Dzień 11 – Mediolan – Praga

Budzimy się wcześnie po takiej zmianie czasu, ale wstajemy o normalnej godzinie. Metrem podjeżdżamy do centrum – na stację Duomo, przy której mieści się katedra. Tuż obok znajduje się Galeria Wiktora Emanuela, a zaraz za nią najsłynniejsza opera świata – La Scala. Z zewnątrz rzeczywiście budynek wygląda przeciętnie, ale podobno w środku jest oszałamiający.
Zwiedzamy również kościół Santa Maria della Grazie, obok którego w muzeum mieści się obraz Leonarda da Vinci – Ostatnia Wieczerza. Szkoda, że wolne miejsca są dopiero na 12:30, kiedy to musimy już jechać na lotnisko. Mimo wszystko dwie godziny oczekiwania to i tak lepsze, niż rezerwacja z kilkutygodniowym wyprzedzeniem jak napisano w przewodniku.

Pogoda w Mediolanie iście wiosenna. Czyste niebo i blisko 10°C. Z autostrady, w drodze na lotnisko rozciąga się piękny widok na Alpy rozciągające się od lewej do prawej, na całej linii wzroku.

Do Pragi Alitalia ma code shareowy lot razem z AirOne i zgodnie z przewidywaniami nie ma co liczyć na posiłek czy inne dodatki, a podłokietniki i tacki skrzypią podczas prób manipulacji.

W Pradze pogoda już typowo zimowa. Leży śnieg i jest pochmurno. Z lotniska autobusem 119 jedziemy na stację Dejvice, z której metrem na dworzec kolejowy. Chwilę po 19 łapiemy pociąg powrotny do granicy z Polską, skąd wracamy do domu.

Dzień 10 – Tokio – Mediolan

Przed pójściem na stację musimy wymienić jeszcze ze 20$, żeby móc kupić bilet na lotnisko Narita (1240 JPY) bezpośrednim pociągiem – przedłużeniem linii Asakusa.
Pomimo, że mieszkaliśmy na północy Tokio, to mija około pół godziny nim zwarta zabudowa ustępuje wiejskiemu krajobrazowi. Z okna widać, że coś, gdzieś w oddali budują czy też remontują, co jest o tyle nietypowe, że do tej pory nie spotkaliśmy nigdzie żadnych prac budowlanych, remontowych, renowacji, restauracji, rekonstrukcji, napraw. Niczego. Wydaje się, jakby wszystko co zostało zaplanowane jest już ukończone i nie wymaga dalszych poprawek.

Szybka odprawa bagażowa i parę minut na wydanie ostatnich jenów, ewentualnie jakieś śniadanie.
W sklepie bezcłowym znalazłem zielonego KitKata o smaku zielonej herbaty. Trzeba im przyznać, że w sklepach spożywczych, ale pewnie i w innych także, wiele ciekawych produktów począwszy od pakowanego sushi czy onigiri zawiniętego w nori po gotowe dania na gorąco.

Lot do Mediolanu odbywać się będzie na pokładzie Boeninga 777-200 z układem siedzeń 3-4-3.
Akurat mamy miejsca w otoczeniu samych Polaków. Obłożenie nie jest pełne i szczególnie rząd środkowy jest pustawy.
Lecimy też inną trasą niż z Rzymu do Osaki. Najpierw kierujemy się na północ, w kierunku Hokkaido. Przelatujemy nad Sapporo, nad zamarzniętym morzem Ochockim i o 15:40 czasu Japońskiego wlatujemy nad Rosję.

Załoga podaje jedzenie (włoskie lub japońskie, czyli twardy makaron lub ryż) i napoje. Niedługo później wlatujemy w strefę nocy na dalekiej północy. Momentami lecimy aż nad Morzem Karskim i Barentsa. System rozrywki jest jakiś taki starszy niż w poprzednim A330; ma mniejszy ekran, ale oferta multimedialna się nie zmieniła.
Zabijam czas oglądając „I have to buy new shoes” – świetny japoński film romantyczny, „The watch” – komedię amerykańską z Benem Stillerem i na „Prometeuszu” odpadam; czas na sen.

Na zachodzie niebo jaśnieje i gdy budzę się w okolicach Zatoki Fińskiej znów jest dzień. Przelatujemy w okolicach Gdańska, następnie w kierunku Zielonej Góry, na Pragę, Monachium i Innsbruck.
Godzinę przed lądowaniem w Mediolanie załoga serwuje zimny posiłek i napoje.
12h lot dobiegł końca. Nie było tak strasznie pod względem czasu spędzonego na pokładzie. Ale o ile we Włoszech dochodzi 18, o tyle w Japonii jest już prawie 2 w nocy i odczuwamy senność ze zmęczeniem.

Pociągiem (10€) jedziemy do centrum na stację Milano Central, skąd piechotą idziemy do hostelu.
W pokoju, a szczególnie na podłodze i łóżkach panuje niesamowity bałagan, że aż ciężko się połapać, które łóżka są wolne, a które zajęte. Razem z nami są w nim cztery dziewczyny z Montpellier, z którymi zamieniam jeszcze parę zdań.

