Valparaiso

Do Valparaiso dostałem się po całonocnej jeździe z Osorno, do którego z kolei przyjechałem przesiadając się w Bariloche. Dzięki spotkaniu Tomasa i Pabla parę dni wcześniej mam możliwość zatrzymania się w domu rodzinnym tego pierwszego. Już w rano w Valparaiso, po całonocnej jeździe autobusem, z okolic dworca autobusowego wsiadam w lokalny bus, który jedzie bezpośrednio na wzgórza. Pomimo, że miasto położone jest nad oceanem to teren jest tu bardzo pofałdowany. Ba, Valparaiso słynie z wzgórz, na których jest położone. To właśnie na nich kryje się ich cały urok.

img_1381_a

img_1390_a

Ze znalezieniem adresu mam pewne trudności, bo o ile jestem na właściwej ulicy, o tyle ona sama jest długa na 6km. Pomimo tego wysiadam w dobrym miejscu tylko nie mogę trafić pod właściwy dom. Z pomocą przychodzi mi miejscowy chłopak, którego proszę o pomoc w poszukaniu. Wchodzimy do sklepu, gdzie z telefonu na monety dzwoni do Rodrigo – brata Tomasa i załatwia wszystko. Parę minut później Rodrigo podjeżdża pod Plaza Bismark i zabiera mnie na szybkie zwiedzanie okolicy, by dać jego mamie czas na ogarnięcie się po niespodziewanej pobudce. Nie spodziewałem się, że w południe mogę kogoś obudzić ale tak się właśnie stało.

Szybki tour po wzgórzach, bo na dokładniejsze zwiedzanie jeszcze przyjdzie czas i wracamy do domu na lunch. Posiłek jemy w ogrodzie na tarasie. Widok jaki się z niego rozciąga jest wprost przepiękny. Zresztą już z pokoju Tomasa można zaniemówić patrząc przez okno. Jako, że dom mieści się na wzgórzu, to dosłownie na wprost poniżej jest port z zacumowanymi do nabrzeży lub stojącymi na redzie statkami. W prawo, jak okiem sięgnąć znajdują się domy i plaża ciągnąca się aż po horyzont – do Viña del Mar. Rodrigo mówi, że w sylwestra wystarczy podnieść głowę i bez wychodzenia z pokoju może obserwować pokazy sztucznych ogni i rozświetlone miasto.

img_1503_a

Popołudniu ruszam w teren na rekonesans po mieście. Z racji dobrej lokalizacji do tej najbardziej popularnej i turystycznej części mam może 10 minut piechotą. Po prostu schodzę ulicami w dół i napawam oczy pięknymi, upstrzonymi kolorowymi muralami ściany. Murale jakie można tu odnaleźć to nie jakieś tam bazgroły naścienne tylko naprawdę piękne dzieła z „Gwiaździstą nocą” Van Gogha łącznie.

img_1353_b

 

img_1326_a

Ulice Valparaiso przepełnione są magiczną atmosferą i swoistym klimatem, z którym moim zdaniem nie może się równać ani praska, ani nawet paryska bohema. Każdy zaułek, skwer, alejka są pięknie, kolorowo pomalowanie, co stanowi balsam dla oczu na te wszystkie inne betonowe, smutne, szare, ponure i bez wyrazu miasta. Valparaiso takie nie jest i na każdym kroku imponuje swoim wyglądem. Jako, że jest to miasto portowe to spotkałem się z paroma opiniami, że bywa niebezpieczne i sporo osób, z którymi się spotkałem zostało w nim napadniętych. Pomimo, że parę razy ktoś mi zwrócił uwagę bym uważał na aparat zawieszony przez cały czas na szyi, to nie czułem się w jakikolwiek sposób niepewnie.

img_1412_a

img_1456_a

Jeśli miasto tak malowniczo wygląda z bliska to jakie jest, gdy patrzeć na nie z oddali? Równie kolorowe! Rozrzucone po wzgórzach domy są podobnie barwne, ciekawe, a z odległości sprawiają wrażenie mozaiki. Mam ten komfort, że moi gospodarze mają taki właśnie widok z okna i tarasu. Wystarczy unieść głowę by wzrokiem sięgnąć aż po horyzont w ocean lub wiele kilometrów plaży, lądu i wzgórz.

img_1489_a

img_1480_a

img_1494_a

Taką zimę da się łatwo polubić, gdy w lutym można sobie siedzieć do późnej nocy na tarasie i popijając coś zimnego grać w gry planszowe.

img_1509_b

Rano znów wyruszam na miasto by spróbować uchwycić magię tego miasta w porannym słońcu. Jednym z ciekawszych do tego celu miejsc jest..cmentarz. Właśnie stamtąd, o tej wczesnej porze dnia pięknie widać wielobarwne domy ułożone jak kostki domina na pobliskich wzgórzach.

img_1420_a

img_1452_a

Wiem z doświadczenia, że na sposób, w jaki odbieramy dane miejsce nie zawsze wpływają tylko i wyłącznie jego walory wizualne. Wielokrotnie zdarzyło mi się być w bardzo przeciętnym miejscu, które jednak wywarło na mnie znacznie większe wrażenie, ponieważ wiązały się z nim ludzie, których tam poznałem. Tak samo jak w przypadku Valparaiso, w którym mam już niejako drugą rodzinę. Szkoda tylko, że czas zaczyna mnie gonić i nie mogę zostać dłużej. Z drugiej strony jestem już w stanie zaplanować wszystkie dni do końca swojego pobytu i wiem, że zdążę jeszcze wybrać się do… Iguazu! Na szybko kupuję dwa bilety lotnicze Mendoza – Iguazu, Iguazu – Buenos Aires. Bo to właśnie Mendoza jest miejscem, do którego jadę już tego wieczoru. Choć wszyscy na tej trasie zalecają skorzystanie z autobusu jadącego za dnia to niestety z powodu szybko upływającego czasu i małej ilości dni, jakie pozostały mi do końca wyjazdu wybieram autobus nocny. Wierzę na słowo i tyle ile mam możliwość w nocy przez szyby autobusu obserwuję góry. Trasa z Chile do Argentyny wiedzie przez Andy i to w okolicy masywy Aconcagua. Przełęcz Paso Internacional Los Libertadoles, na której znajduje się granica między Chile, a Argentyną położona jest na wysokości 3200m, co i tak jest względnie nisko, bo zanim oddano do użytku w 1980 r. tunel to droga wiodła przez przełęcz Uspallata położoną ponad 600m wyżej. W zimie bardzo często zdarza się, że droga jest przez wiele godzin, a nawet dni nie przejezdna z powodu obfitych opadów śniegu.

Los Lagos

Wieczór docieram do Puerto Montt, przesiadam się szybko na busa do Puerto Varas, które jest bazą turystyczną regionu Los Lagos. Robi się już jednak późno i powoli zaczynam się zastanawiać co ja będę robił w tym mieście. Krótki rzut oka na mapę i decyduję się spróbować szczęścia by dotrzeć jeszcze tego samego dnia na wschód jeziora Llanquihue – do malutkiej miejscowości Ensenada. Problem pojawia się, gdy nie wiem, w którym miejscu wysiąść by znaleźć busa do Ensenada. Trudności nawarstwiają się w miarę upływu czasu, a ja nadal tkwię w busie, który jeździ uliczkami Puerto Varas. Odwracam się do tyłu i przez szybę widzę poszukiwany środek transportu. Wysiadam jak najszybciej się da (wcale nie tak prędko jakbym chciał), zarzucam plecak na plecy i biegnę. Biegnę ile sił w nogach chodnikami by złapać busa. Dobrze, że jest korek, auta stoją na światłach i kilka przecznic dalej doganiam go. Macham do kierowcy by otworzył mi drzwi i udało się. Jadę do Ensenada. Od teraz wszystko idzie z górki. Wyjeżdżam z miasta, droga prowadzi głównie wioskami i już wiem, że tu wszystko będzie prostsze. Jak to na wsi.

Robię szybkie zakupy, na wszelki wypadek trochę suchego prowiantu się przyda gdyby problemy z kuchenką nie ustąpiły po czym idę szukać miejsca na nocleg. Wybór pada na plażę ale zamiast wejść normalnie, ścieżką wygodniej mi przejść najpierw przez jeden płot, następnie jakiś ośrodek wypoczynkowy nieczynny od lat z powybijanymi szybami, a potem kolejny płot. Tak oto jestem na plaży nad samym jeziorze. Słońce powoli zachodzi i oświetla wciąż ośnieżony wierzchołek wulkanu Osorno górującego nad okolicą.

IMG_1139_a

Nie mam planów na następny dzień i po śniadaniu idę po prostu przed siebie. Buty na nogi, plecak na plecy i w drogę. Krętą drogą zmierzam w stronę wulkanu Osorno, do podnóża którego dzieli mnie 14km. Zawsze mógłbym złapać stopa i spróbować wejść na szczyt, który nie znajduje się znowu tak wysoko; zaledwie 2652m n.p.m. Po kilometrze dochodzę do punktu informacyjnego i tam dowiaduję się, że bez przewodnika na Osorno się nie mam co wybierać więc odpuszczam ten pomysł. Zresztą pomimo pełni lata wulkan pokryty jest solidną warstwą śniegu, który w górnej warstwie jest lodowcem. Powodem tego są znaczne opady śniegu w bardzo wilgotnym, morskim klimacie. Zamiast tego robię sobie krótki spacer do Laguna Verde – małego jeziorka ukrytego w lesie, a następnie próbuję dostać się do Petrohue bądź wodospadów Petrohue (Saltos del Petrohue). W tym celu staję za skrzyżowaniem i próbuję szczęścia w łapaniu stopa. Szczęście mi sprzyja i po kilku minutach zatrzymuje się, jakżeby inaczej, jeep. Wskakuję na pakę do tyłu, gdzie muszę się zmieścić obok już siedzących tu wcześniej dwóch autostopowiczów. W ten sposób poznaję Pabla i Tomasa, którzy tak jak ja są na wakacjach i zwiedzają Chile.

