AEP-GRU-MXP, BGY-KRK

Bardzo niestety nadszedł mój koniec, a raczej koniec mojej pierwszej wizyty w Ameryce Południowej. Wizyty, w którą bardzo długo nie mogłem się wczuć i zacząć nią żyć w pełni, jak to robiłem dotychczas podczas innych wyjazdów. Gdy jednak złapałem już to „coś”, tym trudniej jest mi teraz wrócić. Bo mimo tego, że wracam do domu to ciężko się cieszyć, gdy zostawia się znajomych, z którymi dzieliło się trudy drogi, którzy byli oparciem i służyli pomocą w trudnych chwilach oraz gdy najzwyczajniej wraca się z temperatury 35C do zaledwie marnych paru stopni. Nawet przesiadka na lotnisku w Sao Paulo Guarulhos to już nie to samo co w pierwszą stronę. Wasze zdrowie Maćku i Paulino!

Kilkanaście godzin lotów i tak oto ląduję w Mediolanie na lotnisku Malpensa. Nie mam jeszcze nigdzie znalezionego noclegu, więc zostaję chwilę dłużej w terminalu i rezerwuję coś na szybko. Nie wiem czy moje ociąganie się czy też coś innego przykuło uwagę tajniaków, którzy to postanawiają mnie sprawdzić bardzo dokładnie przy opuszczaniu strefy bagażowej lotniska. Co ciekawe nie sprawdzają w ogóle opakować z yerbą, w których mogłoby się kryć wszystko ale przeglądają dokładnie butelki z winem, czy w środku czasem nie pływa coś podejrzanego. Po paru minutach puszczają mnie dalej.

Przemieszczam się najpierw do centrum Mediolanu, a następnie do Bergamo, gdzie nieopodal lotniska mam nocleg. Nawet jak na Włochy pogoda jest bardzo przeciętna, żeby nie powiedzieć, że gorsza niż w styczniu.

Rano, gdy wyruszam na zwiedzanie Bergamo, chmury są zawieszone nisko, momentami lekko mży i jest zdecydowanie chłodno. Męczące są dla mnie ostatnio takie przesiadki, gdy wraca się już do domu z miejsca docelowego, gdy zobaczyło się już wszystko co się planowało i trzeba jakoś zabić czas pomiędzy lotami.

Na szczęście w końcu nadchodzi czas mojego lotu do Krakowa. Przepakowuję plecak nadając tylko 15kg bagażu, a resztę biorę do worka na śmierci, który dostałem od Rodrigo i zarzucam do wszystko pod ponczo, które jest dość długie. Przesiadanie się z tradycyjnych linii do tak zwanych tanich jest zawsze bolesne ze względu na mniejszą ilość miejsca do dyspozycji. Krótko mówiąc jest ciasno i taka przesiadka jeszcze bardziej uwypukla tę różnicę.

Zniżając się do lądowania przelatujemy nad Wisłą, Szczyrkiem, Beskidem Małym i już widzę, że ze śniegiem słabo i nie ma co liczyć na skitury. Zima znów się nie udała. Pozostaje czekać do lata, aż te 35C i u nas stanie się rzeczywistością.

img_2005-jpgimg_2000

 

Buenos Aires

W mieście dobrego powietrza (przyznacie, że chwytliwa nazwa. Dla Krakowa w sam raz) ląduje przed północą i kombinuję jak by tu się dostać do miasta. Na szczęście lotnisko Aeroparque Jorge Newbery jest położone bardzo blisko centrum, tuż obok wybrzeża, co stanowi jego duży plus w kwestii lokalizacji. Ciężko jednak o takiej godzinie złapać jakiś autobus, a według rozkładu te 6 km, które dzieli mnie od centrum autobus pokonuje w 1,5h z jedną przesiadką po drodze. Trochę długo jak na tak krótki dystans. Decyduję się na taksówkę by ograniczyć nocną wycieczkę po Buenos do minimum ale kolejka do postoju taksówek równa tej z Lidlla na święta gdy karp jest w promocji.

Idę na początek terminala z myślą, że może złapię jakąś, która będzie dopiero podjeżdżała. Moje szczęście trochę z początku kuleje bo trafiam na taxi, które właśnie ma zamiar odjechać z pasażerką. Jednak nie ma tego złego, bo pani zgadza się zabrać i mnie. Rozmawiamy przez te paręnaście minut, w trakcie których dowiaduję się, że wróciła właśnie z wakacji w Ushuaia i ma jakichś tam przodków z Europy. Czyli jak większość mieszkańców Argentyny czy Chile, których spotykałem.

Pomimo prawie pierwszej w nocy przez miasto przetaczają się głośne demonstracje. W ciągu dnia będę miał możliwość zobaczyć je w większej ilości. Protestują przeciwko nowemu prezydentowi i rządowi.
Gdy za dnia wyruszam na rekonesans po mieście, docieram do Plaza de Mayo, gdzie mam okazję zobaczyć protesty w pełnej okazałości. Przechodzę przez Plaza de la Republica, mijam 67 metrowy obelisk postawiony w 400 rocznicę osiedlenia się pierwszych hiszpańskich osadników. Tuż obok ciągnie się najszerszą droga świata – Avenida de 9 Julio. Posiada ona po siedem pasów w każdym z kierunków plus po dwa dodatkowe dla autobusów. Stamtąd spaceruję pod budynek kongresu.

img_1773_a

Plaza de Mayo

img_1775_a

Kongres Narodowy

Zbliża się południe, a na trzynastą jestem umówiony ze znajomymi z Mendozy, więc nie mając wiele czasu postanawiam wyruszyć na szybko do La Boca – portowej dzielnicy miasta, która swą nazwę (la boca – usta) zawdzięcza ujściu rzeki Riachuelo do rzeki dla Plata. W dzielnicy znajduje się jeden z najpopularniejszych klubów Argentyny – Boca Juniors. Najbardziej znanym jednak miejscem w La Boca jest uliczka Caminito, przy której stoją kolorowo pomalowane domy. Historia ich malowania jest podobna do tej z Valparaiso – wykorzystywano resztki farby pozostałej z malowania statków. Okolica jest naprawdę piękna i ma swój urok. Żeby nie było tak radośnie, warto dodać, że La Boca jest rzekomo bardzo niebezpieczną okolicą. Wszyscy ostrzegają, przestrzegają i zalecają by trzymać się Caminito, nie schodzić nigdzie w bok, a już na pewno nie oddalać się i nie iść stąd piechotą do centrum. Poza tym należy pilnować rzeczy osobistych i najlepiej nosić wszystko z przodu. U wlotu ulicy stoi patrol policji, który dba o bezpieczeństwo spacerowiczów. Jadąc autobusem do i z La Boca nie zauważyłem niczego podejrzanego ani nietypowego, ot zwykłe ulice zamieszkane przez zwykłych ludzi.

img_1781_a

img_1786_a

img_1793_a

img_1801_a

img_1795_a

Wracam za La Boca i pospiesznie jadę na Plaza Italia, gdzie jestem umówiony z Sofie, Clemence i Paulem ale wszechobecne korki uniemożliwiają mi dotarcie na czas. W połowie drogi, gdy widzę, że idzie to jak krew z nosa, przesiadam się na metro i w końcu docieram na miejsce. Miło jest znów zobaczyć się ze znajomymi i wspólnie włóczyć się po mieście. Wraz z Sofie wybieramy się piechotą na cmentarz La Recoleta, gdzie znajdują się groby najbardziej i najbardziej wpływowych mieszkańców Argentyny: naukowców, artystów, bohaterów wojennych, paru prezydentów i m.in. Evy Peron.  Cmentarz jest ciekawy dlatego, że miejsce zwykłych grobów zajmują mauzolea, niektóre rozmiarami dorównujące małym chatkom. Szkoda tylko, że przyszliśmy parę minut przed zamknięciem i musimy się bardzo sprężać by obejść większość.

img_1846_a

img_1852_a

Nieopodal Recolety, w jednym z parków przy Plaza de las Naciones Unidas i Av. Figuerora Alcorta, mieści się ciekawa rzeźba ze stali i aluminium – Floralis Generica, która swym kształtem przypomina wielki kwiat, a jego płatki otwierają się i zamykają automatycznie w zależności od pory dnia.

img_1838_a

Na wieczór wracamy w stronę Plaza Italia, gdzie nieopodal Clemence i Paul mają wynajęte mieszkanie. Z dachu budynku roztacza się półpanoramiczny widok na wschodnią część miasta, która jest teraz podświetlona przez ciepłe promienie zachodzącego słońca.

Od prawie samego początku mojego pobytu w Ameryce Południowej, a szczególnie w Argentynie, przymierzałem się do spróbowania tej słynnej wołowiny, nad którą wszyscy się tak zachwycają, jednak jakoś nigdy nie było ani czasu ani okazji. Tym razem jednak wszyscy jesteśmy zgodni co do tego by pójść na steki. Wybieramy w Internecie odpowiedni lokal i kierujemy do niego swe kroki. Przed restauracją kolejka oczekujących na pokierowanie do stolika ale nam jakoś udaje się znaleźć wolne stolik, a i menu dostajemy względnie szybko. Zamawiamy deskę mięs oraz steka z frytkami i wino. Po jakichś czterdziestu minutach dostajemy nasz posiłek, którego porcje są ogromne, więc bez problemu wystarczy dla nas czworga. Nie znam się zbytnio na mięsach, ani nie jestem ich wielkim zwolennikiem ale poza jednymi kiełbaskami, których nikt nie chce tknąć, wszystko jest przepyszne i szkoda, że tak szybko się kończy. Skoro nawet mnie urzekła argentyńska wołowina to jej reputacja nie może być w żaden sposób przesadzona. Z tego miejsca polecam każdemu bo smak jest niepowtarzalny. Nie ma się zresztą czemu dziwić, gdy krowy są wypasane na bezkresnych pastwiskach, gdzie trwa ciągnie się po sam horyzont, nie ma dróg, miast i powietrze jest przejrzysto czyste.

