejsce, w którym odbywają się jakieś wyścigi samochodowe. Szczęście nam sprzyja, bo nie musimy stać długo, gdy zabiera nas rodzina udająca się na wycieczkę do Puerto Natales – bazy wypadowej do TdP.
W Puerto Natales jedyne co kupuję to pocztówki i znaczki ale nie chcąc ich wypisywać w pośpiechu zabieram ze sobą. Owijam je w tekturę z naszego znaku z napisem Puerto Natales i wkładam do plecaka.
Ponownie wyruszamy stanąć na drodze z nadzieją, która jednak z minuty na minutę gaśnie. Jest późne popołudnie i wszyscy turyści, którzy by mogli jechać do parku już stamtąd wracają. Mamy jednak na tyle szczęścia, że udaje nam się dostać do Cerro Castillo, mieściny położonej pośród wzgórz i pol. Docierając tu mamy wrażenie jakbyśmy znaleźli się na kolejnym z końców świata, bo na odludziu to jesteśmy na pewno. W miasteczku jest rondo, które stanowi swoiste centrum, przy którym stoi restauracja-kafeteria rodem wyjęta z westernów i filmów o dzikim zachodzie. Obok znajduje się kolejna wraz ze sklepem z pamiątkami, sklepem spożywczym, posterunkiem straży granicznej oraz samo przejście graniczne. Przez kilkanaście minut stoimy pod budynkiem restauracji przy samym rondzie chroniąc się przed wiatrem i próbując złapać stopa, ale gdy po 20-30 minutach czekania nie przejeżdża w kierunku parku żaden samochód odpuszczamy. Usiłujemy rozbić namiot za kawiarnią, choć wiatr nam skutecznie w tym przeszkadza. W końcu się udaje. Jest to zarazem pierwsza noc w nowym namiocie, który kupiłem niedawno i zobaczymy jak się sprawdzi podczas tego wyjazdu. Zdecydowaną zaletą MSR Hubba Hubba HP jest jego niska waga i dobra wentylacja. Czy to drugie nie będzie przy takich porywistych wiatrach zbyt uciążliwe?
Cerro Castillo
Wstajemy dość wcześnie, pakujemy się i jeszcze na drogę dostajemy od pani z kawiarni ciastka dulce de leche zawinięte w serwetki. Dulce de leche to taki argentyński przysmak. U nas występuje pod nazwą kajmak.
Stajemy ponownie przy rondzie i już po chwili zabiera nas pusty bus jadący po turystów do parku. Po minięciu pagórków na horyzoncie zaczynają pojawiać się strzeliste góry, przy drodze spacerują swobodnie stada guanaco, które wydają się czuć swobodnie i nie przeszkadza im to, że do parku TdP w sezonie spieszą tłumy ludzi.
Docieramy do Laguna Amaraga, gdzie przesiadamy się na kolejny autobus, który podwozi nas do Pudeto, skąd przepływamy katamaranem (30min, 12000CLP OW) przez Lago Pehoe. Pogoda jest mało zachęcająca i wszyscy kryją się na dolnym pokładzie. Nisko zawieszone chmury osłaniają wierzchołki gór, silnie wiejący wiatr tworzy fale na jeziorze, a w połączeniu z drobno padającym deszczem zacina on po oknach. Nie lepiej jest gdy wysiadamy przy Refugio Paine Grande. Do Refugio Grey, gdzie dziś zmierzamy czeka nas około 11km marszu. Wydawałoby się, że to tyle, co nic, a idzie się ciężko. Plecaki wyładowane zapasami jedzenia i sprzętem turystycznym, wiatr zwalający z nóg i te pojedyncze krople deszczu, które uderzają w twarz z mocą rzucanych kamieni. Poza tym szlaki są bardzo proste, idealnie oznaczone i nie ma możliwości by się pogubić. Różnie w wysokościach są znikome więc to wszystko czyni park Torres del Paine łatwo dostępnym i mało wymagającym dla turystów. Nie ma także problemów z infrastrukturą turystyczną i zaopatrzeniem. W schroniskach można zakupić w jedzenie, gaz lub inne akcesoria niezbędne w górach. Istnieje możliwość skorzystania z pełnego wyżywienia i nie trzeba się o nic martwić.
