Chiloe

Prom z Chaiten do Quellon na wyspę Chiloe odpływa punktualnie o godzinie 10. Zgodnie z moimi przewidywaniami na promie znajduje się prysznic, a będąc w podróży nie można przepuścić takiej okazji na ciepłą kąpiel!

Przechadzając się po pokładzie wpada mi do ucha parę słów w języku polskim, podchodzę, zagaduję i tak oto poznaję Karolinę oraz Artura, którzy podróż po Ameryce Południowej zaczęli już jesienią, a będą ją kontynuowali wiele, wiele miesięcy później, gdy ja będę już w domu i od czasu do czasu czytając ich bloga będę wspominał z rozrzewnieniem ten wspaniały kontynent, a jednocześnie myślami wybiegał do kolejnych krajów, które zostały mi tam jeszcze do odwiedzenia.

Z Quellon po dopłynięciu jedziemy prosto do Castro, które to słynie z palafitos – tradycyjnych domach zbudowanych na palach. Przyznam, że największe wrażenie robią niedługo po wschodzie słońca, gdy ciepłe światło oświetla je od przodu. Warto mieć trochę szczęścia i trafić przy tym na przypływ, aby domy odbijały się w wodzie. Nam się to niestety nie udało ale nawet i bez tego są piękne.

Cała wyspa Chiloe wyróżnia się pięknymi, drewnianymi kościołami. Jeden z nich – kościół św. Franciszka stoi w Castro – stolicy wyspy. Jego żółty kolor przyciąga wzrok z daleka i odznacza go na tle innych budynków. Polecam zajrzeć do wewnątrz bo zdecydowanie warto!

IMG_0950_a

Kościół św. Franciszka w Castro

IMG_1020_a

IMG_0954_a

 

Popołudnie spędzamy na zwiedzaniu Castro. Chwilę zajmuje nam obejście targu z pamiątkami. Wciąż szukam kolejnych matero bo mam jak na razie jedno zakupione w El Chalten. Pierwszy raz podczas pobytu w Ameryce dostrzegam w menu jednej z restauracji ceviche i już sobie ostrzę na nie zęby. Spacerując jednak po mieście trafiamy na pyszne empanady. Empanady to rogaliki lub pierogi z ciasta francuskiego, pierogowego bądź chlebowego smażone albo pieczone. Występują w wersji na słono z farszem mięsnym, warzywnym czy mieszanym, a także na słodko z owocami. Możliwości jest mnóstwo i w zależności od tego w jakim rejonie świata się znajdujemy na takie empanady trafimy. My decydujemy się na ser z pomidorami oraz jabłka. Szczerze przyznam, że te na słodko trafiają się rzadziej, a z jabłkami są po prostu wyśmienite. Świeże, słodkie, z dużą ilością jabłek, a to wszystko w świeżym cieście. Cena około 800-1200CLP. W związku z tym na ceviche nie ma już miejsca ale bynajmniej nie obchodzę się smakiem bo jestem zbyt najedzony by jeszcze myśleć o posiłku.

IMG_0995_a

Rano z dworca lokalnego jedziemy autobusem do położonego bezpośrednio na wybrzeżu po drugiej stronie wyspy parku narodowego Chiloe. Park ten składa się z wiecznie zielonych lasów deszczowych, wydm, bagien i torfowisk. W moim odczuciu nie ma wiele do zaoferowania i nie powala niesamowitymi pejzażami ale przynajmniej stanowi dobry cel na jednodniową wycieczkę. Ścieżką, która oprowadza przez najciekawsze miejsca wchodzimy w głąb lasu i torfowisk. Po tych drugich najczęściej wiedzie drewniana kładka. Zresztą w lesie też nie zawsze jest to normalna ścieżka, jako że podłoże składa się z mnóstwa splątanych ze sobą korzeni i bardzo ciężko byłoby iść po tym bezpośrednio. Z kolei zejście w bok jest niemożliwe bez pomocy maczety. Wszystko gęsto zarośnięte. Typowy busz. A propos, kilka lat temu podczas chodzenia po lasach Borneo zapytałem znajomego Australijczyka jaka jest różnica między dżunglą, a buszem. Odparł, że różnica polega na tym, że po dżungli można swobodnie chodzić, a przez busz bez maczety się nie przejdzie.
Nie wiem czy to się tyczy do konkretnych obszarów geograficznych czy też ma zastosowanie do całego świata.

IMG_1056_a

IMG_1049_a

Popołudniu pogoda trochę się psuje, niebo zasnuwają ciemne chmury i zaczyna wiać chłodniejszy wiatr. Z tego powodu spacer po wydmach i plaży nad Pacyfikiem nie jest tak przyjemny jak mógłby być jeszcze wczoraj. Dla zwykłej ciekawości i niejako formalności postanawiam zanurzyć stopy w oceanie. Woda jest zimna. Wiedziałem to wcześniej ale głupio byłoby mimo wszystko nie sprawdzić.

IMG_1064_a

Po południu, po powrocie z parku do Castro, bierzemy plecaki zostawione w dworcowej przechowalni i jedziemy do Ancud. To ostatni przystanek na wyspie i miejsce, z którego stosunkowo łatwo dotrzeć do Punihuil, z którego organizuje się rejsy wśród wysepek obleganych przez kolonie pingwinów.