Dzień 9 – Tokio

Na stacji metra kupujemy bilet całodniowy na wszystkie linie (Toei Line + Tokyo Metro Line, 1000 JPY) i linią Asakusa jedziemy do Ginzy, na stację Tsukijishijo. Tuż obok znajduje się słynny tokijski targ rybny, na którym odbywają się aukcje tuńczyka o 5 rano. Niestety od końca grudnia, do 20 stycznia nie mam możliwości jej oglądania. Około 11 na targu wszyscy już się pakowali, sprzątali, myli stoiska i skrzynie, a co niektórzy porcjowali i ważyli jeszcze jakieś ryby. Jednym słowem nie było wiele do oglądania, choć te kilka ryb, które udało nam się dojrzeć było wielkości średniego prosiaka.
Na wąskich uliczkach obok targu można było kupić wszelkie narzędzia jakie tylko mogą być potrzebne do zajmowania się rybami, choć i tak najdroższy nóż, jaki widziałem był w sklepie w Narze (64000 JPY). Zarówno w obrębie samego targu, jak i na pobliskich ulicach można zakosztować sushi. Przed lokalami ustawiały się kolejki i ludzie czekali, aż zwolni się jakieś miejsce. Analogiczna sytuacja jest w porze lunchu, gdy jedni siedzą i jedzą, drudzy czekają i stoją w kolejce tym jedzącym za plecami.

Z targu poszliśmy dalej przez Ginzę do Yonchome Intersection, gdzie skręciliśmy w prawo, w jedną z zapewne wielu tokijskich ulic, przy której mieszczą się sklepy znanych i drogich marek. Po drodze obejrzeliśmy jeszcze budynek Sony i teatr Takarazuka.

Następną dzielnicą na naszej trasie zwiedzania była Roppongi. Zaczęliśmy od Tokyo Midtown – czyli małego miasteczka zmieszczonego na powierzchni kilku wieżowców. Centra handlowe, restauracje, biura i hotel. Przy jednej z ulic, w sklepie zoologicznym przez witrynę widzę małpą małpkę do kupienia, za bagatela 690000 JPY (28000 zł).
Roppongi Hills to kolejne skupisko centrów handlowych, restauracji, kin, rezydencji, stacji telewizyjnej, muzeum sztuki, obserwatorium i pewnie wiele jeszcze innych. Wokół Roppongi Hills są nawet wytyczone ścieżki spacerowe. Idąc już w kierunku stacji metra przechodzimy przez Azabu Juban Shopping Town – popularną okolicę handlową z ponad 300 letnią tradycją.

Jadąc do Shibuya, dziwnym trafem wysiadamy jedną stację za wcześnie i chwilę nam zajmuje zorientowanie się w naszym położeniu. Podjeżdżamy jednak dalej do Omote-Sando i kierujemy się w stronę parku.
Niedaleko znajduje się Takeshita Dori –uliczka o różnorodnym charakterze, szczególnie popularna wśród nastolatków. Mijamy dworzec, za którym bezpośrednio znajduje się Meiji Jingu Gyoen Park ze świątynią Meiji Jingu. Na placu przed wejściem trwa porządkowanie śniegu. Nie jakieś tam zwykłe odgarnianie tylko ładowanie na wózki i wywożenie do lasu.
Mieliśmy szczęście, że zdążyliśmy, ponieważ z głośników umieszczonych gdzieś między drzewami dobiegają komunikaty, że park jest już zamknięty.

Zmierzamy ulicą w stronę najruchliwszego przejścia dla pieszych w Tokio. Światła dla pieszych zapalają się wszędzie równocześnie i można przechodzić w każdym kierunku, także na skos. Obok znajduje się też pomnik psa rasy akita – Hatchiko, który po śmierci swojego właściciela przychodził czekać na niego przed dworcem przez następnych dziesięć lat, aż do końca swych dni. Na podstawie tej historii nakręcono m.in. film pod tytułem „Mój przyjaciel Hatchiko” z Richardem Gere. Budynek Shibuya 109 to popularny symbol dzielnicy o tej samej nazwie.

Złapał nas już zmrok ale jedziemy jeszcze obejrzeć na szybko dzielnicę Shinjuku. Trafiamy na bardzo ładną, wąską i oświetloną lampionami uliczkę Yakitori, przy której mieszczą się małe knajpki.
Zataczamy pętlę wokół okolicznych wieżowców – Nishi Shinjuku Skyscrapers, ale dojście do nich prowadzi swoistą podziemną autostradą dla pieszych – długą na kilkaset metrów z oznaczeniami wyjść w wielu kierunkach.

Z kolei pobliskie Electric Street to cała ulica ze sprzętem elektronicznym wszelkiej maści, takich jak Yamada Denki, Big Camera czy Yodobashi Camera.

Wracamy już w kierunku hostelu, ale raz jeszcze wysiadamy na stacji Tsukijishijo, żeby wstąpić na sushi. Co prawda już prawie wszystko jest pozamykane, ale ta knajpka, którą upatrzyliśmy sobie rano jest nadal czynna.

Zamawiamy deskę z sushi i nigiri oraz miskę ryżu przykrytą z góry kilkoma gatunkami ryb. Do tego dostajemy miseczkę z jakąś zupą, wasabi oraz tradycyjną japońską zieloną herbatę i biały imbir dla lepszych doznań smakowych.