Podczas naszej kolacji dostaję dziwnego maila o przesunięciu mojego lotu o 4h wcześniej i przyznam, że nie za bardzo mi to pasuje bo umówiliśmy się by razem rano wybrać się do La Boca. Po powrocie do mieszkania weryfikuję tę dziwną wiadomość w liniach LAN i okazuje się, że wszystko jest bez zmian.

Rano zabieram już plecak ze sobą, w pobliskim sklepie robię zapas yerby i wina, co nie jest takie proste żeby znaleźć otwarty sklep przed 8 rano. Jak wspominałem, w Argentynie wszystko jest przesunięte. Życie rano zaczyna się znacznie później, w ciągu dnia jest przerwa, podczas której wszystko jest znów zamknięte. Zazwyczaj jakoś w godzinach 13-17. Nie jest niczym dziwnym z kolei, gdy zwykłe sklepiki są czynne do 21, a wyjścia ze znajomymi do klubów, restauracji czy normalne spotkania rozpoczynają się między 22-2 i trwają nawet do wczesnych godzin porannych.

Clemence i Sofie boją się reputacji La Boca, więc bierzemy taksówkę. Nadal jest jeszcze wcześnie i Caminito nie tętni życiem. Sprzedawcy i stragany dopiero się rozstawiają przed przybyciem turystów. Siadamy sobie na schodach i popijając świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy obserwujemy okolicę i chłoniemy atmosferę tego barwnego miejsca o wątpliwej reputacji. Słońce mocno przygrzewa i ciężko nie polubić takiego gorącego lutego, kiedy to można wyłożyć się na trawie w parku jak to robiliśmy przy Floralis Generica z Sofie dzień wcześniej. Wracając z La Boca nadchodzi znów ten smutny moment, gdy musimy się rozstać. Ja wysiadam na przystanku, z którego złapię autobus na lotnisko, a dziewczyny jadą dalej. Kartę miejską mam doładowaną, zostaje mi zaledwie 30 peso, które próbuję wydać na swój ostatni posiłek. Wchodzę do bardzo ciekawego lokalu, który sprawia wrażenie jakby czas się w nim zatrzymał 30 lat temu jeśli chodzi o wystrój wnętrza, a jednocześnie jest czysto i jakoś tak swojsko. Poza tym nie może być źle, bo mieści się tuż obok szpitala, a przy stolikach siedzą lekarze w kitlach, którzy także wpadają tutaj coś przegryźć czy napić się kawy. W trakcie konsumpcji kanapki, gdy tak siedzę i obserwuję przez okno życie toczące się na ulicy próbując utrwalić sobie ostatnie obrazy Ameryki, Argentyny i Buenos, przed oknem przejeżdża limuzyna z prezydentem Francji, który przyleciał tu z wizytą, o czym i o którym wspominała ostatnio w negatywnych słowach Clemence.

img_1806_a

img_1807_a

img_1871_a

img_1883_a

img_1895_a

img_1875_a

img_1892_a

Wodospady Iguazu

W Iguazu pomimo późnej pory wita mnie gorące i parne powietrze. Widać (i czuć), że niewiele wcześniej padał deszcz, a mimo to jest duszno oraz ciepło. Witamy w dżungli. To właśnie pogoda jaką lubię – gdy gorące powietrze otula zewsząd swym ciepłem jak koc. Odpowiada za to wysoka wilgotność.20160223_113618-01

Od Ziemi Ognistej dzieli mnie już około 3500 km w linii prostej i dzień uległ znacznemu skróceniu. O ile w Ushuaia słońce zachodziło około 22:30, o tyle tutaj przed 20 jest już całkiem ciemno bo zmrok zapada bardzo szybko. To duża i odczuwalna różnica.

Z lotniska bus podowozi mnie pod same drzwi hostelu. Atmosfera tutaj już nie ta sama co w Mendozie. Przyznam, że było to chyba jedno z lepszych miejsc, w których przyszło mi się zatrzymać w całej mojej podróżniczej karierze.

Co się tyczy mojego celu tutejszej wizyty, dla którego przeleciałem właśnie 2000km to są nim wodospady Iguazu. Położone praktycznie na styku trzech granic – Brazylii, Argentyny i Paragwaju, przy czym ten ostatni jest trochę od nich oddalony, stanowią atrakcję na skalę światową i nieustannie wabią miliony turystów. Ich zwiedzanie możliwe jest zarówno od strony brazylijskiej jak i argentyńskiej. Granica między tymi dwoma państwami przebiega centralnie przez Diabelską Gardziel – największą kaskadę wodospadu. Woda w tym miejscu spada z wysokości aż  82m, a w słoneczną pogodę tworzą się tutaj tęcze. 80% wodospadu położone jest na terytorium Argentyny, a pozostałe 20% na obszarze Brazylii. Wodospad ma szerokość ok 2km i składa się z 275 odrębnych progów skalnych. Szum wody słyszalny jest w promieniu 20km, a średni przepływ wynosi 1756 m3/s. To mam nadzieję pozwala w jakimś stopniu wyobrazić sobie jego potęgę i rozmiar.

Z poznanym w hostelu Francisem wybieramy się na zwiedzanie zaczynając od bliższej nam strony – argentyńskiej. W parku poprowadzono szereg ścieżek spacerowo-widokowych. My kierujemy się najpierw ku dolnej, poprowadzonej skrajem dżungli, z której jak sama nazwa wskazuje, niejako od dołu i z przodu obserwujemy majestatyczną potęgę przyrody i wylewającej się z niej mas wody.

img_1629_a

img_1766_a

img_1551_a

Iguazu – jak to w dżungli bywa są pełne życia. Pod nogami przechadzają nam się gromadki coati, czyli ostronosy – poczciwe futrzaki z długimi, jak sama nazwa wskazuje nosami, dzięki którym wygrzebują sobie pokarm z pod ziemi. Momentami, gdy na naszej drodze zalegnie ich trzydzieści–czterdzieści sztuk musimy je przegonić by przejść. Poza tym w parku i przy drogach stoją znaki ostrzegające przed jaguarami, w powietrzu latają chmary wielkich jak dłonie motyli, a na brzegu strumienia wyleguje się krokodyl. Leży jak spetryfikowany i sprawia wrażenie martwego. Trzeba by zejść do niego i sprawdzić jak zareaguje na świeże mięso pchające mu się samo do paszczy. Do tego po drzewach hasają małpy.

20160222_110546-01
img_1684_a

img_1654_a

img_1739_a

Te uroczo i niewinnie wyglądające kreatury zajadają się świeżymi owocami. Dotychczas miałem głównie styczność z różnymi odmianami makaków (z wyjątkiem wyjców i czepiaków w Ameryce Środkowej) spotykanych w różnych miejscach Azji. Z doświadczenia wiem, że jakkolwiek przyjacielsko te zwierzęta nie wyglądały to najczęściej okazywały się podstępne, złośliwe lub po prostu ciekawskie. Tak czy siak potrafiły narobić niemałego ambarasu. Te jednak wyglądają naprawdę przyjacielsko i nie są zainteresowane naszą obecnością. Zajadają się owocami o słodkim grejpfrutowo-pomelowym zapachu. Zapachu tak intensywnym, wyrazistym, że nie możemy się oprzeć i postanawiamy podebrać im parę owoców na spróbowanie. Z tym, że jak to w dżungli bywa, nie wiemy na ile są one jadalne. Pachną jednak tak aromatycznie, że kosztujemy. Niestety w smaku już takie apetyczne nie są, a twardy środek i pestki sprawiają, że odpuszczamy. Widać trzeba być małpą by to jeść.

img_1736_a

Druga ze ścieżek – górna, umożliwia podziwianie wodospadów z poziomu ich progów stojąc niejako na samej krawędzi. Prawdziwą ich potęgę widać najbardziej nad Gardłem Diabła lub Diabelską Gardzielą; najwyższym – 82m wodospadem na granicy Brazylijsko-Argentyńskiej. Z platformy widokowej, do której po rzece Iguaçu  prowadzą prawie kilometrowej długości mosty, widać też cały kocioł, do którego spada woda. Nie tylko z Garganta del Diablo ale i z wszystkich otaczających ją wodospadów.

img_1698_a

Po drugiej stronie natomiast, jakby na wyciągnięcie ręki, znajduje się infrastruktura brazylijska. Właśnie tam udaję się następnego dnia. Już co prawda bez Francisa, bo Brazylia od obywateli USA wymaga posiadania wiz, które tanie nie są, więc przy wizycie na jeden dzień jest to absolutnie nieopłacalne. Potem się oczywiście okazało, że paszporty są sprawdzane tylko przez Argentyńczyków i nie planując pobytu w Brazylii na dłużej, poza Cataratas del Iguazu, nie dostaje się żadnej pieczątki. W związku z tym wydaje mi się, że Francis mógłby bez problemu udać się na jeden dzień na stronę brazylijską i po jego pobycie nie pozostałby żaden ślad.