IMG_1127_b

W Petrohue za wiele do roboty nie mamy i w zasadzie jedyne co nam pozostaje to kajaki. Wypożyczamy na godzinę i idziemy popływać po jeziorze Todos los Santos. Wulkan Osorno jest widoczny z każdego miejsca w okolicy. Niektórzy porównują go do Fiji bo stożek rzeczywiście jest bardzo podobny.

Z Petrohue do Argentyny i Bariloche jest bardzo blisko ale jednocześnie transport statkami, autobusami pomimo rzekomych pięknych widoków jest bardzo drogi (ok. 280$ w formie jedno lub dwudniowej wycieczki Cruce Andino).

Po kajakach decydujemy wracać ale po drodze chcemy zobaczyć wodospady. Próbujemy szczęścia z łapaniem stopa ale w trójkę nie jest to już takie proste. Ostatecznie musimy maszerować 6km w pełnym słońcu z plecakami, poboczem szutrowej, zakurzonej drogi. Po takim spacerze można się zmęczyć i nawet wodospady, w których nie płynie wystarczająca ilość wody by sprawić by były imponujące, nie robią na nas dużego wrażenia. Z radością natomiast znajdujemy sobie trochę miejsca by przygotować coś do jedzenia. W tej samej chwili okazuje się, że podczas wyciągania z plecaków rzeczy na kajaki, Tomas zostawił garnki gdzieś w Petrohue przy plaży. Pospiesznie łapie stopa (tym razem udaje mu się bez problemu) i jedzie ich szukać. Niestety wraca z pustymi rękami. Chłopaki na początku swojej podróży zostali bez garnków. Gotujemy więc korzystając z moich, a po obiedzie żegnamy się i rozstajemy. Nie trwa to jednak długo bo już parę minut później odnajdujemy się w tym samym autobusie. Ja zmierzam do Puerto Varas, a oni do Ensenada. W ostatnim momencie zmieniam jednak zdanie i gdy oni wysiadają, wysiadam i ja. Stwierdzam, że i tak nie miałbym znów co ze sobą zrobić w mieście, a o tej porze i tak nie udałoby mi się już kupić biletu do Bariloche, które jest moim następnym celem podróży.

IMG_1132_b

Jezioro Todos los Santos i wulkan Osorno

Znów zatem jesteśmy w trójkę. Podsuwam im pomysł aby zamiast garnków wykorzystali puszki po owocach, w których później mogą spokojnie gotować. Namawiam również chłopaków na rozbicie namiotów na plaży. Tym razem wchodzimy razem ścieżką i zastanawiamy się w którą stronę lepiej pójść. Rzucam, że może lepiej w prawo, bo tam już byłem i znam dobre miejsce na biwak. Kilkadziesiąt metrów dalej, gdy mijamy rodzinę wypoczywającą na kocu, Tomas napomyka, że mają garnki podobne do jego. Ku zdziwieniu wszystkich to są JEGO garnki. Okazuje się, że owa rodzina znalazła je parę godzin wcześniej w Petrohue i zabrała ze sobą. Bez żadnych problemów, w przyjaznej atmosferze garnki wracają do swojego właściciela. Najzabawniejszy w tym wszystkim jest zbieg okoliczności, który doprowadził do tego, że najpierw rzutem na taśmę zdecydowałem wysiąść razem z Tomasem i Pablem zamiast jechać dalej, a później że na plaży poszliśmy w prawo.

Rozkładamy namioty, rozpalamy ognisko, a Tomas w międzyczasie leci do sklepu zrobić większe zapasy. Chłopaki częstują mnie lokalnym winem z kartonu – Santa Helena. Wbrew pozorom jest całkiem dobre. W końcu Chile winami stoi. Do późnych godzin siedzimy i rozmawiamy. Problem pojawia się gdy Pablo idzie spać bo… Tomas zna tak dobrze angielski jak ja hiszpański. Jakimś dziwnym trafem bariera języka między nami znika i całkiem dobrze się dogadujemy. Każda okazja jest dobra do szlifowania języka, szczególnie gdy Tomas nalega by mu opowiadać historie i przygody.

IMG_1142

Rano rozdzielamy się już na dobre lecz zanim to następuje Pablo zaprasza mnie do… domu Tomasa w Valparaiso. Dzwoni w tym celu do brata budząc go i półprzytomnemu tłumaczy, że niebawem się pojawię u nich. Krótko i na temat.

Z Ensenada wracam do Puerto Varas. Zmierzam do Bariloche w Argentynie jednak wszystkie bilety zostały już wykupione na najbliższe dni. Szybka analiza w głowie i pytam czy może z Osorno (miejscowości, nie wulkanu) został jakiś wolny bilet. Okazuje się, że tak ale dopiero na następny dzień. Mówię trudno bo lepiej tak, niż wcale.

Popołudnie spędzam spacerując po Puerto Varas, odwiedzając sklepy z pamiątkami i ubraniami. Zaopatruję się m.in. w kolorowe spodnie patchworkowe, bardzo podobne jak te, które mam z Gwatemali, a które dobrze służą mi po dziś dzień.

W Osorno jestem tego samego popołudnia, bo do Bariloche jadę już rano następnego dnia. Z początku nie za bardzo wiedziałem gdzie znajdę jakieś miejsce pod namiot w większym mieście ale chwila z mapą i dość blisko są spore przestrzenie pól i lasów. Znajduję sobie dobre miejsce, nasłonecznione by jeszcze naładować telefon. Rozkładam namiot i delektuje się ciepłym popołudniem z książką i kanapkami z awokado. Gdy wydaje się, że nic nie jest w stanie zakłócić mi spokoju, podjeżdża samochód, z którego wysiada mężczyzna i próbuje mi coś wytłumaczyć. Komunikacja nie idzie nam za dobrze ale rozumiem tyle, że tutaj nie mogę zostać bo w nocy na łąkę przychodzą krowy i wszystko deptają. Mając podobne doświadczenia w spaniu niedaleko krów w Kirgistanie wierzę na słowo i nie chcę powtarzać tamtego doświadczenia. Przenoszę się kilkaset metrów dalej. Jest to na tyle blisko, że zamiast składać namiot, wrzucam do środka parę rzeczy i z rozłożonym nad głowę idę przez pola. Nieopodal mieści się szkoła, obecnie zamknięta z powodu wakacji. Pięknie przystrzyżony trawnik, wizja nader kusząca. Nie zastanawiam się ani chwili i rozbijam się dokładnie tam, pomiędzy budynkami szkoły. W ramach bonusu jest nawet woda, czyli wszystko czego do szczęścia pod namiotem mi potrzeba.

Chiloe

Prom z Chaiten do Quellon na wyspę Chiloe odpływa punktualnie o godzinie 10. Zgodnie z moimi przewidywaniami na promie znajduje się prysznic, a będąc w podróży nie można przepuścić takiej okazji na ciepłą kąpiel!

Przechadzając się po pokładzie wpada mi do ucha parę słów w języku polskim, podchodzę, zagaduję i tak oto poznaję Karolinę oraz Artura, którzy podróż po Ameryce Południowej zaczęli już jesienią, a będą ją kontynuowali wiele, wiele miesięcy później, gdy ja będę już w domu i od czasu do czasu czytając ich bloga będę wspominał z rozrzewnieniem ten wspaniały kontynent, a jednocześnie myślami wybiegał do kolejnych krajów, które zostały mi tam jeszcze do odwiedzenia.

Z Quellon po dopłynięciu jedziemy prosto do Castro, które to słynie z palafitos – tradycyjnych domach zbudowanych na palach. Przyznam, że największe wrażenie robią niedługo po wschodzie słońca, gdy ciepłe światło oświetla je od przodu. Warto mieć trochę szczęścia i trafić przy tym na przypływ, aby domy odbijały się w wodzie. Nam się to niestety nie udało ale nawet i bez tego są piękne.

Cała wyspa Chiloe wyróżnia się pięknymi, drewnianymi kościołami. Jeden z nich – kościół św. Franciszka stoi w Castro – stolicy wyspy. Jego żółty kolor przyciąga wzrok z daleka i odznacza go na tle innych budynków. Polecam zajrzeć do wewnątrz bo zdecydowanie warto!

IMG_0950_a

Kościół św. Franciszka w Castro

IMG_1020_a

IMG_0954_a

 

Popołudnie spędzamy na zwiedzaniu Castro. Chwilę zajmuje nam obejście targu z pamiątkami. Wciąż szukam kolejnych matero bo mam jak na razie jedno zakupione w El Chalten. Pierwszy raz podczas pobytu w Ameryce dostrzegam w menu jednej z restauracji ceviche i już sobie ostrzę na nie zęby. Spacerując jednak po mieście trafiamy na pyszne empanady. Empanady to rogaliki lub pierogi z ciasta francuskiego, pierogowego bądź chlebowego smażone albo pieczone. Występują w wersji na słono z farszem mięsnym, warzywnym czy mieszanym, a także na słodko z owocami. Możliwości jest mnóstwo i w zależności od tego w jakim rejonie świata się znajdujemy na takie empanady trafimy. My decydujemy się na ser z pomidorami oraz jabłka. Szczerze przyznam, że te na słodko trafiają się rzadziej, a z jabłkami są po prostu wyśmienite. Świeże, słodkie, z dużą ilością jabłek, a to wszystko w świeżym cieście. Cena około 800-1200CLP. W związku z tym na ceviche nie ma już miejsca ale bynajmniej nie obchodzę się smakiem bo jestem zbyt najedzony by jeszcze myśleć o posiłku.