Przed dojściem do hostelu korzystamy z darmowych kuponów na sake w Khaosan Bar. Do wyboru poza sake, która smakuje jak woda z wytrawnym winem, miałem jeszcze coś innego i to był strzał w dziesiątkę. Umeshu, czyli śliwkowe wino. Naprawdę pyszne.

Po powrocie wdaję się jeszcze w rozmowę z Maureen – Indonezyjką z Kanady, która rozpoznaje u mnie balijski sarong. W razie czego mam już namiary na nocleg, gdy będę w centralnej Kanadzie.

Dzień 8 – Nikko

Czas na wycieczkę do Nikko. Niestety na skutek pomyłki wstajemy chwilę później i musimy się sprężać. Nie byłoby problemu gdybyśmy poszli prosto na dworzec, zamiast do stacji metra. Trochę błądzimy, szczególnie że po zasięgnięciu języka kazano nam iść w prawo zamiast w lewo – prosto w kierunku dworca. To nic. Nie ma tego złego.

Chodniki już nie tyle zasypane, co wręcz skute lodem, ale co kawałek ktoś go rozłupuje i zgarnia. Nawet paru facetów w krawatach. Pogoda wciąż nie przeszkadza, żeby dzieciaki do szkoły nie mogły iść w krótkich spodniach i spódniczkach.

Następny pociąg jest za godzinę, o 9:10. W międzyczasie kupuję coś na drogę w sklepie, a w informacji o Nikko (informacja o mieście oddalonym o 140 km na dworcu w Tokio) dowiaduję się, że korzystniej jest kupić World Heritage Pass (3600 JPY), który obejmuje podróż tam i z powrotem pociągiem Rapid, autobus w obrębie miasta, wstęp do Toshohu Shrine, Futarasan Shrine i Rinnoji Temple.

Gdy pociąg wjeżdża na peron, ludzie wysiadają z jednej strony, wchodzi obsługa sprzątająca, pan sprawdza czy nikt niczego nie zapomniał i dopiero po tym wszystkim otwierają się drzwi po naszej stronie.

W pewnym momencie za Tokio śnieg się kończy i ponownie zaczyna się w okolicach Nikko.

Parę minut po przyjeździe pociągu na dworzec podjeżdża autobus linii 2C i zabieramy się w kierunku świątyń. Na pierwszy ogień bierzemy słynny czerwony most (Shinkyo) w Nikko. Mimo, że okoliczne drzewa ani nie kwitną, ani nie mają kolorowych liści, to śnieg, niebieskie niebo i płynąca pod nim rzeka wystarczają, żeby było ładnie.

Kupon z biletu World Heritage Pass wymieniamy na sześć wejściówek do poszczególnych świątyń. W przeciągu paru ostatnich dni widzieliśmy już ich sporo, ale te są bogato zdobione, kolorowe i pięknie położone na stokach gór w towarzystwie strzelistych cedrów i sosen.

Z rozkładu jazdy, który mam w kieszeni wynika, że za 15 min jedzie autobus nad Jezioro Chuzenji. Starszy pan zapytany o drogę na przystanek zmienia swój kierunek marszu i prowadzi nas w odpowiednim kierunku.
Mając kilka minut czasu zaglądamy do pobliskiego sklepu, gdzie spotykamy ponownie pana i wręcza on nam niespodziewanie dwie gorące kawy w butelkach. W ramach wdzięczności częstujemy go batonem.

Co do napojów, to na każdym prawie rogu można spotkać automat do ich sprzedaży, w zależności od modelu, firmy, wybór jest różnoraki. W niektórych przypadkach można sobie wybrać czy chcemy np. kawę na ciepło czy na zimno. W puszcze lub małej butelce.

Wsiadamy do autobusu na przystanku nr 9 i jedziemy serpentynami w górę w kierunku jeziora (przystanek 24, 1900 JPY/2  os) na wysokość 1320 m n.p.n.

Po wejściu, pobiera się numerem z liczbą, oznaczającą, na którym przystanku wsiedliśmy. W czasie jazdy na tablicy nad przednią szybą wyświetlają się ceny, które zmieniają się dynamicznie po przekroczeniu przystanku. Przy wychodzeniu pokazujemy numerek kierowcy, który nalicza opłatę i odliczoną kwotę wrzucamy do automatu. Jeśli nie mamy odliczonej, możemy rozmienić monety lub banknoty (nie więcej niż 1000 JPY) w automacie.