Wieje!
Po około godzinie marszu docieramy do punktu widokowego położonego jakby na przełęczy, a z którego rozpościera się widok na Lago Grey. Po jeziorze pływają małe góry lodowe oderwane od lodowca o tej samej nazwie (Glacier Grey), który zaczyna się parę kilometrów dalej i potężnym jęzorem spływa do wody. Lodowiec jest szeroki na 6km, wysoki na 30m i długi na 28km. Zajmuje powierzchnię 270km2.
Lodowiec Grey
Do Refugio Grey docieramy wczesnym popołudniem i dzięki temu mamy dość duży wybór miejsca na polu namiotowym (6000 CLP/os.). W miarę upływu czasu robi się coraz bardziej tłoczno. Między 19, a 21 jest możliwość skorzystania z ciepłej wody pod prysznicem i pierwszy raz kolejkę do męskiej łazienki widzę kilkukrotnie dłuższą niż do damskiej. Pomimo, że nikt nie spędza pod prysznicem więcej niż 5 minut to i tak w oczekiwaniu na swoją kolej czekam półtorej godziny.
Gotować można tylko w wyznaczonych dotego miejscach, czyli zazwyczaj w kuchni. Związane jest to z paroma pożarami, które w poprzednich latach, przez nieuwagę turystów strawiły znaczne połacie parku. Co prawda kuchnia jest zamknięta, wszyscy używają kuchenek gazowych, a tylko ja posiadam benzynową, co wygląda trochę interesująco gdy podczas rozpalania jej płomień nierzadko osiąga metr wysokości. Plusy gotowania na benzynie – jest tanio, wysoce energetycznie i łatwa do zdobycia. Niestety okazuje się, że mamy trochę mniej benzyny niż wypadałoby i podpinamy kartusz z gazem. Na specjalnej półce stoją produkty spożywcze i przedmioty zostawione przez innych turystów, którymi można się częstować, więc stamtąd bierzemy gaz. Plusem kuchenni Primus Omnilite Ti jest nie tylko lekka waga ale również możliwość podłączenia kartusza z gazem jak i gotowania na każdym rodzaju paliwa płynnego. Nie wiedzieć czemu jednak płomień gazu jest tak znikomy, że nie sposób podgrzać wodę. Na szczęście od jednego z turystów pożyczamy palnik i tam podpinamy gaz.
Niestety rano problem się powtarza i kuchenka, która miała działać na wszystkim, tak naprawdę nie działa na niczym. Ani z gazu nie ma pożytku, ani powrót do benzyny nie pomaga. Wyraźnie coś nie działa, czyszczenie nic nie daje. W Tadżykistanie, gdy był problem z kuchenką problemem było najprawdopodobniej zanieczyszczone paliwo. Tutaj nie wydaje mi się, aby powód był ten sam, a jednak nie mogę wyeliminować problemu. Ponownie pożyczam palnik i podłączam własną benzynę.
Drugiego dnia pogoda jakby nieznacznie lepsza. Przynajmniej na tyle, by zrezygnować z kurtki. Z Refugio Grey wracamy tym samym szlakiem, którym wczoraj przyszliśmy. Po porannych walkach z uruchomieniem kuchenki wychodzę dopiero tuż przed 10, ale do przejścia nie jest wiele – około 17km do Compartamento Italiano mijając po drodze punkt, z którego wczoraj rozpoczęliśmy, czyli Refugio Paine Grande. Po drodze doganiam Alizée – dziewczynę z Francji, z którą idę aż do samego kempingu. Po minięciu Refugio Paine Grande szlak prowadzi przez moment brzegiem jeziora o skandynawsko brzmiącej nazwie – Skottsberg. Z tego miejsca powoli zaczyna pojawiać się widok na strzeliste, masywne skalne wierze Curneos del Paine, które przekraczają 2000m wysokości.