Odrębną kwestią jest natomiast wymóg posiadania tych wiz, który osobiście uważam za bardzo sprawiedliwy. Gdy parę lat temu USA zaczęło wymagać od obywateli Brazylii posiadania międzynarodowego prawa jazdy, Brazylia w odwecie wprowadziła u siebie taki sam przepis. Następnie po wprowadzeniu przez Stany wiz dla Brazylijczyków, ci drudzy zrobili to samo. Podobną politykę stosują Chile (dla Australijczyków i Meksykanów) i Argentyna (dla Kanadyjczyków i Australijczyków). Wiza nie jest wymagana jednak należy uiścić opłatę w wysokości około 160$. Jest to tak zwana opłata wzajemności i jeśli rzeczywiście stosowana jest wzajemnie, ma sens.

lrm_export_20160921_145215

20160223_110640-01

Pomimo, że wodospadów po stronie brazylijskiej jest mniej, nie znaczy to, że są gorsze. Wręcz przeciwnie! Według obiegowej opinii widoki są znacznie ładniejsze niż te z Argentyny. Jest to kwestia bardzo subiektywna i wszystko według gustu. O ile w Argentynie ścieżki – górna i dolna, prowadzą wzdłuż progów wodospadów, czasem poniżej, czasem powyżej, o tyle w Brazylii jest jedna ścieżka wiodąca równolegle do rzeki Iguaçu. Raz wznosi się ona wyżej, a raz schodzi do samej rzeki, gdzie system kładek umożliwia wejście na rzekę i atrakcję w postaci zostania spryskanym delikatną mgiełką wody unoszącej się z nad wodospadu. Ostatni etap ścieżek to możliwość wyjazdu windą na górę do poziomu wodospadu.

Z powodu różnorodności widoków nie jest możliwym porównanie która ze stron jest lepsza, ciekawsza, bardziej interesująca, ponieważ każda oferuje inne widoki, inne atrakcje i inne doznania.

img_1651_a

Pogoda w trakcie mojego pobytu w Iguazu może i nie była najlepsza, tj. przez większą część dnia niebo było zasnute chmurami, które bardzo rzadko się rozsuwały ukazując piękny niebieski kolor i mnogość tęczy. Dodatkowo w trakcie zwiedzania łapał nas deszcz. O ile pierwszego dnia, w trakcie spaceru przez dżunglę deszcz padał może 15 minut i nie był intensywny, o tyle drugiego dnia to co lało się z nieba to już nie był deszcz ani ulewa, to po prostu woda lała się szerokim strumieniem z góry. Po kilku minutach jej poziom na ulicy zaczął sięgać krawężników, a warto w tym miejscu zaznaczyć, że w Ameryce Południowej i Środkowej niektóre krawężniki mogą sięgać nawet i powyżej kolan. W Iguazu był co prawda niższy ale lało i w konsekwencji płynęło srogo.

Po powrocie z wodospadów i ponownym wjechaniu do Argentyny wracam do hostelu, zabieram plecak, żegnam się z Francisem i wyruszam na lotnisko by udać się do Buenos Aires. Zwykle loty na tej trasie nie należą do tanich, jakimś jednak sposobem udało mi się kupić bilet za 340zł. Biorąc pod uwagę, że autobus nie kosztuje wiele mniej, a jedzie minimum 18h, wydaje mi się, że zdecydowanie warto.

Mendoza, Maipu

Nad ranem, po całonocnej jeździe docieram do Mendozy. Jest piąta rano i tak trochę nie mam pojęcia co ze sobą zrobić, dokąd się udać. Telefon pokazuje jakiś camping ale ciężko jest uzyskać więcej sensownych informacji na ten temat. Ponadto do poruszania się po mieście potrzebna jest karta miejska – coś na wzór SUBE z Bariloche i Buenos Aires. Siadam więc na ławce i rozważam różne opcje, gdy natrafiam na opinie hosteli. Przelatuję szybko wzrokiem przez hasła typu „głośny, ruchliwy”, gdy mój wzrok zatrzymuje się na „darmowe wino”! Wybrany hostel oferuje śniadania w cenie noclegu i od 19 do 21 hostel darmowe wino. Nie mam już już nad czym zastanawiać, szczególnie gdy po spojrzeniu na mapę wychodzi, że znajduję się zaledwie 100m od owego hostelu.

Tak jak o każdym z miejsc czytam sporo różnych informacji, tak i o Mendozie natknąłem się na wiele pozytywnych relacji. Spędziłem w tym mieście zaledwie lub aż trzy dni i pewnie gdybym mógł to zostałbym dłużej tylko, że wcale nie z powodu atmosfery miasta, ponieważ tu nie odczułem tej samej magii co w Valparaiso. Mendoza mnie osobiście niczym nie porwała – zrobili to poznani w niej luidzie. Ludzie, których poznałem w hostelu i z którymi spędziłem następne trzy dni, a po małej przerwie jeszcze trochę. Nie mówię, że miasto jest nudne bo gdybym miał więcej czasu to zapewne wybrałbym się na jakiś rafting, konie czy parę innych atrakcji, które oferuje okolica. Okolica oferuje jednak coś jeszcze, a mianowicie winnice. To właśnie stąd pochodzą najlepsze i najbardziej znane wina argentyńskie. W położonym parę kilometrów na południe Maipu znajduje się kilka z nich. Wsiadam więc w autobus, jadę do Maipu i wypożyczam rower od Hugo. Jest to bardzo standardowa wycieczka, a plan jaki wykonuję należy do typowych, tj. autobus, rower i winnice.

Na pierwszy ogień udaję się do Trapiche, gdzie zostaję oprowadzony po winnicy począwszy od skosztowania winogron (zbiory za dwa tygodnie), aż po hale produkcyjne i degustację na końcu. Nie miałem wcześniej okazji lub po prostu nie zwróciłem uwagi ale bardzo zasmakowały mi Malbecki oraz Shyrazy, które u nas nie są chyba tak popularne.

img_1514-2_aimg_1515-2_a

img_1522-2_a

img_1524-2_a

img_1536-2_a

img_1531-2_a

img_1534-2_a

img_1525-2_a

Postanawiam odpuścić pozostałe winnice bo jak się domyślam, proces produkcji wina raczej niczym się nie różni, jedynie efekt końcowy. Zamiast tego najpierw jeżdżę rowerem po okolicy, a następnie wybieram się na degustację, gdzie mam możliwość na wygodnej sofie delektować się paroma gatunkami wina zagryzanymi pysznymi empanadami.

2016-02-20-13-58-58_a

2016-02-20-14-40-52_a

Także wieczór w hostelu upływa nam pod znakiem empanad, jako że jeden ze znajomych postanawia przygotować cały ich talerz. Do wina w sam raz. A ono nie kończy się wcale o 21 lecz dostajemy kolejną karafkę tylko dla naszego stolika. Dlatego też jak wspomniałem wcześniej, to atmosfera tych wieczorów spędzanych ze znajomymi sprawia, że czas spędzony w Mendozie był czasem naprawdę przyjemnie wykorzystanym. Może i nie zobaczyłem wielu nowych, fascynujących miejsc ani też nie uczestniczyłem w żadnych nowych wydarzeniach gdzie zrobiłbym mnóstwo ciekawych zdjęć to i tak dobrze się tu bawiłem.

2016-02-20-23-04-31_a

img_1513-2_a

Jak zwykle moment, w którym trzeba się rozstać i udać każdy w swoją stronę jest tym najtrudniejszym to w tym przypadku nie ma tego złego, bo wszyscy zmierzamy w tym samym kierunku – do Bueno Aires. Z tym, że wyjeżdżamy na przestrzeni najbliższych dni, a ja przed Buenos lecę jeszcze do Iguazu.

Przyznam, że gdy po zaledwie półtorej godzinie lotu samolot zaczyna schodzić do lądowania trochę coś mi nie pasuje, skoro lot miał trwać cztery godziny. Na lotnisku byłem na delikatnie zaaferowany wykonaniem paru telefonów i nawet nie patrzyłem, gdzie idę. Sugerowałem się tylko numerem bramki, do której miałem iść. Co się więc okazuje? Ano to, że samolot leci do Rosario, gdzie ma międzylądowanie, następnie udaje się w dalszą drogę do Iguazu. Nie ma potrzeby nawet wysiadać. Plusem tego jest to, że dwa razy dostaję posiłek.

2016-02-21-16-28-35_a

2016-02-21-16-29-16_a

O ile do Rosario pogoda jest słoneczna, a niebo bezchmurne, o tyle dalej na północ, gdy już przelecimy rzekę Paranę, pojawiają się burzowe chmury. Są to chmury tak wielkie, burzowe, że zastanawiam się jaki Armagedon zgotowały mieszkańcom poniżej. Pierwszy raz też widzę tęczę z pokładu samolotu. Wracając jeszcze do Parany, to jej dwa brzegi ledwo widać z samolotu, a sam lot nad nią trwa dobre 5 minut. Tak ogromna jest ta rzeka!