Termometr wskazuje -3°C i wieje. Jest też zdecydowanie więcej śniegu.
Jezioro położone jest pośród gór, a przy brzegu stoją zacumowane łodzie i łódki-łabędzie czekające na nadejście cieplejszych dni. Spacerujemy po okolicy, oglądamy kolejną świątynię i idziemy w kierunku wodospadu Kegon (97m), szczególnie „popularnego” wśród samobójców.
Windą z poziomu parkingu można zjechać na dół wąwozu, my jednak obserwujemy go z tarasu widokowego. Gdzieś z boku przychodzi małpa – makak japoński, poskubać trawę. Jestem zaskoczony widząc je tutaj, o tej porze roku, ale zwierzę ma wyjątkowo gęste i zarazem piękne futro, a do tego czerwoną twarz i tyłek. Robię zdjęcia z dość bliska, a małpa wydaje się być spokojna i sympatyczna.
Schodzimy poziom niżej, a gdy chcemy wrócić schodami na górę nie mamy za bardzo jak, bo małpa siedzi na schodach, szczerzy zęby, syczy i bez skrępowania idzie w naszym kierunku z wyraźnie agresywnym nastawieniem. Pospiesznie wracamy na platformę, ale ona przyszła za nami i wciąż zachowuje się nieprzyjaźnie. Drugie schody są zasypane, więc nie mamy za bardzo wyjścia jak stawić czoła napastnikowi. Próbujemy je nastraszyć sposobem, który przewodnik stosował w sumatrzańskiej dżungli, czyli tupiemy, machamy rękami i robimy hałas, ale nic nie pomaga. Dopiero nagłe i szybkie natarcie na nią połączone z wcześniejszymi rucham okrzykami sprawia, że ucieka do góry po schodach. Ja zostałem trochę z tyłu i gdy próbowałem chwilę później wbiec po schodach małpa już na tam czekała, siedząc na poręczy w pozycji gotowej do skoku, a nie miałem ochoty, żeby wylądowała mi na głowie. Trzeba było jeszcze co najmniej dwukrotnie przypuścić na nią głośny szturm, żeby mieć  wolną drogę. Dwie inne małpy siedziały spokojnie na gałęziach, ale do tej chwilę wcześniej przyszła małpa małpka i poczuła się najwyraźniej w obowiązku ją bronić, przed jej tylko znanym niebezpieczeństwem. Małpia paranoja i nadopiekuńczość.
A ja naiwny myślałem, że japońskie małpy są spokojne i ułożone jak sami Japończycy.

Po tej przygodzie podjeżdżamy jeszcze autobusem parę przystanków do następnego wodospadu, w zasadzie kaskad – Ryuzu, długich na 20-parę metrów i szerokich na 10 m.  Ścieżka jest ledwo przedeptana i brniemy w śniegu po śladach. Ktoś nawet w rakietach szedł przed nami.
Z tego przystanku (nr 30) wracamy prosto do Nikko (1250 JPY), by zdążyć na ostatni pociąg do Tokio.

Dzień 7 – Tokio

Przed 7 rano dojeżdżamy do dzielnicy Akhibara, znanej ze sklepów z elektroniką, grami i anime. Pogoda jest paskudna – pada obficie.

Linią Oedo Line podjeżdżamy trzy stacje w kierunku Asakusa, skąd idziemy piechotą przez niebieski most ( w zasięgu wzroku są jeszcze mosty czerwony, żółty, oliwkowy i zielony) prosto do hostelu. Ze względu na wczesną porę nie możemy jeszcze dostać pokoju. Zostawiamy zatem plecak i idziemy na spacer po Asakusa. Deszcz ani na chwilę nie ustaje. W Japonii w wielu miejscach, przed wejściami do budynków stoją porzucone parasolki, które można zabrać i korzystać. Jeśli natomiast nie chcemy utracić naszej parasolki, należy włożyć ją przed wejściem do środka w specjalnie w tym celu wystawione foliowe pokrowce i zabrać ze sobą albo skorzystać z zamknięcia na parasolki, jeśli oczywiście jest akurat dostępne w pobliżu.

Jest drugi poniedziałek stycznia i japońscy 20-latkowie przechodzą ceremonię wejścia w dorosłość – Seijin-shiki. Młode kobiety zakładają na tę okazję tradycyjne kimona i układają włosy w wymyślne fryzury.

Zwiedzamy jedną z najstarszych świątyń w Tokio – Sensjo-ji, pochodzącą z 628 roku. W okolicy pełno ludzi, a uliczka Nakamise-dori prowadząca do świątyni wypełniona jest straganami z pamiątkami.

W punkcie informacji turystycznej dostajemy mapę Tokio, mapy poszczególnych dzielnic, trasy proponowanych spacerów i co nieco o Nikko, do którego wybieramy się następnego dnia.
Z tarasu widokowego nad informacją (6 piętro) nie wiele widać bo deszcz zamienił się w obficie padający śnieg. Pierwszy w tym sezonie w Tokio.

Po wyjściu pan z informacji wybiega jeszcze za nami na chodnik w samym swetrze, żeby donieść jakieś broszury.

To, że pogoda jest niespecjalna, i że na półkuli północnej panuje kalendarzowa zima niektórym zdaje się w ogóle nie przeszkadzać i chodzą sobie w japonkach i białych skarpetkach. Co poniektórzy mają je z przodu obudowane przezroczystym plastikiem, a skarpetki są na dwupalczaste – z przedziałkiem na środku. Ot, takie japonki na zimę. Podobnie niektórzy uczniowie, którzy do szkoły ubierają mundurki – w przypadku niektórych chłopców spodenki są krótkie.

Gdy wieczór wychodzimy do sklepu, ulice i chodniki są nieodśnieżone. Wszędzie zalega gruba warstwa mokrego śniegu, ale nikt zdaje się tego nie roztrząsa. W każdym razie najlepiej iść ulicą, szczególnie, że ruch jak w nowy rok do południa.