Nocleg w Compartamento Italiano jest bezpłatny, aczkolwiek wymagana jest uprzednia rezerwacja. Można mieć szczęście i liczyć, że ktoś z rezerwacją pójdzie dalej, ponieważ następny camping jest zaledwie 5,5km dalej. Italiano położony jest u wylotu doliny – Valle Frances i z dwóch stron zamknięty wysokimi górami. Dołem rwąco płynie rzeka, z której czerpiemy wodę. Od czasu do czasu słychać potężne grzmoty, jednak nie okazują się one zwiastunem nadchodzącej burzy tylko są to odłamujące się bloki lodu z lodowca (Glaciar del Frances).
Słysząc znajomy dźwięk piły łańcuchowej dostaję olśnienia, że skoro jest piła to jest i gdzieś benzyna. Idę do obsługi z prośbą o poratowanie małą ilością i po paru podejściach się udaje. W tajemnicy, ukradkiem dostaję pełną butelkę i mogę znów gotować na benzynie. Oby tylko Primus nie nastręczał jakichś problemów.
W nocy pada deszcz, a że namiot rozłożony jest w lesie, na miękkiej ziemi to rano cały tropik jest brudny. Pojawia się dylemat co robić dalej. Plan zakładał pójście w górę doliny Frances, aż do Compartamento Britanico i punktu widokowego, ale wizja kolejnych opadów trochę poddaje te plany pod zapytanie. Na niebie wciąż wiszą ciężkie chmury, namiot stoi mokry więc ani go zwinąć, ani zostawić i iść w górę. Na szczęście ciekawość wygrywa, plecak zostaje na dole i ruszam szybko do góry. Tempo mam zawrotne, zaczynam się wkręcać w chodzenie. Naciągnięty mięsień po Mediolanie już przestał boleć. Mapa wskazuje 3h marszu (7,5km) ale udaje mi się wyrobić w niecałe 2h. Szlak wiedzie cały czas w górę, po wyjściu ponad las pokazują się widoki na Lago Nordenskjold z małymi wysepkami i położone w tle góry ciągnące się jak okiem sięgnąć. Po półtorej godziny marszu docieram do czegoś w rodzaju dużego płaskowyżu otoczonego z każdej strony strzelistymi ścianami, których wysokości względne przekraczają znacznie 1000 metrów. Ostatni odcinek szlaku jest zamknięty. Oficjalnie. Mimo tego próbuję podejść jeszcze trochę wyżej. Na górze spotykam jednego Chilijczyka, którego namawiam na dalszą wędrówkę. Widać, że szlak z jednej strony nie jest dobrze utrzymany i sprawia wrażenie troszkę zniszczonego, a drugiej widać sporo świeżych śladów butów. Z początku przedzierając się przez kosówkę i karłowate drzewka, później brodząc i wpadając butami w mokry mech lub torf dochodzę jeszcze wyżej, na kolejny kawałek bardziej płaskiego terenu. Przede mną z przodu jakby kolejna przełęcz ale odpuszczam sobie i robiąc małą pętlę na górze schodzę z powrotem. Tym razem wędruję drugą stroną strumienia, gdzie jest więcej wydeptanych śladów i na luźnej ziemi obsuwając się stawiam wielkie kroki i bardzo szybko jestem na dole. Ze wspomnianym wcześniej Chilijczykiem idziemy wspólnie do Compartamento Italiano, gdzie zostały plecaki. Pogoda się też już wyklarowała i jest słonecznie.
Dojście do Compartamento Los Cuernos to zaledwie krótki – 2 godzinny spacer. Szlak momentami prowadzi brzegiem jeziora Nordenskjold, którego piaszczysto-kamieniste plaże przypominają bardziej krajobraz Bałkanów, a nie serce surowej Patagonii.
Sam camping jest położony trochę nieco powyżej jeziora, a namiot (8000CLP/os) rozbijam jeszcze wyżej, ponad campingiem. Dzięki temu widok, jaki się roztacza jest oszałamiający. Z prawej strony, praktycznie na wyciągniecie ręki znajdują się pionowe ściany Cuernos del Paine. Nieco dalej wciąż widoczny Lodowiec Frances z wierzchołkami Punta Bariloche (2800m n.p.m.), Cumbre Central (2730m n.p.m.), Cumbre Principal (3050m n.p.m.) i schowanym Cumbre Norte (2750m n.p.m.). Na wprost Lago Nordenskjold, a w tle cały grzebień pagórków, gór, wierzchołków i lodowców.