IMG_0995_a

Rano z dworca lokalnego jedziemy autobusem do położonego bezpośrednio na wybrzeżu po drugiej stronie wyspy parku narodowego Chiloe. Park ten składa się z wiecznie zielonych lasów deszczowych, wydm, bagien i torfowisk. W moim odczuciu nie ma wiele do zaoferowania i nie powala niesamowitymi pejzażami ale przynajmniej stanowi dobry cel na jednodniową wycieczkę. Ścieżką, która oprowadza przez najciekawsze miejsca wchodzimy w głąb lasu i torfowisk. Po tych drugich najczęściej wiedzie drewniana kładka. Zresztą w lesie też nie zawsze jest to normalna ścieżka, jako że podłoże składa się z mnóstwa splątanych ze sobą korzeni i bardzo ciężko byłoby iść po tym bezpośrednio. Z kolei zejście w bok jest niemożliwe bez pomocy maczety. Wszystko gęsto zarośnięte. Typowy busz. A propos, kilka lat temu podczas chodzenia po lasach Borneo zapytałem znajomego Australijczyka jaka jest różnica między dżunglą, a buszem. Odparł, że różnica polega na tym, że po dżungli można swobodnie chodzić, a przez busz bez maczety się nie przejdzie.
Nie wiem czy to się tyczy do konkretnych obszarów geograficznych czy też ma zastosowanie do całego świata.

IMG_1056_a

IMG_1049_a

Popołudniu pogoda trochę się psuje, niebo zasnuwają ciemne chmury i zaczyna wiać chłodniejszy wiatr. Z tego powodu spacer po wydmach i plaży nad Pacyfikiem nie jest tak przyjemny jak mógłby być jeszcze wczoraj. Dla zwykłej ciekawości i niejako formalności postanawiam zanurzyć stopy w oceanie. Woda jest zimna. Wiedziałem to wcześniej ale głupio byłoby mimo wszystko nie sprawdzić.

IMG_1064_a

Po południu, po powrocie z parku do Castro, bierzemy plecaki zostawione w dworcowej przechowalni i jedziemy do Ancud. To ostatni przystanek na wyspie i miejsce, z którego stosunkowo łatwo dotrzeć do Punihuil, z którego organizuje się rejsy wśród wysepek obleganych przez kolonie pingwinów.

W Ancud znajdujemy świetne miejsce pod namiot i w momencie gdy mamy już wszystko przygotowane by rozpocząć robienie kolacji, na którą notabene mam wielki apetyt, kuchenka odmawia posłuszeństwa. To już drugi raz, gdy wydawałoby się, że dotąd niezawodny Primus OmniLlite Ti jednak zawodzi. Próby rozpalenia spełzają na niczym i zostaje nam pospieszna wycieczka do supermarketu by tuż przed 22 zdążyć coś kupić do zjedzenia.

Pogoda cały czas bardzo w kratkę. Gdy jeden dzień jest ciepły, z temperaturami bliższymi 30C aniżeli 20C, to następny musi mi przypominać po co wożę ze sobą kurtkę. Po dłuższych poszukiwaniach, które rozpocząłem już wieczór, znajduję przystanek autobusowy (zupełnie przypadkiem, gdy już prawie zrezygnowany poddałem się), z którego odjeżdża autobus do Punihuil. W środku zastaję Niemca Christiana, przelotnie poznanego poprzedniego wieczoru i w ten sposób razem jedziemy oglądać pingwiny.
Punihuil to w zasadzie tylko plaża plus parę budek mieszczących wewnątrz agencje oferujące rejsy po oceanie pozwalające podglądanie pingwinów Magellana i Humboldta. Pingwiny te mają na tutejszych wyspach swoje miejsce rozrodu. Jest to rzekomo jedyne miejsce, gdzie te dwa gatunki występują razem. Z minuty na minutę pogoda robi się coraz gorsza. Jest zimno, zaczyna padać deszcz i nie za bardzo widzi mi się jeszcze pływanie po oceanie. Po to tu jednak przyjechałem. Cóż zrobić.

Przed wypłynięciem dostajemy kamizelki ratunkowe i peleryny przeciwdeszczowe – zawsze to kolejna warstwa „odzieży”. Przynajmniej będzie cieplej. Łodzie czekają już zwodowane więc wsiadamy na specjalny wózek, w którym zostajemy do nich przepchnięci. Powoli podpływamy pod wszystkie wysepki obserwując stojące na nich pingwiny. Nie wszystkie oczywiście stoją i nic nie robią. Niektóre są w wodzie i pływają (jak to dobrze mieć tyle tłuszczu i nie przejmować się paskudną pogodą) podczas gdy inne pociesznie skaczą i tuptają po skałach. Przyznam szczerze, że nie pamiętam już jaka jest różnica w wyglądzie pomiędzy tymi pingwinami, a i podczas obserwacji ich na żywo miałem ciężko je rozróżnić. Nieśmiało przypominam, że deszcz i wiatr przeszkadzały w delektowaniu się atmosferą miejsca. Na potrzeby chwili przyjmijmy, że wszystkie z zewnątrz, jak na nie spojrzeć, były bardzo pingwinowate. Rejs trwa stosunkowo krótko i po niespełna pół godziny jesteśmy z powrotem na plaży. Co do ogólnych wrażeń z wycieczki to mimo wszystko bardzo żałuję, że nie udało mi się dostać na z Punta Arenas na Isla Magdalena. Tam jest możliwość obejrzenia pingwinów z bliska i spaceru między nimi. Tutaj raz, że pogoda nie dopisała, a dwa że oglądanie jest tylko z łodzi. Mimo wszystko lepiej tak niż w ogóle.

IMG_1073_a

Pojawia się problem z transportem powrotnym bo autobus będzie dopiero za 3,5h, a do Ancud jest 25km. Ryzykuję i próbuję iść na stopa, choć mam ze sobą cały plecak. Szczęście mi dopisuje i już za moment zatrzymuje się jeep. Wskakuję do tyłu na pakę i jadę. Niestety tylko kawałek bo ekipa z którą się zabrałem jedzie na kemping po rzeczy. Dalej pojadą za godzinę więc jeśli nic nie złapię to mnie wezmą. Mam jednak to szczęście, że paręnaście minut później zatrzymuje się samochód na dyplomatycznych tablicach, w którym jadą… Czesi. Kierowcą jest żona pracownika ambasady czeskiej w Santiago, która jest na wakacjach z rodziną i znajomymi. Jakoś upycham się jako szósty do samochodu i ruszamy. Po drodze, która szybko mija wymieniamy się informacjami o Chile, a na koniec pani żegna mnie miłymi słowami, że jakby coś się działo to w czeskiej ambasadzie też mi pomogą.

Ostatnią rzeczą w Ancud przed udaniem się na dworzec są zakupy i kupno rozpuszczalnika. Nigdy nie miałem potrzeby zakupu takich produktów za granicą ale wydaje mi się, że kuchence dobrze zrobi porządne przepłukanie mocnym rozpuszczalnikiem. Gdy jakoś znajduję sklep pozostaje mi tylko wytłumaczyć po hiszpańsku, że potrzebuję mocny rozpuszczalnik. Z naciskiem na mocny (chodzi o konkretny rodzaj), bo słaby znalazłem już rano.

Z Ancud kupuję bilet na autobus do Puerto Montt i czekam aż nadejdzie godzina odjazdu. Barbara, która miała czekać na mnie w mieście gdzieś się zapodziała i w ten sposób rozdzielamy się na dobre. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło bo przyznam szczerze, że brakowało mi już od pewnego czasu podróżowania samemu. Zresztą jak się wkrótce okaże to nie będzie mi dane być długo samemu. Będąc w drodze ciężko nie spotkać innych towarzyszy podróży.

Carretera Austral, Patagonia

Po całonocnej jeździe autobusem, z dwugodzinnym opóźnieniem docieramy do Los Antiguos. Jesteśmy ponad 600 km na północ od El Chalten i zaraz przekroczymy granicę i znajdziemy się ponownie w Chile. Kontrola bagażu jest już bardziej szczegółowa niż na południu i nasze plecaki zostają przeskanowane w poszukiwaniu niedozwolonych produktów spożywczych. Pomimo, że Chile większość jedzenia importuje z Argentyny to kontrole na granicy pod tym względem są bardzo dokładne. Wszystko odbywa się jednak bezproblemowo i po paru minutach jesteśmy znów w Chile, a dokładniej w Chile Chico. Kierowca, z którym jechaliśmy przez granicę dzwoni do drugiego, który czeka na nas by razem pojechać dalej. Dalej w tym przypadku oznacza Puerto Rio Tranquilo nieopodal którego znajdują się marmurowe groty. Żeby jednak tam dotrzeć musimy wpierw objechać znaczną część jeziora General Carrera (w Argentynie zwanego Buenos Aires) – największego w Chile i czwartego pod względem wielkości w Argentynie.

IMG_0727_a

W Chile Chico robimy krótki postój żeby ktoś mógł skorzystać z bankomatu. Wykorzystuję moment i biegnę po szybkie zakupy do supermarketu. W końcu jakieś śniadanie by się przydało, a ciastka idealnie na tę okazję się nadają.

Nawierzchnia drogi jest w większości szutrowa i kurz wdziera się wszędzie do środka przez nieszczelne lub uchylone okna. W końcu mamy nie tylko słoneczny ale i bardzo ciepły dzień. Taki, po którym myślisz sobie, że nareszcie jesteśmy bardziej na północ, że już od teraz będzie ciepło i kurtka w końcu powędruje na dno plecaka. Niedoczekanie moje..