Dzień 6 – Osaka

Ostatniego dnia w Osace wymeldowujemy się z hotelu, zostawiamy bagaż w przechowalni i idziemy powłóczyć się po mieście. Jest niedziela, więc korzystamy ze zniżkowego biletu całodziennego na metro (600 JPY).

Jedziemy na stację Tanimachi4-chome, od której już blisko do zamku w Osace. Budowę w 1583 roku rozpoczął Hideyoshi Toyotomi. Zamek został następnie podbity, zburzony, przebudowany ale niestety nie przetrwał nalotów bombowych podczas II Wojny Światowej. Został odbudowany i ukończony w 1997 roku i jest kopią oryginału. Jednak wnętrze w żadnym stopniu nie przypomina wnętrza japońskiego zamku. Znajduję się tam część muzealna.

W restauracji przed zamkiem kupujemy coś do jedzenia. Zamawianie polega na obejrzeniu sztucznych, plastikowych modeli posiłków i podaniu numeru kasjerowi przy wejściu. Po zapłaceniu dostajemy osobny kwitek, który podajemy obsłudze, a ta następnie przynosi zamówione przez nas jedzenie – kurczak z ryżem i curry oraz zupa także z ryżem. Plusem jest, że zazwyczaj do posiłków dostajemy wodę i/lub herbatę.

Przed wieloma restauracjami można zauważyć takie właśnie plastikowe talerze, które są bardzo pomocne przy podjęciu decyzji, co chcemy zjeść. Szczególnie, że jesteśmy bez szans, aby cokolwiek odczytać, bo menu w języku angielskim nie jest popularne.

Z zamku podjeżdżamy metrem w okolice Shitenno-ji – buddyjskiej świątyni skonstruowanej w 593 roku i uważanej za najstarszą w Japonii, choć od tamtego czasu była przebudowywana wiele razy i swój obecny kształt uzyskała w 1963 r.

Niedaleko znajduje się rzekomo owiana złą sławą okolica Shinsekai, w której mieści się Tsutenkaku Tower, czyli wieża o wysokości 103 metrów. Właśnie tam, w jednej z lokalnych knajpek udaje mi się podejść miejscowe danie – Okonomiyaki. Jest to rodzaj potrawy składającej się z wielu różnych składników pieczonych na rozgrzanej blasze. Ja zamawiam z wołowiną. W środku znajduje się jeszcze kapusta, a góra posypana jest przyprawami, polana jakimś sosem i majonezem. Wszystko to jem nabierając małą łopatką z nagrzanej przed sobą lady i kładąc drobne kawałki na miseczkę. Teraz pozostaje to tylko zjeść przy pomocy pałeczek.

Po odebraniu plecaka z hotelu, jedziemy jeszcze do dzielnicy Namba zrobić parę zdjęć nocnych. Dopiero teraz, a nie w ciągu dnia deptaki zapełniają się ludźmi i panuje niesamowity tłok i ruch. W dodatku jest tak jasno od neonów, że rezygnuję z użycia statywu.

O 21:50 mamy autobus do Tokio, więc spieszymy w kierunku Umeda Sky Building, aby zdążyć na odjazd. Mamy jeszcze trochę czasu, więc korzystając z okazji wjeżdżamy w kilkanaście sekund windą na 39 piętro i podziwiamy Osakę.
Autobus Willer Express, bo tak nazywa się nasz przewoźnik, jest bardzo komfortowy. Każdy fotel posiada coś jakby opuszczany daszek na głowę, aby światło nie raziło w oczu. Do tego koc i można jakoś spróbować się przespać do rana.

Dzień 5 – Nara

Dziś przyszła kolej na zwiedzanie Nary (540 JPY z Shin-Immamiya) – pierwszej stolicy Japonii.
W VIII wieku miasto przez kilkadziesiąt lat było stolicą Japonii. Zbudowane na wzór Chang’anu – chińskiej stolicy dynastii Tang, która była najważniejszą metropolią starożytnego świata położoną na Jedwabnym Szlaku. Do dziś Nara kryje skarby sztuki chińskiej, koreańskiej, indyjskiej, perskiej, a nawet irańskiej. Choć w 794 roku stolicę szybko przeniesiono do Kioto, to miejsce wciąż pozostaje ważnym ośrodkiem buddyzmu i niewątpliwą atrakcją turystyczną.

W parku rozciągającym się na dość dużej powierzchni (ponad 500 hektarów) luzem ponad 1500 danieli, które spacerują swobodnie między ludźmi i domagają się karmienia. Gromadzą się wokół przedawców z ciastkami i czekają, aż ktoś coś kupi i je nakarmi. Rogów co prawda już nie mają, musiały zostać niedawno obcięte albo też odpadły na jesień, ale próbują wciąż bodnąć głową i podążają za kimś, kto ma jedzenie. W przerwie pomiędzy zwiedzaniem świątyń siadamy na ławce by coś przegryźć, ale raz dwa schodzą się daniele i musimy się ewakuować.