Zaledwie parę kroków od namiotu znajduję balię pełną ciepłej wody. Ciepłej, ponieważ do środka włożony jest metalowy piec z długim kominem, w którym pali się ogień co podgrzewa wodę. Postanawiamy skorzystać i pomoczyć się trochę. Jest perfekcyjnie. O ile nie można powiedzieć by Patagonia czy TdP było bardzo zalesione, a już nie na pewno przez wysokie drzewa, o tyle jedno z takich akurat stoi na wprost nas i przysłania widok centralnego planu. Musimy z tym żyć.
Moczenie się upływa nam beztrosko i w ostatniej chwili orientuję się, że dosłownie za parę minut kończy się czas ciepłej wody pod prysznicem i biegiem lecę do kolejki. Nigdy nie wiadomo kiedy będzie następna okazja na prysznic (tak, na pewno nie codziennie).
Po kolacji, jaką jest liofilizowane danie mam jeszcze trochę miejsca w sobie by zmieścić tradycyjny przysmak, bez którego nie ruszam się nigdzie, a mianowicie kisiel. Oprócz dokumentów, pieniędzy i aparatu, kisiel jest obowiązkowy!
Czwarty dzień marszu to kierunek Compartamento Torres. Pogoda tym razem dopisuje na całego – jest ciepło, słonecznie i jakże odmiennie od tego co działo się jeszcze parę dni temu. Dobrze, że Torres del Paine jak i cała Patagonia są położone niewiele ponad poziomem morza i warunki atmosferyczne są względnie znośne. Gdyby Patagonia znajdowała się na 2-3 tysiącach metrów to byłaby w całości pokrywa lodowcami, a wiatr który by nią targał byłby jeszcze bardziej zuchwały niż jest obecnie. Teraz jest co prawda słońce i wręcz upał ale parę dni temu słyszeliśmy od osób, które przechodziły przez przełęcz Johna Gardnera (1421m n.p.m.), że zastał ich tam świeży opad śniegu.
Lago Nordenskjold
Widok na jezioro i góry jeszcze piękniejszy niż w poprzednich dniach bo dochodzą do tego ukwiecone pola i łąki. Z początku szlak prowadzi bliżej jeziora, by w końcu sukcesywnie oddalać się w głąb gór, w dolinę Ascencio. Tempo marszu mam dziś nieziemsko dobre. W końcu się rozkręciłem i o ile pierwszego dnia szło mi się ogólnie mało przyjemnie, męczyło mnie, o tyle teraz sunę jak po lodzie, bez żadnych trudności. Drewnianym mostkiem przechodzę na drugą stronę rzeki, mijam Compartamento Chileno, kolejnym mostem znów na drugą stronę i podchodząc w górę w niecałe 4h jestem na miejscu. Będąc jednym z pierwszych mam przywilej wybrania sobie miejsca. Pozostanie na noc wymaga uprzedniej rezerwacji, którą rzekomo zrobiła znajoma ale ponieważ przychodzę wcześniej to mam żadnego kwitka. W końcu dostaję kartkę do wpisania się i sprawa załatwiona. Niestety zapasowa butelka benzyny została nie w moim plecaku i ponownie wyruszam do obsługi campingu z prośbą o trochę mililitrów. Ponownie tłumaczę, że nie mam, że znajoma ma, że głodny jestem i że nikomu nie powiem. Że wystarczy mi ciut ciut, na obiad tylko, a wieczór oddam. W końcu dostaję od serca pełną butelkę, że leje się aż po palcach.