Poza nami turystami w busie jedzie jeszcze miejscowa rodzina i z tego powodu po drodze zatrzymujemy się na farmie, na posiłek dla nich. Tracę trochę rachubę na ile ten bus jest „rejsowy”, a na ile to po prostu luźny przejazd. Nie mniej jednak mamy chwilową przerwę w podróży i czas na powałęsanie się po farmie. Czystością to ona nie zachwyca. Wszędzie walają się jakieś deski, sprzęty, a u płotu stoi przywiązany koń. Dowiaduję się czy można pojeździć na zwierzaku ale niestety nie. Podobno przyzwyczajony jest tylko do nestora rodu i nikogo innego w siodle nie akceptuje. Szkoda.

IMG_0729_a

IMG_0732_a

Po kilku godzinach jazdy i zaledwie 160km docieramy w końcu do Puerto Rio Tranquilo. Wpierw zatrzymujemy się przed miasteczkiem, na darmowym kempingu, gdzie można wypożyczyć kajaki i popłynąć samodzielnie do marmurowych grot co bardzo nam odpowiada. Jednakże dziś wypożyczenie nie jest możliwe bo rzekomo jest zbyt silny wiatr i na jeziorze są za duże fale, choć tak naprawdę na oko tego nie widać. Jedziemy w takim razie do miasteczka i tam znajdujemy kemping. Jest kuchnia, wifi oraz ciepły prysznic (ok. 5000 CLP). Puerto Rio Tranquilo ciężko nawet określić mianem miasteczka bo przejście z jednego końca na drugi zajmuje około 5 minut. Jego skrajem, bliżej jeziora przebiega droga Carretera Austral, od której następnie odchodzą ze cztery przecznice.

IMG_0744_a

Puerto Rio Tranquilo

IMG_0748_a

IMG_0747_a

Znajdują się tutaj dwa sklepy, stacja benzynowa i sporo biur turystycznych oferujących przeróżne wycieczki po okolicy w najróżniejszych formach. Od zwykłych pieszych po wejścia na lodowiec i inne bardziej adrenalinogenne ekskursje. Jako, że wciąż jesteśmy większą grupą to postanawiamy wykorzystać hasło w kupie siła i wynająć całą łódź, która dowiezie nas do marmurowych grot. Marmurowe groty (Marble Caves, Cuevas de Marmol lub Cathedral de Marmol) stanowią miejscową atrakcję turystyczną zdecydowanie wartą znacznego zboczenia z argentyńskiego Routa 40 i udania się do takiej dziury jaką jest Puerto Rio Tranquilo. Znajdujemy łódź za 7000 CLP od osoby i płyniemy do grot około 15 minut. Oczywiście moje myśli z poprzedniego dnia się nie do końca sprawdzają i z pięknej słonecznej pogody zrobiła się pochmurna i wietrzna. Szczególnie na jeziorze. Kurtka i czapka znów w użyciu. Trochę nami buja na falach gdy tak sobie płyniemy. Już wiem jak czują się uchodźcy na Morzu Śródziemnym. Im jest tylko pewnie cieplej bo płyną ściśnięci dziesiątkami lub setkami na maleńkich łodziach, a my zaledwie w ósemkę wraz ze sternikiem.  Gdy dopływamy do grot pogoda zdaje się nam dopisywać. Zza chmur wychodzi słońce i odbijające się od krystalicznie czysto niebieskiej wody oświetlają jaskinie ze wszystkich stron. Największe z nich są na tyle duże, iż pozwalają na swobodne doń wpłynięcie i podziwianie od wewnątrz. Pływając wzdłuż brzegu oglądamy nie tylko jaskinie ale też formacje skalne w postaci grzybów wystających z wody. W dodatku jezioro otoczone jest ośnieżonymi górami co daje razem niesamowicie piękny efekt. Szczególnie gdy świeci słońce.

IMG_0854_a

IMG_0778_b

IMG_0787_a

IMG_0794_a

IMG_0800_a

IMG_0839_a

IMG_0831_a

Z Puerto Rio Tranquilo jedziemy dalej na północ. Zresztą jest tu tylko jedna droga i za bardzo nie ma innego wyboru. Pierwszy autobus, którym możemy się stąd wydostać odjeżdża o 15 także po rejsie musimy jeszcze trochę poczekać. Pomimo, że od Coyhaique – naszego następnego celu podróży dzieli nas niewiele ponad 200km to krajobraz zmienia się znacznie. Po pierwsze mam wrażenie, że zostawiamy za sobą surową Patagonię i wjeżdżamy w gęsty las. Liście drzew i krzewów powiększają się do monstrualnych rozmiarów. Góry, wąwozy, doliny powoli zostają za nami, choć i tak przez pewien czas jeszcze przez nie jedziemy. W miarę zbliżania się do Coyhaique teren robi się bardziej pagórkowaty, z pofałdowanymi trawiastymi wzgórzami, na które jak biedronki kropkami są upstrzone farmami i pastwiskami. Ale jakie to są farmy! Nie takie nowoczesne z wielkimi halami i maszynami jakie znamy z Europy tylko bardziej w stylu oglądanym na starych westernach. Po pierwsze wszystko od płotów po gospodarstwa jest zbudowane z drewna. Poza tym od czasu do czasu można dostrzec gaucho przemierzających konno pastwiska i zaganiających bydło. Jakby tego było mało to pogoda robi swoje na przemian racząc nas deszczem, ciemnymi, ciężkimi chmurami by za chwilę zaświecić słońcem i pokazać nam dwie tęcze na raz spinające wzgórza kolorami.

IMG_0900_a

Coyhaique

W Coyhaique postanawiam odłączyć się od reszty i zamiast udać się prosto w kierunku noclegu ruszam na dworzec autobusowy w poszukiwaniu autobusu na dalszą drogę. Wszak Carretera Austral ciągnie się jeszcze kilkaset kilometrów na północ aż do Puerto Montt. Sprawę utrudnia fakt, że w mieście dworce są trzy i trochę to wydłuża moją trasę. Nie jest to najwyraźniej mój szczęśliwy dzień bo nie dość, że jestem już trochę zmęczony to przechodząc przez park podbiegają do mnie dwa psy, z których jeden nie poprzestaje na szczekaniu i wyraźnie ma na mnie ochotę. Chwila nieuwagi i łapie mnie za spodnie robiąc w nich dziurę. Dopiero chwilę później dostrzegam, że razem ze spodniami złapał też za nogę. Rezygnuję z szukania autobusu i postanawiam pójść zgłosić sprawę na policję bo mam wrażenie, że ten akurat pies nie był bezpański i miał gdzieś swojego właściciela.

Komisariat znajduje się dość blisko i docieram tam w parę minut jednak uderzam w biurokratyczny mur. Aby można było wszcząć jakiekolwiek działanie muszę najpierw udać się do lekarza i dopiero potem wrócić. Jak znam życie zajmie to parę godzin i w środku nocy nic już nie będzie można zrobić.

Zrezygnowany wracam do parku, gdzie i tak miałem się spotkać z Barbarą po obejściu dworców. Idziemy na jakąś kwaterę, gdzie wszyscy poszli wcześniej. Ludzie, z którymi siedzę w pokoju na dole częstują winem. Zastygam oniemiały, gdy z ust dziewczyny padają słowa „na zdrowie”. Pytam skąd zna „na zdrowie”, gdy z pełnym uśmiechem i praktycznie czystą polszczyzną odpowiada „bo ja Czeszka jestem”. Jana, bo tak ma na imię pochodzi z miejscowości położonej zaledwie kilka kilometrów od polskiej granicy i swobodnie rozmawia po polsku używając polskich słów. Podróżuje wraz z Maxem, z którym od paru lat mieszka w Holandii.

Rano zatem wspólnie próbujemy zorganizować transport na dalszą drogę. Plusem jest, że jeden z dworców mieści się prawie zaraz za rogiem. Minusem jednak jest taki, że najbliższy autobus do Chaiten jest pełny i jedyne co nam sensownego pozostaje to przedostać się do położonego bliżej miasteczka Ja Junta. Autobus odjeżdża dopiero po południu, więc mamy czas do zagospodarowania w Coyhaique. Z początku spacerujemy po mieście w poszukiwaniu szpitala bym mógł dostać zastrzyk przeciw wściekliźnie. Po chwili chodzenia stwierdzam jednak, że może nie ma co szukać i wykorzystać ten czas inaczej. Wsiadamy w taksówkę na jedziemy do Parku Narodowego Coyhaique na krótki spacer. Cała Patagonia to jeden wielki park narodowy poprzerywany miasteczkami, wsiami i drogami. Poza tym czysta, w większości dzika i nienaruszona przyroda.

Choć ten park niczym specjalnym się nie wyróżnia, a i nie mamy czasu na jego dokładne eksplorowanie, idziemy godzinę ścieżką, aż nie docieramy do terenu biwakowego, na którym w jednej z wiat w kominku rozpalamy ognisko. W międzyczasie zaczyna padać deszcz, podczas gdy my w środku lasu przy ciepłym, trzaskającym żywo ognisku przyrządzamy i jemy wcześniej kupione śniadanie. Niby nic nadzwyczajnego, a sprawia nam mnóstwo radości.  Mam nadzieję, że warto było zrezygnować z szczepienia.

Po południu wracamy do miasta po bagaże zostawione na kwaterze jednak okazuje się, że zostawianie ich tam to nie był najlepszy pomysł. Gdy tylko się pojawiamy właścicielka zaczyna krzyczeć i zanim zdążymy je pozbierać wystawia niektóre za drzwi. Już rano zapowiadało się, że będą z nią przygody, bo o ile wczoraj zgodziła się na cenę 3000CLP od osoby, o tyle rano chciała więcej i z ciężkim sercem wydała nam resztę zgodnie z tym co było umówione.