Same świątynie takie jak w innych miejscach, czyli bardzo stare i w zbliżonym stylu. W jednej z nich – Todai-ji znajduje się posąg Wielkiego Buddy – Daibutsu. Jest to największy na świecie pomnik Buddy wykonany z brązu. Ma wysokość 16 metrów i waży około 500 ton. Do wykonania poświaty otaczającej Buddę zużyto aż 132 kilogramy czystego złota. Sam Pawilon Wielkiego Buddy – Daibutsu-den jest największym drewnianym budynkiem na świecie.
We wnętrzu, na prawo od posągu, znajduje się ogromny filar z dziurą w środku, a przejście lub przeciśnięcie się przez nią ma symbolizować wstąpienie na ścieżkę oświecenia.

Podczas zwiedzania wstąpiliśmy na chwilę do Okumura Commemorative Museum, w którym można na specjalnym fotelu doświadczyć ruchów, jakie towarzyszyły trzęsieniom ziemi w Kobe w 1995 roku lub podczas tsunami u wybrzeży Honsiu w 2011 roku. Naprawdę trzęsie. Poza tym są pokazane zastosowane rozwiązania antysejsmiczne w budynkach, jest taras widokowy na historyczną część Nary, a także można napić się darmowej kawy lub herbaty. Na końcu zostaliśmy poproszeni o wpisanie się do księgi pamiątkowej – specjalnym japońskim pędzlem do kaligrafii z miękkim włosiem.

Po powrocie do Osaki zabieramy z hotelu plecak, który zostawiliśmy tam po wymeldowaniu się i przenosimy się na drugi koniec miasta, w stronę stacji Shin-Osaka, gdzie paręset metrów od dworca mamy zarezerwowany nocleg w New Osaka Hotel.

Tutaj również możemy liczyć na kompleksowe wyposażenie pokoju. Poza lodówką, telewizorem, radiem z budzikiem mamy jeszcze do dyspozycji urządzenie przypominające wyglądem czajnik, które bynajmniej nie grzeje wody, a prawdopodobnie ją schładza. Przynajmniej do takiego wniosku doszliśmy na podstawie testów. W łazience znajduje się głęboka wanna w japońskim stylu, washlet, dozowniki z szamponem, mydłem, balsamem, jednorazowe szczoteczki, grzebienie, gąbki do mycia, grzebienie, papcie i szlafroki. Jednym słowem wszystko co potrzebne w podróży biznesowej przeciętnemu Japończykowi. Szkoda tylko, że zamiast wifi jest wtyczka do LAN.

Zobacz trasę na Sports Tracker.

 

Dzień 4- Kioto

Rano jedziemy na zwiedzanie Kioto. W hotelu kupuję promocyjne bilety (690 JPY) ze stacji Shin-Immamiya do stacji Osaka i z Osaki do Kioto. Pociąg jedzie dość szybko, nie zatrzymuje się na wszystkich przystankach i 50km dzielących oba miasta pokonuje w niespełna pół godziny. W pociągach zamiast telewizorów z reklamami wiszą papierowe plakaty oraz jeden z napisem „saving electricity”.

W informacji turystycznej na dworcu w Kioto dostaję mapę miasta i parę wskazówek. Tuż przed wejściem wznosi się Kyoto Tower, która może być pomocna w określeniu swojego położenia. Podobne wieże są również m.in. w Osace i Tokio. Idąc za radą pani z informacji turystycznej i przewodnika Lonely Planet, zwiedzanie zaczynamy od świątyni Kiyomizu-Dera (autobus 220 JPY, wstęp 300 JPY). Obejście całego kompleksu zajmuje trochę czasu. Poniżej głównego budynku znajduje się mały wodospad – Otowa-no-taki, pod którym można przejść i za pomocą zbiorniczka na długim kiju, dezynfekowanego każdorazowo za pomocą promieniu UV, nabrać wody z wodospadu, która według wierzeń ma terapeutyczne właściwości.

Po wyjściu ze świątyni kierujemy się uliczką Chawan-zaka, obsadzoną sklepikami sprzedającymi lokalne rękodzieło, przekąski i pamiątki, a następnie przechodzimy uliczkami Ninen-zaka i Sannen-zaka – prawdopodobnie najbardziej uroczymi w całym Kioto. Wzdłuż nich ciągną się stare, drewniane domy, tradycyjne sklepy i restauracje, a także wiele herbaciarni i kawiarni. Ishibei-koji to kolejna z uroczych, brukowanych uliczek zdecydowanie wartych przespacerowania się.

W drodze do kolejnej świątyni mijamy pieszych rikszarzy, którzy ubrani w tradycyjny strój (m.in. buty podzielone na dwie części, coś a la japonki) ciągną swe riksze z pasażerami po ulicach Kioto.

Kodaj-ji (600 JPY) to kolejna z świątyń na naszej drodze. Moim zdaniem najpiękniejsza. Pozostaje mi sobie tylko wyobrazić jak wygląda ta, i wiele innych, gdy na przełomie marca i kwietnia drzewa wiśniowe, zwane sakura zakwitają, ale nie owocują! Co roku Japończycy śledzą prognozy przesuwającego się frontu kwitnienia wiśni, który od lutego zaczyna się na Okinawie i przesuwa na północ, aż do Hokkaido, gdzie dociera na początku maja. Razem z przyjaciółmi udają się wtedy do parków, świątyń na oglądanie kwiatów – towarzyskie spotkania w formie pikniku.