2016-02-21-18-11-29

 

Valparaiso

Do Valparaiso dostałem się po całonocnej jeździe z Osorno, do którego z kolei przyjechałem przesiadając się w Bariloche. Dzięki spotkaniu Tomasa i Pabla parę dni wcześniej mam możliwość zatrzymania się w domu rodzinnym tego pierwszego. Już w rano w Valparaiso, po całonocnej jeździe autobusem, z okolic dworca autobusowego wsiadam w lokalny bus, który jedzie bezpośrednio na wzgórza. Pomimo, że miasto położone jest nad oceanem to teren jest tu bardzo pofałdowany. Ba, Valparaiso słynie z wzgórz, na których jest położone. To właśnie na nich kryje się ich cały urok.

img_1381_a

img_1390_a

Ze znalezieniem adresu mam pewne trudności, bo o ile jestem na właściwej ulicy, o tyle ona sama jest długa na 6km. Pomimo tego wysiadam w dobrym miejscu tylko nie mogę trafić pod właściwy dom. Z pomocą przychodzi mi miejscowy chłopak, którego proszę o pomoc w poszukaniu. Wchodzimy do sklepu, gdzie z telefonu na monety dzwoni do Rodrigo – brata Tomasa i załatwia wszystko. Parę minut później Rodrigo podjeżdża pod Plaza Bismark i zabiera mnie na szybkie zwiedzanie okolicy, by dać jego mamie czas na ogarnięcie się po niespodziewanej pobudce. Nie spodziewałem się, że w południe mogę kogoś obudzić ale tak się właśnie stało.

Szybki tour po wzgórzach, bo na dokładniejsze zwiedzanie jeszcze przyjdzie czas i wracamy do domu na lunch. Posiłek jemy w ogrodzie na tarasie. Widok jaki się z niego rozciąga jest wprost przepiękny. Zresztą już z pokoju Tomasa można zaniemówić patrząc przez okno. Jako, że dom mieści się na wzgórzu, to dosłownie na wprost poniżej jest port z zacumowanymi do nabrzeży lub stojącymi na redzie statkami. W prawo, jak okiem sięgnąć znajdują się domy i plaża ciągnąca się aż po horyzont – do Viña del Mar. Rodrigo mówi, że w sylwestra wystarczy podnieść głowę i bez wychodzenia z pokoju może obserwować pokazy sztucznych ogni i rozświetlone miasto.

img_1503_a

Popołudniu ruszam w teren na rekonesans po mieście. Z racji dobrej lokalizacji do tej najbardziej popularnej i turystycznej części mam może 10 minut piechotą. Po prostu schodzę ulicami w dół i napawam oczy pięknymi, upstrzonymi kolorowymi muralami ściany. Murale jakie można tu odnaleźć to nie jakieś tam bazgroły naścienne tylko naprawdę piękne dzieła z „Gwiaździstą nocą” Van Gogha łącznie.

img_1353_b

 

img_1326_a

Ulice Valparaiso przepełnione są magiczną atmosferą i swoistym klimatem, z którym moim zdaniem nie może się równać ani praska, ani nawet paryska bohema. Każdy zaułek, skwer, alejka są pięknie, kolorowo pomalowanie, co stanowi balsam dla oczu na te wszystkie inne betonowe, smutne, szare, ponure i bez wyrazu miasta. Valparaiso takie nie jest i na każdym kroku imponuje swoim wyglądem. Jako, że jest to miasto portowe to spotkałem się z paroma opiniami, że bywa niebezpieczne i sporo osób, z którymi się spotkałem zostało w nim napadniętych. Pomimo, że parę razy ktoś mi zwrócił uwagę bym uważał na aparat zawieszony przez cały czas na szyi, to nie czułem się w jakikolwiek sposób niepewnie.

img_1412_a

img_1456_a

Jeśli miasto tak malowniczo wygląda z bliska to jakie jest, gdy patrzeć na nie z oddali? Równie kolorowe! Rozrzucone po wzgórzach domy są podobnie barwne, ciekawe, a z odległości sprawiają wrażenie mozaiki. Mam ten komfort, że moi gospodarze mają taki właśnie widok z okna i tarasu. Wystarczy unieść głowę by wzrokiem sięgnąć aż po horyzont w ocean lub wiele kilometrów plaży, lądu i wzgórz.

img_1489_a

img_1480_a

img_1494_a

Taką zimę da się łatwo polubić, gdy w lutym można sobie siedzieć do późnej nocy na tarasie i popijając coś zimnego grać w gry planszowe.

img_1509_b

Rano znów wyruszam na miasto by spróbować uchwycić magię tego miasta w porannym słońcu. Jednym z ciekawszych do tego celu miejsc jest..cmentarz. Właśnie stamtąd, o tej wczesnej porze dnia pięknie widać wielobarwne domy ułożone jak kostki domina na pobliskich wzgórzach.

img_1420_a

img_1452_a

Wiem z doświadczenia, że na sposób, w jaki odbieramy dane miejsce nie zawsze wpływają tylko i wyłącznie jego walory wizualne. Wielokrotnie zdarzyło mi się być w bardzo przeciętnym miejscu, które jednak wywarło na mnie znacznie większe wrażenie, ponieważ wiązały się z nim ludzie, których tam poznałem. Tak samo jak w przypadku Valparaiso, w którym mam już niejako drugą rodzinę. Szkoda tylko, że czas zaczyna mnie gonić i nie mogę zostać dłużej. Z drugiej strony jestem już w stanie zaplanować wszystkie dni do końca swojego pobytu i wiem, że zdążę jeszcze wybrać się do… Iguazu! Na szybko kupuję dwa bilety lotnicze Mendoza – Iguazu, Iguazu – Buenos Aires. Bo to właśnie Mendoza jest miejscem, do którego jadę już tego wieczoru. Choć wszyscy na tej trasie zalecają skorzystanie z autobusu jadącego za dnia to niestety z powodu szybko upływającego czasu i małej ilości dni, jakie pozostały mi do końca wyjazdu wybieram autobus nocny. Wierzę na słowo i tyle ile mam możliwość w nocy przez szyby autobusu obserwuję góry. Trasa z Chile do Argentyny wiedzie przez Andy i to w okolicy masywy Aconcagua. Przełęcz Paso Internacional Los Libertadoles, na której znajduje się granica między Chile, a Argentyną położona jest na wysokości 3200m, co i tak jest względnie nisko, bo zanim oddano do użytku w 1980 r. tunel to droga wiodła przez przełęcz Uspallata położoną ponad 600m wyżej. W zimie bardzo często zdarza się, że droga jest przez wiele godzin, a nawet dni nie przejezdna z powodu obfitych opadów śniegu.

El Bolson

Ponownie znajduję się na argentyńskim klasyku czyli drodze Ruta 40. Jadę do oddalonego o ponad 120km na południe El Bolson. Kręta droga wiedzie, a jakże by inaczej, między górami, lasami i jeziorami. Zachwycająca widokowo.

IMG_1295

O zmroku wysiadam w centrum miasteczka i idę na poszukiwanie kampingu. Od znajomej dostałem cynk, że się tutaj zatrzymali, więc z pomocą nawigacji GPS wiem dokąd mam się kierować. Dopiero po rozłożeniu namiotu orientuję się, że kamping jest podzielony na dwie części i znajomi rozłożyli się w tej drugiej. Gdy wreszcie udaje nam się na siebie natrafić wymieniamy się doświadczeniami z podróżowania po Patagonii, a także opowiadamy sobie wszystkie nasze ciekawsze przygody. Wspólnie analizujemy też dokąd by się tutaj wybrać nazajutrz na wycieczkę bo El Bolson słynie z szlaków po okolicznych górach. Z tego, a także z targu, na którym sprzedawane są lokalnie wytwarzane rękodzieła. Niestety ceny nie należą do okazyjnych i większość rzeczy jest możliwa do zdobycia w innych miejscach za niższą cenę.

2

Przed wyjściem w góry zaopatruję się w supermarkecie w coś do jedzenia po czym przez nic już nie powstrzymywany wyruszam na szlak. Tylko jednej rzeczy nie oszacowałem zbyt dobrze, mianowicie tego że szlak zaczyna się jakieś 8 km dalej i początkowo muszę przejść przez całe miasteczko, rzekę, a następnie wiejską szutrową drogą wędrować w górę. Próby łapania stopa nie przynoszą za bardzo rezultatu bo i ruch mały i kierowcy jadą w inne miejsca. Bonusem jest to, że pobocza porastają olbrzymie krzaki jeżyn, wysokie na ponad dwa metry – w większości już dojrzałych. Momentami idę z nogi na nogę, przysiadam nad rzeką by zrobić coś do jedzenia lub chwilę odetchnąć. W końcu jest połowa lutego – środek lata, żar leje się z nieba, a i spieszyć się nie ma dokąd. Po 11 km docieram do mostu, który umożliwi mi przejście na drugą stronę rzeki ale wpierw, jak grze, trzeba pokonać przeciwnika. Okazuje się, że mostu pilnuje strażnik, a wyjścia w górę są zalecane najpóźniej do godziny 14:30. Aktualnie jest prawie 17. Ooops, nie wiedziałem, że powinienem był się spieszyć. Swoim kulawym hiszpańskim tłumaczę mu, że pójdę szybko, że jestem z Polski, że my w ogóle szybko chodzimy i na pewno zdążę zrobić te pozostałe 17km do zachodu słońca. Przybija mi piątkę, życzy powodzenia i pozwala iść dalej. Co prawda nie planowałem iść szybko ale teraz i tak przyspieszam bo pod górę nie umiem chodzić powoli. Szlak pnie się bardzo stromo więc jeszcze bardziej się ze mnie leje. Ścieżka cały czas idzie lasem i tylko od czasu do czasu wychodzi na jakiś pagórek lub polanę, z której roztacza się widok na okolicę. Oznaczenia są dobre i widoczne, ścieżka wydeptana, co i tak nie przeszkadza mi się pogubić po drodze. Na którymś z zakrętów zamyślony idę prosto zamiast skręcić w lewo i schodzę w dół trafiając na nieczynną, zniszczoną zębem czasu zagrodę dla zwierząt. Trochę mi to nie pasuje, a mimo to brnę dalej i dalej. Dopiero gdy robi się na tyle wąsko, że bez maczety nie sposób pokonać te skarłowaciałe drzewa rezygnuję i wracam. Znalezienie ponownie szlaku nie było trudne, wystarczyło się bardziej zgubić by zachciało mi się porządnie poszukać znaków aniżeli usilnie próbować brnąć przed siebie.