IMG_0902_a

La Junta

Droga z Coyhaique do La Junta przebiega spokojnie, bez zbędnych przygód czy atrakcji. Na miejsce docieramy pod wieczór i od razu zaczynamy poszukiwania transportu do Chaiten. Problemem jest to, że w zależności od tego, kogo zapytamy to otrzymujemy całkowicie różne informacje. Razem z nami busem przyjechała para amerykańsko-kanadyjska i wspólnie decydujemy się wynająć auto z kierowcą, które podwiezie nas nazajutrz do Chaiten. Gdy wszystko już ustalone idziemy nad rzekę przenocować i oczywiście rozpalić ognisko. Dzięki temu, że Max pracuje dla jednej z międzynarodowych sieci komórkowych ma możliwość korzystania z roamingu bez limitów. Wykorzystuję jego telefon do pobrania aplikacji do oglądania gwiazd. Przy cenie prawie 3zł za 100kB danych pobranie takiej aplikacji kosztowałoby blisko 1000zł!!

Rano podjeżdża po nas pani w pick-upie i nie za bardzo wiem jak w szóstkę + kierowca mamy się tam zmieścić. Wpadam na pomysł, że przecież mogę jechać na pace z tyłu. Pomysł jak najbardziej przedni bo dzięki temu mam świetnie widoki, dużo miejsca, mogę się nawet położyć, a i robienie zdjęć we wszystkich kierunkach jest zdecydowanie łatwe. Jedyny minus to zimno i wiatr. O ósmej rano zdecydowanie ciepło nie jest, a że jedziemy między górami to i o słońce trudniej. Dopiero godzinę później słońce jest na tyle wysoko, że bez przeszkód oświetla dna dolin i robi się przyjemnie ciepło. Na tyle ciepło, że skuszona moim zachwytem nad niesamowitym miejscem postanawia dołączyć do mnie z tyłu Virginia i razem jedziemy z tyłu napawając się widokami poranka.

IMG_0918_a

IMG_0921_a

IMG_0926_a

IMG_0932_a

IMG_0933_a

IMG_0936_a

W Chaiten rozdzielamy się z Maxem i Janą, którzy jadą do parku Pumalin, a my kupujemy bilety na prom do Quellon na wyspie Castro. Można powiedzieć, że mamy szczęście bo najbliższy rejs jest nazajutrz. To szybko biorąc pod uwagę fakt, że prom kursuje bodajże raz lub dwa w tygodniu.

IMG_0931_a

IMG_0944_a

Chaiten

Popołudnie spędzamy zabijając czas w wiosce i po prostu odpoczywając, a wieczór rozbijamy namiot pośród innych, nad brzegiem oceanu i robimy ognisko.

Torres del Paine, Patagonia

Po przepłynięciu Cieśniny Magellana, nazwanej na cześć wielkiego odkrywcy, który planował opłynąć ziemię, a został zadźgany przez tubylców na Filipinach, oficjalnie jesteśmy w Patagonii, na kontynencie amerykańskim. Patagonia – kraina, która rozpala wyobraźnię podróżników, wspinaczy jak i zwykłych turystów.

Do Punta Arenas zawitaliśmy głównie celem odwiedzenia Isla Magdalena, czyli wyspy, na której znajduje się kolonia pingwinów Magellana. Dotrzeć można tam płynąc promem z Punta Arenas. W pobliżu znajduje się również inna kolonia – w Seno Otway. Tam można dotrzeć drogą z Punta Arenas pokonując ok 60km.

IMG_0280_a

Niestety z powodu deszczowej pogody i silnego wiatru rejsy na wyspę są wstrzymane, a prognozy nie zapowiadają poprawy, dlatego nie ma co czekać i liczyć na szczęście, że się uda. Jak to ktoś stwierdził, przynajmniej zaoszczędziłem 30$, bo tyle kosztuje rejs i mogę sobie kupić konia. Ano przyznaję, jest to jakiś pomysł.

Nie zwlekając dłużej, po zrobieniu zakupów i zapasów na trekking postanawiamy wyruszyć w kierunku parku narodowego Torres del Paine – wizytówki Chile, Patagonii i jednego z większych symboli kontynentu. Kierujemy się na rogatki miasta i próbujemy łapać stopa. O ile kiedyś przeszedł mi pomysł by spróbować wybrać się do Patagonii na rowerze, o tyle widząc teraz tych biednych rowerzystów z mozołem pedałujących pod wiatr zmieniam zdanie. A wiatr, wiatr jest.. intensywny. Wieje tak, że ciężko ustać, a gdy tylko słońce na chwilę chowa się za chmury robi się dodatkowo zimno. Założone mam już wszystkie możliwe warstwy ubrań, a nadal mi zimno. Dla poprawy komfortu cieplnego wykorzystuję znaleziony na poboczu styropian i karton, które wkładam sobie pod kurtkę i pod spodnie. Pomaga. Na szczęście niedługo później łapiemy auto dostawcze, które podwozi nas 20km dalej, na miejsce, w którym odbywają się jakieś wyścigi samochodowe. Szczęście nam sprzyja, bo nie musimy stać długo, gdy zabiera nas rodzina udająca się na wycieczkę do Puerto Natales – bazy wypadowej do TdP.

W Puerto Natales jedyne co kupuję to pocztówki i znaczki ale nie chcąc ich wypisywać w pośpiechu zabieram ze sobą. Owijam je w tekturę z naszego znaku z napisem Puerto Natales i wkładam do plecaka.

Ponownie wyruszamy stanąć na drodze z nadzieją, która jednak z minuty na minutę gaśnie. Jest późne popołudnie i wszyscy turyści, którzy by mogli jechać do parku już stamtąd wracają. Mamy jednak na tyle szczęścia, że udaje nam się dostać do Cerro Castillo, mieściny położonej pośród wzgórz i pol. Docierając tu mamy wrażenie jakbyśmy znaleźli się na kolejnym z końców świata, bo na odludziu to jesteśmy na pewno. W miasteczku jest rondo, które stanowi swoiste centrum, przy którym stoi restauracja-kafeteria rodem wyjęta z westernów i filmów o dzikim zachodzie. Obok znajduje się kolejna wraz ze sklepem z pamiątkami, sklepem spożywczym, posterunkiem straży granicznej oraz samo przejście graniczne. Przez kilkanaście minut stoimy pod budynkiem restauracji przy samym rondzie chroniąc się przed wiatrem i próbując złapać stopa, ale gdy po 20-30 minutach czekania nie przejeżdża w kierunku parku żaden samochód odpuszczamy. Usiłujemy rozbić namiot za kawiarnią, choć wiatr nam skutecznie w tym przeszkadza. W końcu się udaje. Jest to zarazem pierwsza noc w nowym namiocie, który kupiłem niedawno i zobaczymy jak się sprawdzi podczas tego wyjazdu. Zdecydowaną zaletą MSR Hubba Hubba HP jest jego niska waga i dobra wentylacja. Czy to drugie nie będzie przy takich porywistych wiatrach zbyt uciążliwe?

IMG_0283_a

IMG_0292_a

Cerro Castillo

Wstajemy dość wcześnie, pakujemy się i jeszcze na drogę dostajemy od pani z kawiarni ciastka dulce de leche zawinięte w serwetki. Dulce de leche to taki argentyński przysmak. U nas występuje pod nazwą kajmak.

Stajemy ponownie przy rondzie i już po chwili zabiera nas pusty bus jadący po turystów do parku. Po minięciu pagórków na horyzoncie zaczynają pojawiać się strzeliste góry, przy drodze spacerują swobodnie stada guanaco, które wydają się czuć swobodnie i nie przeszkadza im to, że do parku TdP w sezonie spieszą tłumy ludzi.

IMG_0293_a

Docieramy do Laguna Amaraga, gdzie przesiadamy się na kolejny autobus, który podwozi nas do Pudeto, skąd przepływamy katamaranem (30min, 12000CLP OW) przez Lago Pehoe. Pogoda jest mało zachęcająca i wszyscy kryją się na dolnym pokładzie. Nisko zawieszone chmury osłaniają wierzchołki gór, silnie wiejący wiatr tworzy fale na jeziorze, a w połączeniu z drobno padającym deszczem zacina on po oknach. Nie lepiej jest gdy wysiadamy przy Refugio Paine Grande. Do Refugio Grey, gdzie dziś zmierzamy czeka nas około 11km marszu. Wydawałoby się, że to tyle, co nic, a idzie się ciężko. Plecaki wyładowane zapasami jedzenia i sprzętem turystycznym, wiatr zwalający z nóg i te pojedyncze krople deszczu, które uderzają w twarz z mocą rzucanych kamieni. Poza tym szlaki są bardzo proste, idealnie oznaczone i nie ma możliwości by się pogubić. Różnie w wysokościach są znikome więc to wszystko czyni park Torres del Paine łatwo dostępnym i mało wymagającym dla turystów. Nie ma także problemów z infrastrukturą turystyczną i zaopatrzeniem. W schroniskach można zakupić w jedzenie, gaz lub inne akcesoria niezbędne w górach. Istnieje możliwość skorzystania z pełnego wyżywienia i nie trzeba się o nic martwić.

IMG_0305_b

Wieje!

IMG_0315_b

Po około godzinie marszu docieramy do punktu widokowego położonego jakby na przełęczy, a z którego rozpościera się widok na Lago Grey. Po jeziorze pływają małe góry lodowe oderwane od lodowca o tej samej nazwie (Glacier Grey), który zaczyna się parę kilometrów dalej i potężnym jęzorem spływa do wody. Lodowiec jest szeroki na 6km, wysoki na 30m i długi na 28km. Zajmuje powierzchnię 270km2.