Zwiedzamy jeszcze ogromną Chion-in, której główna hala jest obecnie w remoncie i potrwa jeszcze kilka lat i nad którym wzniesiono tymczasowy budynek, który wygląda na bardzo trwały, jakby miał tam stać jeszcze wiele wiele lat, a nie tylko na czas trwania renowacji.

Chwilę kręcimy się po Yasaka-jinja, a potem przechodzimy do parku Maruyama-koen. Słowo „jinja” (ang. shrine) określa się w Japonii świątynie shintoistyczne – tradycyjnej religii w kraju kwitnącej wiśni.

Wszystkie budowle są piękne, zadbane i nie widać po nich, że mają nawet i w niektórych przypadkach ponad 1000 lat.

Ostatnim punktem zwiedzania jest park Maruyama-koen – dobre miejsce na odpoczynek podczas ciepłych dni, w którym znajduje się najbardziej znana wiśnia w Kioto – wielki Gion shidare-zakura.

Po zmroku wracamy do Osaki w ten sam sposób jak przyjechaliśmy do Kioto. Idziemy piechotą przez całe miasto, a wspomniana wcześniej wieża służy nam jako punkt odniesienia.

Niewątpliwie Kioto, z 17 miejscami wpisanymi na listę dziedzictwa narodowego UNESCO, ponad 1600 buddyjskimi świątyniami i 400 shintoistycznymi jinja jest jednym z najbardziej bogatych kulturowo miast na świecie. Można śmiało stwierdzić, że stoi na równi w szeregu z takimi miastami jak Paryż, Londyn czy Rzym i jest jednym z tych miast, które są warte zwiedzenia przynajmniej raz w życiu i które powinno być na czele każdego planu zwiedzania Japonii.

Zobacz trasę na Sports Tracker

Dzień 3 – Osaka

Odprawa celna na lotnisku Kansai w Osace także jest bardzo szczegółowa. Ponownie parę pytań ze strony urzędnika imigracyjnego, pobranie odcisków palca i zdjęcie oraz pobieżne sprawdzenie plecaka na cle przez pana w białych rękawiczkach.

W hali przylotów idę do informacji dowiedzieć się paru rzeczy, wymieniam dolary amerykańskie na japońskie jeny. Cała transakcja wymiany wyglądała tak, że najpierw jeden pan pokazuje mi, które rubryki w formularzu muszę wypełnić (imię, nazwisko, adres hotelu, kwota), następnie podaję tak wypełniony druk wraz z gotówką przez okienko i dostaję numerek (pomimo, że nie ma tam nikogo oprócz mnie), abym ustawił się, a raczej stworzył drugą kolejkę i zaczekał na wymianę. Niecałą minutę później drugi z panów mnie woła, odbiera numerek i przekazuje kwitek i walutę od pani z kasy. Wszyscy przy tym się kłaniają i uśmiechają co czyni całą sytuację jeszcze zabawniejszą.

Z lotniska jedziemy pociągiem (890 JPY ) na stację Shin-Immamiya, z której do zarezerwowanego hotelu mamy parę kroków. Odnalezienie właściwej drogi sprawie z początku pewne trudności, ponieważ nigdzie nie znajduję nazw ulic, a przynajmniej nie w alfabecie łacińskim, więc trzeba było parę razy zapytać o drogę. Japończycy mimo, że angielski znają słabo lub wcale, a nawet jeśli znają parę słówek, to ciężko je wyłapać i zrozumieć. Nie mniej jednak każdy zapytany przechodzień udziela informacji i stara się pomóc jak tylko potrafi używając przy tym języka japońskiego bez żadnego skrępowania. Mina wyrażająca kompletnie niezrozumienie na chwilę przywołuje ich do rzeczywistości i chyba uświadamiają sobie, że turysta nic z tego nie pojął i starają się używać gestów, a później znów wracają do tłumaczenia po swojemu.

W recepcji hotelowej dostajemy prześcieradła, szlafrok, papcie, szczoteczkę do zębów oraz mały i duży ręcznik. Ten ostatni można po każdym użyciu zostawić w specjalnym koszyku w łazience i pobrać sobie nowy z recepcji. Toaleta to również swego rodzaju atrakcja i niewątpliwa nowość. Washlet, bo tak się nazywa, to nie jest zwykła deska sedesowa, a bardzo inteligentna bestia. Ta hotelowa może nie oferuje rozbudowanych funkcji jak na przykład automatyczne podnoszenie samej pokrywy lub włącznie z deską od razu po wejściu, w zależności czy stoi się tyłem czy przodem ale i tak posiada w sobie między innymi podgrzewaną deskę, funkcję mycia oscylacyjnego, mycia dla kobiet i suszenia.
W droższych i bardziej zaawansowanych modelach powyższe funkcje są bardziej rozbudowane. Użytkownik ma możliwość sterować strumieniem, ciśnieniem i temperaturą wody, w zależności od preferencji. Można słuchać ćwierkania ptaków, utworów muzycznych czy… odgłosu lejącej się wody. Dla wielu  Japonek dźwięk moczu spływającego do muszli klozetowej wprawia w takie zakłopotanie i powoduje taki dyskomfort, że są w stanie lać wodę bez opamiętania. Z toalet damskich nie korzystałem, ale podobno w taką funkcję są wyposażone toalety publiczne, a nawet jeśli jest ona niedostępna to można znaleźć inne urządzenie o podobnym zastosowaniu uruchamiane automatycznie przez czujnik ruchu.
Washlety mogą mieć również możliwość oszczędzania wody. Nad zbiornikiem z wodą znajduje się mała umywalka z kranem, z której po spłukaniu leje się woda i można od razu umyć ręce.