1

3

Do Refugio Hielo Azul – bo tak nazywa się to miejsce, przychodzę po niecałych 3,5h od rozpoczęcia stromej wspinaczki w górę. Obok mnóstwa porozstawianych namiotów krzątają się ludzie. W wielu miejscach rozpalono już ogniska, co pewnie nie jest najprostsze bo większość drewna w okolicy została już wyzbierana. Znajduję dla siebie kawałek płaskiego terenu, rozkładam namiot i na miły koniec dnia przygotowuję smaczną kolację.

6

IMG_1268

Noc na wysokości prawie 1300m n.p.m. nie należała do zimnych ale tego po gorącym dniu można się było spodziewać. Poranek to taka odwrotność wieczoru. Brzmi to może i banalnie ale tak jest. Posiłek, składanie namiotu, pakowanie i wyruszenie w dalszą drogę. Dziś szykuje się mniej kilometrów do przejścia i nieco luźniejszy dzień. Przede mną przejście na drugą stronę gór – w następną dolinę. Najpierw wchodzę na przełęcz, nieopodal której, ledwie godzinę drogi od Refugio Hielo Azul mieści się inne schronisko – Refugio Natacion. Pięknie położone u stóp skalistych ścian nad małym, krystalicznie czystym stawem. Mijam to wszystko bez zatrzymania i idę dalej w las. Zejście do doliny rzeki Azul jest piekielnie strome i bardzo szybko tracę wysokość. Żar leje się z nieba, szczególnie w niezacienionych miejscach, z których rozciąga się panoramiczny, niczym nie przysłonięty widok na okoliczne góry, doliny i miasteczka w okolicy El Bolson. Po dotarciu do rozwidlenia przy Refugio Cajon del Azul skręcam w prawo, w kierunku wylotu doliny i wzdłuż rzeki (Rio Azul). Co prawda przede mną jeszcze 8km marszu ale jestem już na płaskiej, szerokiej leśnej drodze. Gdybym skierował się w drugą stronę to udałbym się w samo serce Andów, jeszcze ładnych kilka godzin marszu dalej do Ref. Laguitos. Okolica naprawdę obfituje w mnogość szlaków turystycznych. Pomimo środka sezonu nie ma też, czego można by się obawiać, tłumów ludzi.

5

4

Tuż po południu docieram do Wharton, gdzie natykam się na ślady cywilizacji, piknikujących ludzi i ogólnie sielankową atmosferę. Jest nawet szansa na wydostanie się stąd autobusem ale ten niestety jeździ ze dwa razy na dzień i rozkład nie za bardzo jest mi na rękę. Korzystam więc ze sprawdzonego sposobu i razem z czekającym na poboczu Włochem łapiemy wspólnie stopa do miasta. Z dwoma przesiadkami.

Niestety autobus do Bariloche dopiero co mi odjechał, następne kursy są w całości wykupione i wolne miejsca są dopiero na wieczór. Po ludziach stojących na poboczu Ruta 40 również nie widać dużych szans na złapanie okazji ale mimo wszystko próbuję zmierzyć się z tym wyzwaniem. Rozkładam panel słoneczny by podładować telefon i próbuję szczęścia. Daję sobie godzinę czasu, po upływie którego  wrócę do centrum po bilet na autobus. Jak łatwo zgadnąć, szczęście dopisuje mi po 55min stania i machania ręką. Wskakuję na otwartą pakę półciężarówki, a paręset metrów dalej zatrzymujemy się by dobrać jeszcze dwóch autostopowiczów. Jak wspominałem już wcześniej przy okazji Carretera Austral – jazda na otwartej pace z tyłu jest piękną przygodą. Do zniesienia nawet pomimo chłodu oraz wiatru, ponieważ piękne widoki rekompensują pozostałe niedogodności. Tak jak i wcześniej taka przejażdżka była pięknym dopełnieniem Carretera Austral, tak teraz dokonało się to samo dla Ruta 40. Nazajutrz ruszam po raz trzeci w czasie tego wyjazdu do Chile więc praktycznie żegnam się już z tą piękną drogą i pokonywaniem na niej kolejnych kilometrów.

 

IMG_1293

Zapisy śladów tras z GPS:

-El Bolson – Ref. Hielo Azul

-Ref. Hielo Azul – Wharton

Bariloche

Z chilijskiego Osorno transportuję się ponownie do Argentyny. Trasa do Bariloche prowadzi po andyjskich, krętych drogach.

Im wyżej na północ tym kontrole na granicy są bardziej szczegółowe, pomimo że wjazd do Argentyny jest zwykle łatwiejszy niż do Chile. Wynika to z faktu, że Chile podchodzi bardzo restrykcyjnie do wwozu wszelkiej maści produktów spożywczych, szczególnie owoców, warzyw czy mięsa. Chilijczycy przeprowadzają dokładne skanowanie bagażu oraz wchodzą do autobusu z psami i obwąchują wszystko oraz wszystkich. Podejrzane plecaki są odkładane na bok, a następnie otwierane w obecności właściciela. Tym razem nic ciekawego mi się nie przydarzyło choć po cichu liczyłem na machnięcie łapą w stronę mojego plecaka. Zawsze to jakaś rozrywka na granicy. Po sześciu godzin jazdy z Osorno docieram w końcu do Bariloche – turystycznej mekki w Argentynie.

Miasto to słynie z pięknych krajobrazów, sportów wodnych, alpinistyki, a zimą z narciarstwa. Miastami partnerskimi Bariloche są takie światowe kurorty jak m.in. Aspen, Sankt Moritz, Sestiere czy… Zakopane.

Do poruszania się po mieście komunikacją publiczna wymagana jest tylko i wyłącznie karta SUBE. Można ją kupić i doładować w wielu sklepach czy punktach na terenie całego miasta. Karta działa także w Buenos Aires, więc warto sobie ją zachować planując pobyt w stolicy. W podbramkowej sytuacji wystarczy poprosić kogoś z mieszkańców o skasowanie biletu, a odpowiednią kwotę oddać w gotówce. Kierowcy pieniędzy nie przyjmują. Co prawda i od tego zdarzy się czasem odstępstwo, ale lepiej się nie nastawiać i dysponować kartą z naładowanym kontem.

Co do samej jazdy autobusem to działa to tak, że wchodząc do środka mówimy kilometr trasy lub charakterystyczne miejsce do którego zmierzamy, czekamy aż kierowca nabije je na kasę po czym przykładamy kartę do czytnika.

W centrum Bariloche, przy głównym placu mieści się biuro informacji turystycznej, do którego zmierzam i gdzie uzyskuję parę przydatnych informacji. Po dowiedzeniu się wszystkiego, czego będę potrzebował podczas pobytu jadę na kemping poza miasto. Zostaję od razu na dwa dni, bo w okolicy jest parę rzeczy, które chciałbym zrobić.

IMG_1222_c

Wpierw planowałem wypożyczyć rower i objechać co ciekawsze miejsca na rowerze ale po spojrzeniu na mapę stwierdziłem, że nie wszędzie rowerem dojadę, a na nogach zobaczę więcej.

Wracam do poruszania się autobusami i od razu jadę do ostatniego przystanku – Llao Llao, które słynie z tego, że znajduje się tam.. dość luksusowy hotel oraz pole golfowe. Poza tym, rozpoczyna się tam także szlak-ścieżka prowadząca dookoła poszarpanego zatoczkami wybrzeża. I pomyśleć, że z Llao Llao do Petrohue i Lago Todos los Santos w Chile jest zaledwie 70km w linii prostej.

Szczęście do pogody nadal mam w kratkę. Gdy tylko przyjeżdżam w nowe miejsce 30 stopniowe temperatury ustępują miejsca tym niższym, robi się chłodno, wietrznie i pochmurno. Taki też jest i ten dzień. Gdy wychodzę świeci słońce. W połowie trasy pojawiają się chmury, przelotny deszcz i chłodny wiatr. Okazuje się, że to tylko stan przejściowy i mogę kontynuować spacer pozostając suchym. Ścieżka prowadzi lasami, wzdłuż brzegu jeziora. Na jednej z plaż natrafiam na pozostałości po bunkrze. Kilkukrotnie rozmawiając z mieszkańcami usłyszałem, że Hitler po wojnie mieszkał w Argentynie, właśnie w okolicach Bariloche, wraz z żoną i dwojgiem córek. Przyznam, że byłem zaskoczony taką wersją historii ale chyba nie jest ona dość powszechna bo inni Argentyńczycy zapytani przeze mnie o tę wersję robili tylko duże oczy.