IMG_0337_a

Lodowiec Grey

Do Refugio Grey docieramy wczesnym popołudniem i dzięki temu mamy dość duży wybór miejsca na polu namiotowym (6000 CLP/os.). W miarę upływu czasu robi się coraz bardziej tłoczno. Między 19, a 21 jest możliwość skorzystania z ciepłej wody pod prysznicem i pierwszy raz kolejkę do męskiej łazienki widzę kilkukrotnie dłuższą niż do damskiej. Pomimo, że nikt nie spędza pod prysznicem więcej niż 5 minut to i tak w oczekiwaniu na swoją kolej czekam półtorej godziny.

Gotować można tylko w wyznaczonych dotego miejscach, czyli zazwyczaj w kuchni. Związane jest to z paroma pożarami, które w poprzednich latach, przez nieuwagę turystów strawiły znaczne połacie parku. Co prawda kuchnia jest zamknięta, wszyscy używają kuchenek gazowych, a tylko ja posiadam benzynową, co wygląda trochę interesująco gdy podczas rozpalania jej płomień nierzadko osiąga metr wysokości. Plusy gotowania na benzynie – jest tanio, wysoce energetycznie i łatwa do zdobycia. Niestety okazuje się, że mamy trochę mniej benzyny niż wypadałoby i podpinamy kartusz z gazem. Na specjalnej półce stoją produkty spożywcze i przedmioty zostawione przez innych turystów, którymi można się częstować, więc stamtąd bierzemy gaz. Plusem kuchenni Primus Omnilite Ti jest nie tylko lekka waga ale również możliwość podłączenia kartusza z gazem jak i gotowania na każdym rodzaju paliwa płynnego. Nie wiedzieć czemu jednak płomień gazu jest tak znikomy, że nie sposób podgrzać wodę. Na szczęście od jednego z turystów pożyczamy palnik i tam podpinamy gaz.

IMG_0330_a

Niestety rano problem się powtarza i kuchenka, która miała działać na wszystkim, tak naprawdę nie działa na niczym. Ani z gazu nie ma pożytku, ani powrót do benzyny nie pomaga. Wyraźnie coś nie działa, czyszczenie nic nie daje. W Tadżykistanie, gdy był problem z kuchenką problemem było najprawdopodobniej zanieczyszczone paliwo. Tutaj nie wydaje mi się, aby powód był ten sam, a jednak nie mogę wyeliminować problemu. Ponownie pożyczam palnik i podłączam własną benzynę.

Drugiego dnia pogoda jakby nieznacznie lepsza. Przynajmniej na tyle, by zrezygnować z kurtki. Z Refugio Grey wracamy tym samym szlakiem, którym wczoraj przyszliśmy. Po porannych walkach z uruchomieniem kuchenki wychodzę dopiero tuż przed 10, ale do przejścia nie jest wiele – około 17km do Compartamento Italiano mijając po drodze punkt, z którego wczoraj rozpoczęliśmy, czyli Refugio Paine Grande. Po drodze doganiam Alizée – dziewczynę z Francji, z którą idę aż do samego kempingu. Po minięciu Refugio Paine Grande szlak prowadzi przez moment brzegiem jeziora o skandynawsko brzmiącej nazwie – Skottsberg. Z tego miejsca powoli zaczyna pojawiać się widok na strzeliste, masywne skalne wierze Curneos del Paine, które przekraczają 2000m wysokości.

IMG_0351_b.jpg

Nocleg w Compartamento Italiano jest bezpłatny, aczkolwiek wymagana jest uprzednia rezerwacja. Można mieć szczęście i liczyć, że ktoś z rezerwacją pójdzie dalej, ponieważ następny camping jest zaledwie 5,5km dalej. Italiano położony jest u wylotu doliny – Valle Frances i z dwóch stron zamknięty wysokimi górami. Dołem rwąco płynie rzeka, z której czerpiemy wodę. Od czasu do czasu słychać potężne grzmoty, jednak nie okazują się one zwiastunem nadchodzącej burzy tylko są to odłamujące się bloki lodu z lodowca (Glaciar del Frances).

Słysząc znajomy dźwięk piły łańcuchowej dostaję olśnienia, że skoro jest piła to jest i gdzieś benzyna. Idę do obsługi z prośbą o poratowanie małą ilością i po paru podejściach się udaje. W tajemnicy, ukradkiem dostaję pełną butelkę i mogę znów gotować na benzynie. Oby tylko Primus nie nastręczał jakichś problemów.

W nocy pada deszcz, a że namiot rozłożony jest w lesie, na miękkiej ziemi to rano cały tropik jest brudny. Pojawia się dylemat co robić dalej. Plan zakładał pójście w górę doliny Frances, aż do Compartamento Britanico i punktu widokowego, ale wizja kolejnych opadów trochę poddaje te plany pod zapytanie. Na niebie wciąż wiszą ciężkie chmury, namiot stoi mokry więc ani go zwinąć, ani zostawić i iść w górę. Na szczęście ciekawość wygrywa, plecak zostaje na dole i ruszam szybko do góry. Tempo mam zawrotne, zaczynam się wkręcać w chodzenie. Naciągnięty mięsień po Mediolanie już przestał boleć. Mapa wskazuje 3h marszu (7,5km) ale udaje mi się wyrobić w niecałe 2h. Szlak wiedzie cały czas w górę, po wyjściu ponad las pokazują się widoki na Lago Nordenskjold z małymi wysepkami i położone w tle góry ciągnące się jak okiem sięgnąć. Po półtorej godziny marszu docieram do czegoś w rodzaju dużego płaskowyżu otoczonego z każdej strony strzelistymi ścianami, których wysokości względne przekraczają znacznie 1000 metrów. Ostatni odcinek szlaku jest zamknięty. Oficjalnie. Mimo tego próbuję podejść jeszcze trochę wyżej. Na górze spotykam jednego Chilijczyka, którego namawiam na dalszą wędrówkę. Widać, że szlak z jednej strony nie jest dobrze utrzymany i sprawia wrażenie troszkę zniszczonego, a drugiej widać sporo świeżych śladów butów. Z początku przedzierając się przez kosówkę i karłowate drzewka, później brodząc i wpadając butami w mokry mech lub torf dochodzę jeszcze wyżej, na kolejny kawałek bardziej płaskiego terenu. Przede mną z przodu jakby kolejna przełęcz ale odpuszczam sobie i robiąc małą pętlę na górze schodzę z powrotem. Tym razem wędruję drugą stroną strumienia, gdzie jest więcej wydeptanych śladów i na luźnej ziemi obsuwając się stawiam wielkie kroki i bardzo szybko jestem na dole. Ze wspomnianym wcześniej Chilijczykiem idziemy wspólnie do Compartamento Italiano, gdzie zostały plecaki. Pogoda się też już wyklarowała i jest słonecznie.

IMG_0367_a

IMG_0395_a

IMG_0400_a

Dojście do Compartamento Los Cuernos to zaledwie krótki – 2 godzinny spacer. Szlak momentami prowadzi brzegiem jeziora Nordenskjold, którego piaszczysto-kamieniste plaże przypominają bardziej krajobraz Bałkanów, a nie serce surowej Patagonii.

Sam camping jest położony trochę nieco powyżej jeziora, a namiot (8000CLP/os) rozbijam jeszcze wyżej, ponad campingiem. Dzięki temu widok, jaki się roztacza jest oszałamiający. Z prawej strony, praktycznie na wyciągniecie ręki znajdują się pionowe ściany Cuernos del Paine. Nieco dalej wciąż widoczny Lodowiec Frances z wierzchołkami Punta Bariloche (2800m n.p.m.), Cumbre Central (2730m n.p.m.), Cumbre Principal (3050m n.p.m.) i schowanym Cumbre Norte (2750m n.p.m.). Na wprost Lago Nordenskjold, a w tle cały grzebień pagórków, gór, wierzchołków i lodowców.

IMG_0459_b.jpg

Zaledwie parę kroków od namiotu znajduję balię pełną ciepłej wody. Ciepłej, ponieważ do środka włożony jest metalowy piec z długim kominem, w którym pali się ogień co podgrzewa wodę. Postanawiamy skorzystać i pomoczyć się trochę. Jest perfekcyjnie. O ile nie można powiedzieć by Patagonia czy TdP było bardzo zalesione, a już nie na pewno przez wysokie drzewa, o tyle jedno z takich akurat stoi na wprost nas i przysłania widok centralnego planu. Musimy z tym żyć.

Moczenie się upływa nam beztrosko i w ostatniej chwili orientuję się, że dosłownie za parę minut kończy się czas ciepłej wody pod prysznicem i biegiem lecę do kolejki. Nigdy nie wiadomo kiedy będzie następna okazja na prysznic (tak, na pewno nie codziennie).

Po kolacji, jaką jest liofilizowane danie mam jeszcze trochę miejsca w sobie by zmieścić tradycyjny przysmak, bez którego nie ruszam się nigdzie, a mianowicie kisiel. Oprócz dokumentów, pieniędzy i aparatu, kisiel jest obowiązkowy!

Czwarty dzień marszu to kierunek Compartamento Torres. Pogoda tym razem dopisuje na całego – jest ciepło, słonecznie i jakże odmiennie od tego co działo się jeszcze parę dni temu. Dobrze, że Torres del Paine jak i cała Patagonia są położone niewiele ponad poziomem morza i warunki atmosferyczne są względnie znośne. Gdyby Patagonia znajdowała się na 2-3 tysiącach metrów to byłaby w całości pokrywa lodowcami, a wiatr który by nią targał byłby jeszcze bardziej zuchwały niż jest obecnie. Teraz jest co prawda słońce i wręcz upał ale parę dni temu słyszeliśmy od osób, które przechodziły przez przełęcz Johna Gardnera (1421m n.p.m.), że zastał ich tam świeży opad śniegu.