Japończycy wierzą, że dom i jego okolica podzielone są na części czyste i nieczyste. Wnętrze jest strefą czystą, natomiast toaleta, weranda, balkon i obejście domu są już nieczyste. Dlatego do poruszania się po każdej z tych stref potrzebne jest oddzielne obuwie. Niedopuszczalne jest wchodzenie do toalety w papciach do chodzenia po domu czy wejście w klapkach z toalety do pokoju.
W związku z tym, przed wejściem do toalety znajdują się najczęściej klapki bądź papcie, które należy założyć na czas korzystania z niej.

Z tego co zauważyłem, wiele toalet publicznych ma naklejone na drzwiach obrazki jakiego rodzaju toaleta znajduje się za drzwiami. Czy jest kucana, washlet czy w stylu zachodnim.
Słyszałem nawet, że w niektórych znajdują się instrukcje jak należy z nich korzystać i nie tyczy się to tylko bardzo skomplikowanych washletów, ale również tego, co znamy na co dzień. Teraz już rozumiem obrazek z toalety w singapurskim metrze, aby nie wchodzić na deskę z butami i nie kucać na niej. Tak jak my nie jesteśmy obyci z toaletami kucanymi i nie zawsze wiemy, czy należy ustawić się przodem czy tyłem, tak Azjaci mogą nie wiedzieć jak korzystać z toalet z deską.

W pobliżu odbywa się jakiś festiwal, zatem idziemy to sprawdzić. Na ulicach porozkładane stragany z jedzeniem (macki ośmiornicy, kałamarnice i pieczone bataty, placki, jajka sadzone w kształcie serc i wiele, wiele innych), maskami i paroma innymi rzeczami. Z każdej strony ktoś nawołuje i zachęca.

Niebywałe jest to, że pomimo tak dużego miasta, jakim niewątpliwie jest Osaka, ruch uliczny jest naprawdę znikomy. I to nie dlatego, że rozkłada się on na pięciu pasach i estakadach, ale po prostu samochodów jest stosunkowo mało i nie ma żadnych korków. W dodatku jest bardzo cicho, nie słychać dźwięków silnika, ani bynajmniej nie czuć. Wychodzi na to, że wiele modeli to hybrydy.

Na większych przejściach dla pieszych, pomimo obecności świateł, stoją jeszcze panowie z uniformach z czerwonymi pałkami, jakich używa u nas policja do zatrzymywania pojazdów po zmroku, i pokazują, kiedy można przechodzić, a jak nie można to zastawiają przejście własnym ciałem. I nie ma, że stoją z boku, rozmawiają między sobą, czy zajmują się jeszcze czymś innym.
W wielu miejscach można spotkać takie osoby, które coś robią, mimo że wydaje się to całkowicie zbędne. Jedni pilnują bramek na dworcach, inni stoją na peronach i zapowiadają pociągi za pomocą małego telefonu zawieszonego na szyi albo pilnują wózków przed sklepem i pomagają wymieniać pieniądze w kantorze.

Idąc dalej odwiedzamy dzielnicę Namba, znaną  jako dzielnicę rozrywki, gdzie ulica ze sklepami, restauracjami ciągnie się na długości 1,5 kilometra, przez kilkanaście przecznic. Prostopadłą do niej, a równoległą do kanału jest ulica Dotonbori – najbardziej tętniąca życiem nocnym w Osace.

W lokalnej knajpce zamawiamy posiłek. Wygląda to odmienne do tego co znamy na co dzień, jako że po wejściu do lokalu należy podejść do automatu i wybrać interesujące nas danie w odpowiednim rozmiarze (jak są rysunki to jest łatwiej, jak nie ma to mamy same „krzaczki”), wrzucić pieniądze, pobrać kwitek i podać go obsłudze, która po chwili przynosi nasze upragnione danie.
Dostajemy po kubku herbaty, zupę z  czymś a la tofu oraz surowe jajko w miseczce, ryż z mięsem i jeszcze jakąś zupkę do tego.
Przyglądam się jedzącym obok Japończykom i widzę, że pałeczkami są w stanie nabrać więcej ryżu niż ja widelcem.

W drodze powrotnej do hotelu robię jeszcze parę zdjęć Osaki nocą.

Mimo, że w Polsce jest dopiero środek dnia, to ze względu na czasochłonną podróż i niewyspanie, zasypiam w mgnieniu oka, bez problemów z jet lagiem.

Zobacz trasę na Sports Tracker.