Wychodząc z lasu na drogę zastanawiam się jakie mam szansę, że jeździ tędy autobus. Miejsce dość odludne. Widzę, że przy drodze stoi dziewczyna, także może ona coś wie. Podchodzę by zapytać, gdy ona zadaje mi to samo pytanie. Szczęście nam sprzyja bo chwilę później łapiemy stopa – zabiera nas dwoje Argentyńczyków z Buenos będących także na wakacjach. Zamiast od razu wracać do miasta jedziemy się z nimi jeszcze do Colonia Suiza – wioski w stylu szwajcarskim położonej u stóp Cerro Lopez. Pod koniec XIX wieku okolica została zaludniona emigrantami ze szwajcarskiego kantonu Valais i stąd wzięła się nazwa Colonia Suiza. Poza stoiskami z jedzeniem i pamiątkami osada ta nie oferuje niczego nadzwyczajnego zatem nie zabawiamy w niej długo. Jedziemy dalej – nad jezioro Gutierrez. Trochę już za późno by wyjść gdzieś wyżej w góry ale w budce parku zbieramy informacje o dostępnych możliwościach, by następnego dnia wybrać się na podbój jednego z okolicznych szczytów – Cerro Catedral.

IMG_1205_c

Przed powrotem na kempingu wstępuję do sklepu w celu zrobienia zapasów jedzenia i znajduję serowe fondue! Kolacja na dziś zapewniona. Que rico!

Wieczór robię jeszcze pranie, a korzystając z okazji wrzucam praktycznie wszystkie ubrania do pralki. Coś jednak poszło nie tak i kurtka puściła praktycznie na każdym możliwym szwie, a do tego materiał się pokruszył oblepiając wszystkie inne ubrania. Niefortunna sytuacja. Co prawda mam nadzieję już więcej kurtki nie używać ale mimo wszystko dobrze by ją było mieć. W ramach operacji o kryptonimie „naprawa” przeszywam ją nićmi najlepiej jak tylko potrafię. Tych napraw już tyle było, że i nici mi może wkrótce zabraknąć.

Rano wracam nad jezioro Gutierrez i planuję pójść w góry ale w połowie drogi do budki strażników para Izraelczyków informuje mnie, że szlak jest zamknięty z powodu silnego wiatru. Jestem zmuszony zawrócić i zmodyfikować swoje plany. Do El Bolson miałem zamiar wybrać się dopiero wieczór bo szkoda mi tracić ładnego (ponownie!) dnia na siedzenie w autobusie.

Cerro Catedral zmieniam na górujące nad miastem Cerro Otto. Zanim jednak wejdę na szlak jadę wpierw na dworzec kupić bilet do El Bolson. W przechowalni bagażu zostawiam plecak i wracam do miasta. Godzinę później jestem znów u podnóża góry. Wybieram szlak prowadzący najkrótszą ale zarazem najstromszą drogą na górę. O ile nachylenie mi nie przeszkadza bo lubię się zmęczyć, o tyle im wyżej tym bardziej ziemia osypuje mi się spod nóg i utrudnia wspinaczkę.

Ze szczytu rozpościera się 360 stopniowa panorama na położone w dole Bariloche, jezioro i park narodowy Nahuel Huapi oraz góry, mnóstwo gór. Na wierzchołek Cerro Otto poprowadzone są wyciągi bo zimą jest to popularne w okolicy centrum sportów zimowych. Choć przyznam szczerze, że gdy patrzyłem w połowie lipca na pogodę to warunki śniegowe były bardzo słabe. Temperatura od 4C na dole do -2C na górze i od 7cm do 55cm śniegu. Trasy narciarskie są co prawda otwarte ale śniegu jak na lekarstwo. Niewiele lepiej sytuacja ma się w Ushuaia czy Los Penitentes słynącym rzekomo z najlepszego puchu na całym południowoamerykańskim kontynencie.

IMG_1212_c

Jedną z tras narciarskich schodzę na dół. W połowie robię sobie przerwę na kanapki z awokado i pomidorem. Przysiadam na skałach, na skraju urwiska i oglądając krajobrazy posilam się. Cerro Otto to także trasy zjazdowe dla rowerów więc i ja zmieniam szlak i trasę narciarską na rowerową. Jest wąska i kręta, prowadzi przez las, ma sporo uskoków i nierówności. Liczę na to, że nikt akurat nie będzie nią pędził w dół bo któreś z nas skończyłoby źle po takim zderzeniu.

IMG_1217_c

Nie wiem dlaczego ale Bariloche wcale mnie nie powaliło na kolana tak jak wcześniej o nim czytałem i słyszałem. Jest piękne, owszem ale cała Patagonia jest piękna, dzika, naturalnie czysta. Bariloche jest po prostu zwykłym kurortem, centrum turystycznym, do którego na wakacje ściągają Argentyńczycy i turyści. Niewątpliwie jego dużym plusem jest piękna lokalizacja i różnorodność atrakcji, które stanowią o jego popularności o każdej porze roku.

Zapisy śladów tras z GPS:

-Spacer z Llao Llao

-Cerro Otto

 

Los Lagos

Wieczór docieram do Puerto Montt, przesiadam się szybko na busa do Puerto Varas, które jest bazą turystyczną regionu Los Lagos. Robi się już jednak późno i powoli zaczynam się zastanawiać co ja będę robił w tym mieście. Krótki rzut oka na mapę i decyduję się spróbować szczęścia by dotrzeć jeszcze tego samego dnia na wschód jeziora Llanquihue – do malutkiej miejscowości Ensenada. Problem pojawia się, gdy nie wiem, w którym miejscu wysiąść by znaleźć busa do Ensenada. Trudności nawarstwiają się w miarę upływu czasu, a ja nadal tkwię w busie, który jeździ uliczkami Puerto Varas. Odwracam się do tyłu i przez szybę widzę poszukiwany środek transportu. Wysiadam jak najszybciej się da (wcale nie tak prędko jakbym chciał), zarzucam plecak na plecy i biegnę. Biegnę ile sił w nogach chodnikami by złapać busa. Dobrze, że jest korek, auta stoją na światłach i kilka przecznic dalej doganiam go. Macham do kierowcy by otworzył mi drzwi i udało się. Jadę do Ensenada. Od teraz wszystko idzie z górki. Wyjeżdżam z miasta, droga prowadzi głównie wioskami i już wiem, że tu wszystko będzie prostsze. Jak to na wsi.

Robię szybkie zakupy, na wszelki wypadek trochę suchego prowiantu się przyda gdyby problemy z kuchenką nie ustąpiły po czym idę szukać miejsca na nocleg. Wybór pada na plażę ale zamiast wejść normalnie, ścieżką wygodniej mi przejść najpierw przez jeden płot, następnie jakiś ośrodek wypoczynkowy nieczynny od lat z powybijanymi szybami, a potem kolejny płot. Tak oto jestem na plaży nad samym jeziorze. Słońce powoli zachodzi i oświetla wciąż ośnieżony wierzchołek wulkanu Osorno górującego nad okolicą.

IMG_1139_a

Nie mam planów na następny dzień i po śniadaniu idę po prostu przed siebie. Buty na nogi, plecak na plecy i w drogę. Krętą drogą zmierzam w stronę wulkanu Osorno, do podnóża którego dzieli mnie 14km. Zawsze mógłbym złapać stopa i spróbować wejść na szczyt, który nie znajduje się znowu tak wysoko; zaledwie 2652m n.p.m. Po kilometrze dochodzę do punktu informacyjnego i tam dowiaduję się, że bez przewodnika na Osorno się nie mam co wybierać więc odpuszczam ten pomysł. Zresztą pomimo pełni lata wulkan pokryty jest solidną warstwą śniegu, który w górnej warstwie jest lodowcem. Powodem tego są znaczne opady śniegu w bardzo wilgotnym, morskim klimacie. Zamiast tego robię sobie krótki spacer do Laguna Verde – małego jeziorka ukrytego w lesie, a następnie próbuję dostać się do Petrohue bądź wodospadów Petrohue (Saltos del Petrohue). W tym celu staję za skrzyżowaniem i próbuję szczęścia w łapaniu stopa. Szczęście mi sprzyja i po kilku minutach zatrzymuje się, jakżeby inaczej, jeep. Wskakuję na pakę do tyłu, gdzie muszę się zmieścić obok już siedzących tu wcześniej dwóch autostopowiczów. W ten sposób poznaję Pabla i Tomasa, którzy tak jak ja są na wakacjach i zwiedzają Chile.

IMG_1127_b

W Petrohue za wiele do roboty nie mamy i w zasadzie jedyne co nam pozostaje to kajaki. Wypożyczamy na godzinę i idziemy popływać po jeziorze Todos los Santos. Wulkan Osorno jest widoczny z każdego miejsca w okolicy. Niektórzy porównują go do Fiji bo stożek rzeczywiście jest bardzo podobny.