Pod wieczór wybieram się do punktu widokowego – Mirador de Las Torres. Szlak prowadzi paręset metrów w górę zbocza by po 20-30 minutach dotrzeć nad jezioro polodowcowe, do którego wciąż wielkim jęzorem spływa lodowiec. Smutny to co prawda widok, bo tak jak i wszędzie na ziemi, tak i tutaj widać jak lodowce topnieją, o ile się skurczyły i tam, gdzie wcześniej był lód teraz zostały nagie, gładkie kamienie. Tuż z jeziora wyrastają jakby bezpośrednio kolejne skalne wieże, o jakże unikalnej nazwie – Torres del Paine. Oczywiście w skład masywu wchodzą Torre Sur, Torre Central, Torre Norte, Cerro Nido de Condor. Nad jeziorem ludzie robią sobie zdjęcia, a ja dla odmiany postanawiam pójść bardziej do tyłu, nieco wyżej, skąd mam szerszą perspektywę. Siadam na kamieniu i w ciszy obserwuję. Niedługo później mija mnie lis, który krząta się pomiędzy głazami by po chwili usiąść na piasku i odpocząć. Przysuwam się parę metrów bliżej by go móc lepiej obserwować. Tak sobie siedzimy w ciszy jakby zatrzymani w czasie będąc uczestnikami jakiegoś surrealistycznego obrazu. Ja obserwując góry i lisa, lis obserwując kamienie i drapiąc się po tyłku łapą, a dalej ludzie spacerują nieświadomi niemej sceny rozgrywanej między nami.
Mirador de Las Torres robi szczególne wrażenie o świcie, gdy wyłaniające się zza gór słońce oświetla ciepłym światłem skalne iglice. Słyszę, że wiele osób wybiera się już o 4 rano na wschód słońca. Trochę dziwnie to brzmi skoro słońce wschodzi o 6:36 (sprawdzone w aplikacji), a wyłania się zza gór znacznie później. Choć przyznaję, że przemiana nocnego, ciemnego, gwiaździstego nieba w poranne czerwonawe, a później niebieskie musi być spektakularna.
W punkcie widokowym jestem jakoś po 7 i zanim zejdę na dół, na chwilę wdrapuję się na skalny grzbiet by z wyższej pozycji oglądać okolicę. Jest zaprawdę zjawiskowo. Poza mną jest tu tylko jeden Izraelczyk, który na dodatek słucha klimatycznej piosenki. Zwykle preferuję dźwięki natury w górach i unikam wszelkich sztucznych szumów ale ta piosenka pasuje idealnie do momentu. Robimy kilka zdjęć podziwiając w ciszy, a gdy utwór dobiega końca rozdzielamy się i idę dalej nad jezioro.
Pogoda ponownie dopisuje, niebo jest bezchmurne, a słońce mocno dokazuje. Co prawda TdP leży mniej więcej na 51 równoleżniku szerokości południowej i mimo, że klimatem dorównuje północnej Skandynawii to słońce operuje jak to ma w zwyczaju w środku lata. Szykuje się więc konkretny upał na dziś, choć o 7 rano bez kurtki ciężko się obyć. Jedna z dziewczyn, którą spotykałem już w poprzednich dniach była tu od 4 rano i mówiła, że było bardzo zimno. Czekała do rana przykryta śpiworem i marzła.
Zejście na dół doliną to w zasadzie tylko formalność. Nabieram tempa i w 1,5h jestem przy Hosteria Las Torres. Hotel, który się tu znajduje to osobny temat ale część ziemi w parku jest w rękach prywatnych i stąd też ten hotel, w którym notabene ceny za noc są oszałamiające.
Leżąc na trawie i racząc się styczniowymi promieniami słońca czekamy na autobus do Laguna Amaraga, skąd kolejny autobus kursuje do Puerto Natales. My jednak postanawiamy zaryzykować i ponownie wysiąść pośrodku niczego, gdzieś między polami i pagórkami. Wysiadamy przy znanym już nam rondzie w Cerro Castillo. Co tu dalej począć? Gdzie się udać? Tuż obok jest granica z Argentyną ale jak się tam dostać? Wpierw trzeba pokonać 10km strefy niczyjej. A potem jak się wydostać? Granica jest nadal pośrodku niczego i najbliższe wioski, główne drogi są dziesiątki kilometrów dalej..
Zapisy śladu tras z GPS:
Dzień 1
Dzień 2
Dzień 3
Dzień 4
Dzień 5