IMG_0473_a

Lago Nordenskjold

Widok na jezioro i góry jeszcze piękniejszy niż w poprzednich dniach bo dochodzą do tego ukwiecone pola i łąki. Z początku szlak prowadzi bliżej jeziora, by w końcu sukcesywnie oddalać się w głąb gór, w dolinę Ascencio. Tempo marszu mam dziś nieziemsko dobre. W końcu się rozkręciłem i o ile pierwszego dnia szło mi się ogólnie mało przyjemnie, męczyło mnie, o tyle teraz sunę jak po lodzie, bez żadnych trudności. Drewnianym mostkiem przechodzę na drugą stronę rzeki, mijam Compartamento Chileno, kolejnym mostem znów na drugą stronę i podchodząc w górę w niecałe 4h jestem na miejscu.  Będąc jednym z pierwszych mam przywilej wybrania sobie miejsca. Pozostanie na noc wymaga uprzedniej rezerwacji, którą rzekomo zrobiła znajoma ale ponieważ przychodzę wcześniej to mam żadnego kwitka. W końcu dostaję kartkę do wpisania się i sprawa załatwiona. Niestety zapasowa butelka benzyny została nie w moim plecaku i ponownie wyruszam do obsługi campingu z prośbą o trochę mililitrów. Ponownie tłumaczę, że nie mam, że znajoma ma, że głodny jestem i że nikomu nie powiem. Że wystarczy mi ciut ciut, na obiad tylko, a wieczór oddam. W końcu dostaję od serca pełną butelkę, że leje się aż po palcach.

 

IMG_0491_aIMG_0500_aIMG_0505_a

Pod wieczór wybieram się do punktu widokowego – Mirador de Las Torres. Szlak prowadzi paręset metrów w górę zbocza by po 20-30 minutach dotrzeć nad jezioro polodowcowe, do którego wciąż wielkim jęzorem spływa lodowiec. Smutny to co prawda widok, bo tak jak i wszędzie na ziemi, tak i tutaj widać jak lodowce topnieją, o ile się skurczyły i tam, gdzie wcześniej był lód teraz zostały nagie, gładkie kamienie. Tuż z jeziora wyrastają jakby bezpośrednio kolejne skalne wieże, o jakże unikalnej nazwie – Torres del Paine. Oczywiście w skład masywu wchodzą Torre Sur, Torre Central, Torre Norte, Cerro Nido de Condor. Nad jeziorem ludzie robią sobie zdjęcia, a ja dla odmiany postanawiam pójść bardziej do tyłu, nieco wyżej, skąd mam szerszą perspektywę. Siadam na kamieniu i w ciszy obserwuję. Niedługo później mija mnie lis, który krząta się pomiędzy głazami by po chwili usiąść na piasku i odpocząć. Przysuwam się parę metrów bliżej by go móc lepiej obserwować. Tak sobie siedzimy w ciszy jakby zatrzymani w czasie będąc uczestnikami jakiegoś surrealistycznego obrazu. Ja obserwując góry i lisa, lis obserwując kamienie i drapiąc się po tyłku łapą, a dalej ludzie spacerują nieświadomi niemej sceny rozgrywanej między nami.

Mirador de Las Torres robi szczególne wrażenie o świcie, gdy wyłaniające się zza gór słońce oświetla ciepłym światłem skalne iglice. Słyszę, że wiele osób wybiera się już o 4 rano na wschód słońca. Trochę dziwnie to brzmi skoro słońce wschodzi o 6:36 (sprawdzone w aplikacji), a wyłania się zza gór znacznie później. Choć przyznaję, że przemiana nocnego, ciemnego, gwiaździstego nieba w poranne czerwonawe, a później niebieskie musi być spektakularna.

IMG_0528_a.jpg

W punkcie widokowym jestem jakoś po 7 i zanim zejdę na dół, na chwilę wdrapuję się na skalny grzbiet by z wyższej pozycji oglądać okolicę. Jest zaprawdę zjawiskowo. Poza mną jest tu tylko jeden Izraelczyk, który na dodatek słucha klimatycznej piosenki. Zwykle preferuję dźwięki natury w górach i unikam wszelkich sztucznych szumów ale ta piosenka pasuje idealnie do momentu. Robimy kilka zdjęć podziwiając w ciszy, a gdy utwór dobiega końca rozdzielamy się i idę dalej nad jezioro.

Pogoda ponownie dopisuje, niebo jest bezchmurne, a słońce mocno dokazuje. Co prawda TdP leży mniej więcej na 51 równoleżniku szerokości południowej i mimo, że klimatem dorównuje północnej Skandynawii to słońce operuje jak to ma w zwyczaju w środku lata. Szykuje się więc konkretny upał na dziś, choć o 7 rano bez kurtki ciężko się obyć. Jedna z dziewczyn, którą spotykałem już w poprzednich dniach była tu od 4 rano i mówiła, że było bardzo zimno. Czekała do rana przykryta śpiworem i marzła.

Zejście na dół doliną to w zasadzie tylko formalność. Nabieram tempa i w 1,5h jestem przy Hosteria Las Torres. Hotel, który się tu znajduje to osobny temat ale część ziemi w parku jest w rękach prywatnych i stąd też ten hotel, w którym notabene ceny za noc są oszałamiające.

IMG_0557_a.jpgLeżąc na trawie i racząc się styczniowymi promieniami słońca czekamy na autobus do Laguna Amaraga, skąd kolejny autobus kursuje do Puerto Natales. My jednak postanawiamy zaryzykować i ponownie wysiąść pośrodku niczego, gdzieś między polami i pagórkami. Wysiadamy przy znanym już nam rondzie w Cerro Castillo. Co tu dalej począć? Gdzie się udać? Tuż obok jest granica z Argentyną ale jak się tam dostać? Wpierw trzeba pokonać 10km strefy niczyjej. A potem jak się wydostać? Granica jest nadal pośrodku niczego i najbliższe wioski, główne drogi są dziesiątki kilometrów dalej..

Zapisy śladu tras z GPS:

Dzień 1

Dzień 2

Dzień 3

Dzień 4

Dzień 5

Ziemia Ognista

Lot z Sao Paulo do Buenos Aires, na lotnisko Aeroparque Jorge Newbery upłynął nam nie wiedzieć kiedy. Wychodząc z samolotu po chybotliwych schodach wita nas ciepłe, wilgotne argentyńskie powietrze, po czym udajemy się do kontroli paszportowej. Zmęczenie podróżą i Sao Paulo daje nam się we znaki i pozornie staramy się wyglądać przytomnie.

Na lotnisku ponownie spotykamy resztę towarzyszy podróży z pierwszego samolotu, którzy dla odmiany dzień spędzili w Buenos. Lot do Ushuaia mamy dopiero za parę godzin – o 4:40 rano więc spokojnie można się przespać. Ponieważ musieliśmy również odebrać bagaż by później nadać go ponownie, nic nie stoi na przeszkodzie bym wyciągnął materac, śpiwór i przespał te kilka godzin w bardzo komfortowych warunkach. Tak to mogę spać wszędzie!

Większość lotu do Ushuaia także przesypiam. Oglądam tylko nocny widok Buenos, który jest przepiękny i następnie budzę się długo po wschodzie słońca, który o tej porze roku następuje tutaj około 5:30. Lecimy wzdłuż lądu, brzegiem oceanu. Z jednej strony rozpościera się bezkresna toń wody, a z drugiej podobny ocean, tyle że traw, które dalej na południu przechodzą w góry. Hen na horyzoncie próbuję wypatrzeć kraniec ziemi, najdalszy punkt kontynentu – Przylądek Horn. Następnie samolot robi skręt o 90° przez prawe skrzydło, ocean zostaje za plecami, a za oknem mam same góry, jeziora oraz lasy. I ta pustka, ogrom przestrzeni nieskażonej ręką człowieka.

Lotnisko w Ushuaia jest nie tylko najbardziej na południe wysuniętym lotniskiem świata (jak i całe miasto), ale także pięknie położonym. Znajduje się na półwyspie, na kanale Beagle, więc podchodząc do lądowania ma się góry z obu stron, pod sobą wodę i dosłownie na sekundy przed dotknięciem pasa kołami woda znika i pojawia się asfalt. Ushuaia jest bramą do Antarktydy. Od tego najbardziej odludnego i bezludnego kontynentu dzieli ją tylko 1000km (to o 1500km mniej niż Australijskie Hobart, 1200km niż nowozelandzka Isla Stewart, 188km mniej niż chilijskie Punta Arenas czy 3200km mniej niż południowoafrykańskie Ciudad del Cabo). W związku z tym jest przystosowane do przyjmowania największych samolotów włącznie z 747 jak i francuskim Concordem, który lądował tu niegdyś.

IMG_0147_b

Widok od strony lotniska

Z lotniska do miasta idziemy piechotą, bo jest na tyle blisko, że chcemy się przejść. Rozstajemy się przy rondzie i każdy rusza w swoją stronę, choć niedługo później spotkamy się ponownie w centrum. Ja kieruję się w przeciwnym kierunku, gdzie jestem umówiony z Barbarą, która zatrzymała się na CouchSurfingu u Cynthii. Przyznaję, że ze znalezieniem odpowiedniego domu miałem sporo problemów, bo choć znałem dokładny adres to dość długo krążyłem po okolicy nie mogąc trafić.

Pierwsze, co rzuca mi się w oczy w Argentynie to kosze na śmieci zrobione ze starych beczek oraz wałęsające się psy. Mnóstwo psów.

Popołudniu wymieniam gotówkę w banku – odkąd Argentyna uwolniła kurs dolara nie ma potrzeby robić tego na tzw. niebieskim rynku. Kurs w banku jest praktycznie równy z tym ulicznym.