W Ancud znajdujemy świetne miejsce pod namiot i w momencie gdy mamy już wszystko przygotowane by rozpocząć robienie kolacji, na którą notabene mam wielki apetyt, kuchenka odmawia posłuszeństwa. To już drugi raz, gdy wydawałoby się, że dotąd niezawodny Primus OmniLlite Ti jednak zawodzi. Próby rozpalenia spełzają na niczym i zostaje nam pospieszna wycieczka do supermarketu by tuż przed 22 zdążyć coś kupić do zjedzenia.

Pogoda cały czas bardzo w kratkę. Gdy jeden dzień jest ciepły, z temperaturami bliższymi 30C aniżeli 20C, to następny musi mi przypominać po co wożę ze sobą kurtkę. Po dłuższych poszukiwaniach, które rozpocząłem już wieczór, znajduję przystanek autobusowy (zupełnie przypadkiem, gdy już prawie zrezygnowany poddałem się), z którego odjeżdża autobus do Punihuil. W środku zastaję Niemca Christiana, przelotnie poznanego poprzedniego wieczoru i w ten sposób razem jedziemy oglądać pingwiny.
Punihuil to w zasadzie tylko plaża plus parę budek mieszczących wewnątrz agencje oferujące rejsy po oceanie pozwalające podglądanie pingwinów Magellana i Humboldta. Pingwiny te mają na tutejszych wyspach swoje miejsce rozrodu. Jest to rzekomo jedyne miejsce, gdzie te dwa gatunki występują razem. Z minuty na minutę pogoda robi się coraz gorsza. Jest zimno, zaczyna padać deszcz i nie za bardzo widzi mi się jeszcze pływanie po oceanie. Po to tu jednak przyjechałem. Cóż zrobić.

Przed wypłynięciem dostajemy kamizelki ratunkowe i peleryny przeciwdeszczowe – zawsze to kolejna warstwa „odzieży”. Przynajmniej będzie cieplej. Łodzie czekają już zwodowane więc wsiadamy na specjalny wózek, w którym zostajemy do nich przepchnięci. Powoli podpływamy pod wszystkie wysepki obserwując stojące na nich pingwiny. Nie wszystkie oczywiście stoją i nic nie robią. Niektóre są w wodzie i pływają (jak to dobrze mieć tyle tłuszczu i nie przejmować się paskudną pogodą) podczas gdy inne pociesznie skaczą i tuptają po skałach. Przyznam szczerze, że nie pamiętam już jaka jest różnica w wyglądzie pomiędzy tymi pingwinami, a i podczas obserwacji ich na żywo miałem ciężko je rozróżnić. Nieśmiało przypominam, że deszcz i wiatr przeszkadzały w delektowaniu się atmosferą miejsca. Na potrzeby chwili przyjmijmy, że wszystkie z zewnątrz, jak na nie spojrzeć, były bardzo pingwinowate. Rejs trwa stosunkowo krótko i po niespełna pół godziny jesteśmy z powrotem na plaży. Co do ogólnych wrażeń z wycieczki to mimo wszystko bardzo żałuję, że nie udało mi się dostać na z Punta Arenas na Isla Magdalena. Tam jest możliwość obejrzenia pingwinów z bliska i spaceru między nimi. Tutaj raz, że pogoda nie dopisała, a dwa że oglądanie jest tylko z łodzi. Mimo wszystko lepiej tak niż w ogóle.

IMG_1073_a

Pojawia się problem z transportem powrotnym bo autobus będzie dopiero za 3,5h, a do Ancud jest 25km. Ryzykuję i próbuję iść na stopa, choć mam ze sobą cały plecak. Szczęście mi dopisuje i już za moment zatrzymuje się jeep. Wskakuję do tyłu na pakę i jadę. Niestety tylko kawałek bo ekipa z którą się zabrałem jedzie na kemping po rzeczy. Dalej pojadą za godzinę więc jeśli nic nie złapię to mnie wezmą. Mam jednak to szczęście, że paręnaście minut później zatrzymuje się samochód na dyplomatycznych tablicach, w którym jadą… Czesi. Kierowcą jest żona pracownika ambasady czeskiej w Santiago, która jest na wakacjach z rodziną i znajomymi. Jakoś upycham się jako szósty do samochodu i ruszamy. Po drodze, która szybko mija wymieniamy się informacjami o Chile, a na koniec pani żegna mnie miłymi słowami, że jakby coś się działo to w czeskiej ambasadzie też mi pomogą.

Ostatnią rzeczą w Ancud przed udaniem się na dworzec są zakupy i kupno rozpuszczalnika. Nigdy nie miałem potrzeby zakupu takich produktów za granicą ale wydaje mi się, że kuchence dobrze zrobi porządne przepłukanie mocnym rozpuszczalnikiem. Gdy jakoś znajduję sklep pozostaje mi tylko wytłumaczyć po hiszpańsku, że potrzebuję mocny rozpuszczalnik. Z naciskiem na mocny (chodzi o konkretny rodzaj), bo słaby znalazłem już rano.

Z Ancud kupuję bilet na autobus do Puerto Montt i czekam aż nadejdzie godzina odjazdu. Barbara, która miała czekać na mnie w mieście gdzieś się zapodziała i w ten sposób rozdzielamy się na dobre. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło bo przyznam szczerze, że brakowało mi już od pewnego czasu podróżowania samemu. Zresztą jak się wkrótce okaże to nie będzie mi dane być długo samemu. Będąc w drodze ciężko nie spotkać innych towarzyszy podróży.