Z Petrohue do Argentyny i Bariloche jest bardzo blisko ale jednocześnie transport statkami, autobusami pomimo rzekomych pięknych widoków jest bardzo drogi (ok. 280$ w formie jedno lub dwudniowej wycieczki Cruce Andino).

Po kajakach decydujemy wracać ale po drodze chcemy zobaczyć wodospady. Próbujemy szczęścia z łapaniem stopa ale w trójkę nie jest to już takie proste. Ostatecznie musimy maszerować 6km w pełnym słońcu z plecakami, poboczem szutrowej, zakurzonej drogi. Po takim spacerze można się zmęczyć i nawet wodospady, w których nie płynie wystarczająca ilość wody by sprawić by były imponujące, nie robią na nas dużego wrażenia. Z radością natomiast znajdujemy sobie trochę miejsca by przygotować coś do jedzenia. W tej samej chwili okazuje się, że podczas wyciągania z plecaków rzeczy na kajaki, Tomas zostawił garnki gdzieś w Petrohue przy plaży. Pospiesznie łapie stopa (tym razem udaje mu się bez problemu) i jedzie ich szukać. Niestety wraca z pustymi rękami. Chłopaki na początku swojej podróży zostali bez garnków. Gotujemy więc korzystając z moich, a po obiedzie żegnamy się i rozstajemy. Nie trwa to jednak długo bo już parę minut później odnajdujemy się w tym samym autobusie. Ja zmierzam do Puerto Varas, a oni do Ensenada. W ostatnim momencie zmieniam jednak zdanie i gdy oni wysiadają, wysiadam i ja. Stwierdzam, że i tak nie miałbym znów co ze sobą zrobić w mieście, a o tej porze i tak nie udałoby mi się już kupić biletu do Bariloche, które jest moim następnym celem podróży.

IMG_1132_b

Jezioro Todos los Santos i wulkan Osorno

Znów zatem jesteśmy w trójkę. Podsuwam im pomysł aby zamiast garnków wykorzystali puszki po owocach, w których później mogą spokojnie gotować. Namawiam również chłopaków na rozbicie namiotów na plaży. Tym razem wchodzimy razem ścieżką i zastanawiamy się w którą stronę lepiej pójść. Rzucam, że może lepiej w prawo, bo tam już byłem i znam dobre miejsce na biwak. Kilkadziesiąt metrów dalej, gdy mijamy rodzinę wypoczywającą na kocu, Tomas napomyka, że mają garnki podobne do jego. Ku zdziwieniu wszystkich to są JEGO garnki. Okazuje się, że owa rodzina znalazła je parę godzin wcześniej w Petrohue i zabrała ze sobą. Bez żadnych problemów, w przyjaznej atmosferze garnki wracają do swojego właściciela. Najzabawniejszy w tym wszystkim jest zbieg okoliczności, który doprowadził do tego, że najpierw rzutem na taśmę zdecydowałem wysiąść razem z Tomasem i Pablem zamiast jechać dalej, a później że na plaży poszliśmy w prawo.

Rozkładamy namioty, rozpalamy ognisko, a Tomas w międzyczasie leci do sklepu zrobić większe zapasy. Chłopaki częstują mnie lokalnym winem z kartonu – Santa Helena. Wbrew pozorom jest całkiem dobre. W końcu Chile winami stoi. Do późnych godzin siedzimy i rozmawiamy. Problem pojawia się gdy Pablo idzie spać bo… Tomas zna tak dobrze angielski jak ja hiszpański. Jakimś dziwnym trafem bariera języka między nami znika i całkiem dobrze się dogadujemy. Każda okazja jest dobra do szlifowania języka, szczególnie gdy Tomas nalega by mu opowiadać historie i przygody.

IMG_1142

Rano rozdzielamy się już na dobre lecz zanim to następuje Pablo zaprasza mnie do… domu Tomasa w Valparaiso. Dzwoni w tym celu do brata budząc go i półprzytomnemu tłumaczy, że niebawem się pojawię u nich. Krótko i na temat.

Z Ensenada wracam do Puerto Varas. Zmierzam do Bariloche w Argentynie jednak wszystkie bilety zostały już wykupione na najbliższe dni. Szybka analiza w głowie i pytam czy może z Osorno (miejscowości, nie wulkanu) został jakiś wolny bilet. Okazuje się, że tak ale dopiero na następny dzień. Mówię trudno bo lepiej tak, niż wcale.

Popołudnie spędzam spacerując po Puerto Varas, odwiedzając sklepy z pamiątkami i ubraniami. Zaopatruję się m.in. w kolorowe spodnie patchworkowe, bardzo podobne jak te, które mam z Gwatemali, a które dobrze służą mi po dziś dzień.

W Osorno jestem tego samego popołudnia, bo do Bariloche jadę już rano następnego dnia. Z początku nie za bardzo wiedziałem gdzie znajdę jakieś miejsce pod namiot w większym mieście ale chwila z mapą i dość blisko są spore przestrzenie pól i lasów. Znajduję sobie dobre miejsce, nasłonecznione by jeszcze naładować telefon. Rozkładam namiot i delektuje się ciepłym popołudniem z książką i kanapkami z awokado. Gdy wydaje się, że nic nie jest w stanie zakłócić mi spokoju, podjeżdża samochód, z którego wysiada mężczyzna i próbuje mi coś wytłumaczyć. Komunikacja nie idzie nam za dobrze ale rozumiem tyle, że tutaj nie mogę zostać bo w nocy na łąkę przychodzą krowy i wszystko deptają. Mając podobne doświadczenia w spaniu niedaleko krów w Kirgistanie wierzę na słowo i nie chcę powtarzać tamtego doświadczenia. Przenoszę się kilkaset metrów dalej. Jest to na tyle blisko, że zamiast składać namiot, wrzucam do środka parę rzeczy i z rozłożonym nad głowę idę przez pola. Nieopodal mieści się szkoła, obecnie zamknięta z powodu wakacji. Pięknie przystrzyżony trawnik, wizja nader kusząca. Nie zastanawiam się ani chwili i rozbijam się dokładnie tam, pomiędzy budynkami szkoły. W ramach bonusu jest nawet woda, czyli wszystko czego do szczęścia pod namiotem mi potrzeba.

Chiloe

Prom z Chaiten do Quellon na wyspę Chiloe odpływa punktualnie o godzinie 10. Zgodnie z moimi przewidywaniami na promie znajduje się prysznic, a będąc w podróży nie można przepuścić takiej okazji na ciepłą kąpiel!

Przechadzając się po pokładzie wpada mi do ucha parę słów w języku polskim, podchodzę, zagaduję i tak oto poznaję Karolinę oraz Artura, którzy podróż po Ameryce Południowej zaczęli już jesienią, a będą ją kontynuowali wiele, wiele miesięcy później, gdy ja będę już w domu i od czasu do czasu czytając ich bloga będę wspominał z rozrzewnieniem ten wspaniały kontynent, a jednocześnie myślami wybiegał do kolejnych krajów, które zostały mi tam jeszcze do odwiedzenia.

Z Quellon po dopłynięciu jedziemy prosto do Castro, które to słynie z palafitos – tradycyjnych domach zbudowanych na palach. Przyznam, że największe wrażenie robią niedługo po wschodzie słońca, gdy ciepłe światło oświetla je od przodu. Warto mieć trochę szczęścia i trafić przy tym na przypływ, aby domy odbijały się w wodzie. Nam się to niestety nie udało ale nawet i bez tego są piękne.

Cała wyspa Chiloe wyróżnia się pięknymi, drewnianymi kościołami. Jeden z nich – kościół św. Franciszka stoi w Castro – stolicy wyspy. Jego żółty kolor przyciąga wzrok z daleka i odznacza go na tle innych budynków. Polecam zajrzeć do wewnątrz bo zdecydowanie warto!

IMG_0950_a

Kościół św. Franciszka w Castro

IMG_1020_a

IMG_0954_a

 

Popołudnie spędzamy na zwiedzaniu Castro. Chwilę zajmuje nam obejście targu z pamiątkami. Wciąż szukam kolejnych matero bo mam jak na razie jedno zakupione w El Chalten. Pierwszy raz podczas pobytu w Ameryce dostrzegam w menu jednej z restauracji ceviche i już sobie ostrzę na nie zęby. Spacerując jednak po mieście trafiamy na pyszne empanady. Empanady to rogaliki lub pierogi z ciasta francuskiego, pierogowego bądź chlebowego smażone albo pieczone. Występują w wersji na słono z farszem mięsnym, warzywnym czy mieszanym, a także na słodko z owocami. Możliwości jest mnóstwo i w zależności od tego w jakim rejonie świata się znajdujemy na takie empanady trafimy. My decydujemy się na ser z pomidorami oraz jabłka. Szczerze przyznam, że te na słodko trafiają się rzadziej, a z jabłkami są po prostu wyśmienite. Świeże, słodkie, z dużą ilością jabłek, a to wszystko w świeżym cieście. Cena około 800-1200CLP. W związku z tym na ceviche nie ma już miejsca ale bynajmniej nie obchodzę się smakiem bo jestem zbyt najedzony by jeszcze myśleć o posiłku.