Po zakupach i śniadaniu decydujemy się na wycieczkę do Laguna Esmeralda, położonej 15km na północ od miasta. Busy odjeżdżają z dworca autobusowego, jednak nam przyjdzie poczekać, aż nazbiera się więcej pasażerów.

Ruszamy z parkingu ścieżką prowadzącą przez las, wśród traw w terenie otoczonym górami. Krajobraz przypomina ten skandynawski – podobna roślinność i ukształtowanie terenu. Po godzinie marszu docieramy do jeziora – Laguna Esmeralda. Na piaszczystej plaży relaksują się rodziny z dziećmi, studenci i turyści. Moje zdziwienie wywołuje fakt, że prawie wszyscy mają przy sobie yerba mate i kuchenkę, na której grzeję wodę. Nie mogę zrozumieć, jaki jest sens noszenia palnika, który daleki jest od lekkiego, tylko po to aby napić się mate w górach. Czy nie można się przez parę godzin obyć bez picia tego napoju? Jak widać nie można, o czym sam się wkrótce przekonam.

IMG_0173_a.jpg

IMG_0165_a.jpg

IMG_0161_a

Jezioro obchodzimy dookoła i po drodze natykamy się na gęś magelankę. A w zasadzie na całą rodzinę wraz z młodymi. W ogóle się nie boją i mam okazję przyjrzeć im się z bardzo bliska.

IMG_0184_b

Jezioro i otoczenie, w którym się znajduje bardzo przypomina mi Wielkie Jezioro Ałmatyńskie tylko w lepszym wydaniu. Nikt nie pilnuje by nie przekraczać barierek (których tutaj nie ma) i można swobodnie się poruszać.

IMG_0182_b

IMG_0176_a

Do parkingu wracamy tą samą drogą – szlak jest tylko jeden, a następnie łapiemy stopa do miasta. Mając do dyspozycji w pełni wyposażoną kuchnię przyrządzamy sobie prawdziwą ucztę na kolację – pizzę sztuk dwie!

Rano wybieramy się na kolejną wycieczkę – do parku narodowego Ziemi Ognistej, który znajduje się na zachód od Ushuaia. Aby tam dotrzeć należy skorzystać z jednego z wielu jeżdżących w tamtym kierunku autobusów. My jednak próbujemy szczęścia i z racji, że mieszkamy bliżej zachodniej części miasta idziemy na stopa. Stajemy tuż przed końcem asfaltu, bo dalej już tylko szuter i kurz. Nie czekam długo i już po 20 minutach łapiemy się na transport do parku. Wybieramy szlak prowadzący ścieżką wzdłuż oceanu. Szczerze mówiąc szlak, jakich wiele, widoki także. Nie był jakoś szczególnie powalający i oszałamiający widokami. Ot, po prostu las nas wodą, zatoka i góry gdzieś w tle. To nie tak, że było nieładnie, ale obiektywnie patrząc zachwytu jakoś nie było. Może to ja pozostawałem niewzruszony i niewrażliwy na piękno okolicy, a może po prostu zabrakło tego efektu ‘wow’.

IMG_0206.jpg

Najbardziej na południe wysunięta poczta

IMG_0216_a.jpg

IMG_0217_a

Spectacular scenic Lapataia Bay in Tierra del Fuego National Par

Gdy przysiadamy odpocząć na kamieniach podchodzi do nas jakiś ptak drapieżny z rodziny jastrzębiowatych. Wyraźnie się nie boi, jest młody i do przemieszczania bardziej używa nóg jak kura, aniżeli skrzydeł. Siedzimy tak kilkanaście minut obserwując się nawzajem.

IMG_0240_a.jpg

Koniec szlaku wieńczy Zatoka Lapataia. Tutaj również, po 3045km ma kres droga krajowa numer 3, która ciągnie się od Buenos Aires. Ponownie łapiemy stopa i wracamy do miasta z sympatycznym małżeństwem. Styczeń-luty to sezon wakacyjny i z jednej strony popularne miejsca przeżywają większe natężenie turystów, a z drugiej łatwiej złapać stopa.

IMG_0252_a.jpg

Zatoka Lapataia

IMG_0247_a.jpg

Nieopodal portu w Ushuaia stoi słynna tablica ‘Ushuaia – fin del mundo’ – czyli koniec świata w dosłownym tłumaczeniu. Nie wiem czy Ushuaia jest końcem świata, bo w końcu dalej jest Antarktyda. Z drugiej strony coś się tu zdecydowanie kończy. Kończy się kontynent amerykański, dalej jest już tylko woda i nie ma nic, pustka w naszym rozumieniu świata. Ale czy takich miejsc na kuli ziemskiej nie jest mnóstwo? Czy odizolowane góry Pamiru, puste stepy Kazachstanu, gdzie jak okiem sięgnąć pustka, trawa i nicość to nie jest także koniec świata? Miejsce, w którym jest tylko wiatr, bo i życia w rozwiniętej formie brak. Czy Nordkapp, Syberia to nie jest także koniec świata, w którym świat jaki znamy zmienia się, na taki zupełnie obcy, dziki i… po prostu inny. Wychodzi z tego, że świat nie jak kij, ma wiele końców.

IMG_0153_bIMG_0158_a

Nieopodal stoi kolejna tablica, tym razem mniej turystyczna, choć może bardziej wymowna. Napis na niej: „Prohibido el amarre de los buques piratas ingleses” oznajmia, że zabronione jest przybijanie do brzegu pirackich statków brytyjskich. Związane jest to bezpośrednio z wojną o Falklandy/Malwiny. Ta druga nazwa żywo funkcjonuje w Argentynie, która rości sobie prawa do wysp, bezprawnie okupowanych przez Brytyjczyków – jak twierdzą Argentyńczycy. Na każdym kroku widać, jak podkreślają swój związek z Malwinami oraz jaką urazę żywią na tym tle do Brytyjczyków. Podobnie sytuacja ma się w odniesieniu do bezludnych wysp Sandwich Południowy i Południowa Georgia.

IMG_0258_a.jpg

Ushuaia

IMG_0260_a.jpg

IMG_0263_a.jpgTrzeciego dnia pobytu w najbardziej wysuniętym mieście na ziemi (nie licząc chilijskiego Puerto Williams i Puerto Toro, które uznawane są za osady) postanawiamy się stąd wydostać i udać do Punta Arenas. Ponownie próbujemy szczęścia stopem i w tym celu wybieramy miejsce poza miastem. Choć świeci słońce to ciepło nie jest. W dodatku wieje. Po parunastu minutach stania z kartonem i wypisaną na nim nazwą miejscowości robi się chłodno i ubieram dodatkowo bieliznę termoaktywną. Jak łatwo przewidzieć, gdy jestem jedną nogą bez spodni podjeżdża i zatrzymuje się ciężarówka. Następuje pospieszne pakowanie, wrzucanie wszystkich ciuchów do plecaka, zakładanie spodni i butów. Kierowca zgadza się nas zabrać aż za Cieśninę Magellana, czyli 460km dalej – do Chile. Po drodze mamy okazję obserwować Ziemię Ognistą wraz ze wszystkimi jej urokami i pięknymi widokami.

W pewnym momencie na asfalcie widzę narysowaną żółtą gwiazdę. Jakby w Strażniku Teksasu tylko z wypisanym pod nią imieniem. Można by pomyśleć, że ktoś się podpisał, był tutaj, coś w stylu „tu byłem, Jorge”. Z tym, że te żółte gwiazdy oznaczają miejsca, w których ten ktoś zginął na drodze. Są malowane ku przestrodze. Jak nasze czarne punkty. Zresztą nie musimy długo czekać, bo po przekroczeniu granicy, gdy zaczyna się szuter i prędkość jazdy maleje do 10 km/h – przynajmniej naszej ciężarówki, mamy okazję obserwować wraki samochodów na poboczu, a w pewnym momencie nawet widzimy jak ze świeżo rozbitego samochodu wyciągają zawinięte w koc ciało. Dopiero 20 minut jazdy później mijamy nadjeżdżającą z przeciwka karetkę. Na szybką pomoc nie ma tu co liczyć. Powodem jest nadmierna prędkość, szuter i zakręty, które w połączeniu dają niebezpieczną kombinację i nietrudno wypaść z drogi.

IMG_0270_a.jpg

IMG_0273_a

Przeprawa promowa przez Cieśninę Magellana trwa krócej niż oczekiwanie w kolejce do wjazdu na tenże prom i niedługo później znajdujemy się po drugiej stronie. Na skrzyżowaniu się rozstajemy i pozostaje nam łapanie kolejnego stopa do Punta Arenas. Od miasta dzieli nas tylko 150 km ale znajdujemy się dosłownie pośrodku niczego, jest godzina 21 i jedyne na co możemy liczyć to łaska mijających nas kierowców, a tych w Patagonii jest jak na lekarstwo. Samochody mijają nas ledwie co kilkanaście minut. Rozważamy już rozbicie namiotu, aby nie robić tego po ciemku, choć do zmroku mamy jeszcze spokojnie dwie godziny czasu. W pewnym momencie jakieś małe futerkowe zwierzątko przechodzi przez drogę żwawo przebierając łapkami. Podchodzę bliżej by zrobić zdjęcie, a stworzonko prycha na mnie próbując być groźne. Nie żebym się bał ale jest to skunks patagoński i nie chcę zostać trafiony jego cuchnącą wydzieliną.

Ponownie szczęście nam sprzyja i już po niedługim czasie mamy transport do Punta Arenas, gdzie docieramy w 1,5h – jeszcze przed zapadnięciem nocy. Tym razem droga była prosta, asfaltowa, więc jazda minęła szybko.

Zapisy śladów tras z GPS:

Laguna Esmeralda

Park Narodowy Tierra del Fuego