IMG_0995_a

Rano z dworca lokalnego jedziemy autobusem do położonego bezpośrednio na wybrzeżu po drugiej stronie wyspy parku narodowego Chiloe. Park ten składa się z wiecznie zielonych lasów deszczowych, wydm, bagien i torfowisk. W moim odczuciu nie ma wiele do zaoferowania i nie powala niesamowitymi pejzażami ale przynajmniej stanowi dobry cel na jednodniową wycieczkę. Ścieżką, która oprowadza przez najciekawsze miejsca wchodzimy w głąb lasu i torfowisk. Po tych drugich najczęściej wiedzie drewniana kładka. Zresztą w lesie też nie zawsze jest to normalna ścieżka, jako że podłoże składa się z mnóstwa splątanych ze sobą korzeni i bardzo ciężko byłoby iść po tym bezpośrednio. Z kolei zejście w bok jest niemożliwe bez pomocy maczety. Wszystko gęsto zarośnięte. Typowy busz. A propos, kilka lat temu podczas chodzenia po lasach Borneo zapytałem znajomego Australijczyka jaka jest różnica między dżunglą, a buszem. Odparł, że różnica polega na tym, że po dżungli można swobodnie chodzić, a przez busz bez maczety się nie przejdzie.
Nie wiem czy to się tyczy do konkretnych obszarów geograficznych czy też ma zastosowanie do całego świata.

IMG_1056_a

IMG_1049_a

Popołudniu pogoda trochę się psuje, niebo zasnuwają ciemne chmury i zaczyna wiać chłodniejszy wiatr. Z tego powodu spacer po wydmach i plaży nad Pacyfikiem nie jest tak przyjemny jak mógłby być jeszcze wczoraj. Dla zwykłej ciekawości i niejako formalności postanawiam zanurzyć stopy w oceanie. Woda jest zimna. Wiedziałem to wcześniej ale głupio byłoby mimo wszystko nie sprawdzić.

IMG_1064_a

Po południu, po powrocie z parku do Castro, bierzemy plecaki zostawione w dworcowej przechowalni i jedziemy do Ancud. To ostatni przystanek na wyspie i miejsce, z którego stosunkowo łatwo dotrzeć do Punihuil, z którego organizuje się rejsy wśród wysepek obleganych przez kolonie pingwinów.

W Ancud znajdujemy świetne miejsce pod namiot i w momencie gdy mamy już wszystko przygotowane by rozpocząć robienie kolacji, na którą notabene mam wielki apetyt, kuchenka odmawia posłuszeństwa. To już drugi raz, gdy wydawałoby się, że dotąd niezawodny Primus OmniLlite Ti jednak zawodzi. Próby rozpalenia spełzają na niczym i zostaje nam pospieszna wycieczka do supermarketu by tuż przed 22 zdążyć coś kupić do zjedzenia.

Pogoda cały czas bardzo w kratkę. Gdy jeden dzień jest ciepły, z temperaturami bliższymi 30C aniżeli 20C, to następny musi mi przypominać po co wożę ze sobą kurtkę. Po dłuższych poszukiwaniach, które rozpocząłem już wieczór, znajduję przystanek autobusowy (zupełnie przypadkiem, gdy już prawie zrezygnowany poddałem się), z którego odjeżdża autobus do Punihuil. W środku zastaję Niemca Christiana, przelotnie poznanego poprzedniego wieczoru i w ten sposób razem jedziemy oglądać pingwiny.
Punihuil to w zasadzie tylko plaża plus parę budek mieszczących wewnątrz agencje oferujące rejsy po oceanie pozwalające podglądanie pingwinów Magellana i Humboldta. Pingwiny te mają na tutejszych wyspach swoje miejsce rozrodu. Jest to rzekomo jedyne miejsce, gdzie te dwa gatunki występują razem. Z minuty na minutę pogoda robi się coraz gorsza. Jest zimno, zaczyna padać deszcz i nie za bardzo widzi mi się jeszcze pływanie po oceanie. Po to tu jednak przyjechałem. Cóż zrobić.

Przed wypłynięciem dostajemy kamizelki ratunkowe i peleryny przeciwdeszczowe – zawsze to kolejna warstwa „odzieży”. Przynajmniej będzie cieplej. Łodzie czekają już zwodowane więc wsiadamy na specjalny wózek, w którym zostajemy do nich przepchnięci. Powoli podpływamy pod wszystkie wysepki obserwując stojące na nich pingwiny. Nie wszystkie oczywiście stoją i nic nie robią. Niektóre są w wodzie i pływają (jak to dobrze mieć tyle tłuszczu i nie przejmować się paskudną pogodą) podczas gdy inne pociesznie skaczą i tuptają po skałach. Przyznam szczerze, że nie pamiętam już jaka jest różnica w wyglądzie pomiędzy tymi pingwinami, a i podczas obserwacji ich na żywo miałem ciężko je rozróżnić. Nieśmiało przypominam, że deszcz i wiatr przeszkadzały w delektowaniu się atmosferą miejsca. Na potrzeby chwili przyjmijmy, że wszystkie z zewnątrz, jak na nie spojrzeć, były bardzo pingwinowate. Rejs trwa stosunkowo krótko i po niespełna pół godziny jesteśmy z powrotem na plaży. Co do ogólnych wrażeń z wycieczki to mimo wszystko bardzo żałuję, że nie udało mi się dostać na z Punta Arenas na Isla Magdalena. Tam jest możliwość obejrzenia pingwinów z bliska i spaceru między nimi. Tutaj raz, że pogoda nie dopisała, a dwa że oglądanie jest tylko z łodzi. Mimo wszystko lepiej tak niż w ogóle.

IMG_1073_a

Pojawia się problem z transportem powrotnym bo autobus będzie dopiero za 3,5h, a do Ancud jest 25km. Ryzykuję i próbuję iść na stopa, choć mam ze sobą cały plecak. Szczęście mi dopisuje i już za moment zatrzymuje się jeep. Wskakuję do tyłu na pakę i jadę. Niestety tylko kawałek bo ekipa z którą się zabrałem jedzie na kemping po rzeczy. Dalej pojadą za godzinę więc jeśli nic nie złapię to mnie wezmą. Mam jednak to szczęście, że paręnaście minut później zatrzymuje się samochód na dyplomatycznych tablicach, w którym jadą… Czesi. Kierowcą jest żona pracownika ambasady czeskiej w Santiago, która jest na wakacjach z rodziną i znajomymi. Jakoś upycham się jako szósty do samochodu i ruszamy. Po drodze, która szybko mija wymieniamy się informacjami o Chile, a na koniec pani żegna mnie miłymi słowami, że jakby coś się działo to w czeskiej ambasadzie też mi pomogą.

Ostatnią rzeczą w Ancud przed udaniem się na dworzec są zakupy i kupno rozpuszczalnika. Nigdy nie miałem potrzeby zakupu takich produktów za granicą ale wydaje mi się, że kuchence dobrze zrobi porządne przepłukanie mocnym rozpuszczalnikiem. Gdy jakoś znajduję sklep pozostaje mi tylko wytłumaczyć po hiszpańsku, że potrzebuję mocny rozpuszczalnik. Z naciskiem na mocny (chodzi o konkretny rodzaj), bo słaby znalazłem już rano.

Z Ancud kupuję bilet na autobus do Puerto Montt i czekam aż nadejdzie godzina odjazdu. Barbara, która miała czekać na mnie w mieście gdzieś się zapodziała i w ten sposób rozdzielamy się na dobre. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło bo przyznam szczerze, że brakowało mi już od pewnego czasu podróżowania samemu. Zresztą jak się wkrótce okaże to nie będzie mi dane być długo samemu. Będąc w drodze ciężko nie spotkać innych towarzyszy podróży.

Carretera Austral, Patagonia

Po całonocnej jeździe autobusem, z dwugodzinnym opóźnieniem docieramy do Los Antiguos. Jesteśmy ponad 600 km na północ od El Chalten i zaraz przekroczymy granicę i znajdziemy się ponownie w Chile. Kontrola bagażu jest już bardziej szczegółowa niż na południu i nasze plecaki zostają przeskanowane w poszukiwaniu niedozwolonych produktów spożywczych. Pomimo, że Chile większość jedzenia importuje z Argentyny to kontrole na granicy pod tym względem są bardzo dokładne. Wszystko odbywa się jednak bezproblemowo i po paru minutach jesteśmy znów w Chile, a dokładniej w Chile Chico. Kierowca, z którym jechaliśmy przez granicę dzwoni do drugiego, który czeka na nas by razem pojechać dalej. Dalej w tym przypadku oznacza Puerto Rio Tranquilo nieopodal którego znajdują się marmurowe groty. Żeby jednak tam dotrzeć musimy wpierw objechać znaczną część jeziora General Carrera (w Argentynie zwanego Buenos Aires) – największego w Chile i czwartego pod względem wielkości w Argentynie.

IMG_0727_a

W Chile Chico robimy krótki postój żeby ktoś mógł skorzystać z bankomatu. Wykorzystuję moment i biegnę po szybkie zakupy do supermarketu. W końcu jakieś śniadanie by się przydało, a ciastka idealnie na tę okazję się nadają.

Nawierzchnia drogi jest w większości szutrowa i kurz wdziera się wszędzie do środka przez nieszczelne lub uchylone okna. W końcu mamy nie tylko słoneczny ale i bardzo ciepły dzień. Taki, po którym myślisz sobie, że nareszcie jesteśmy bardziej na północ, że już od teraz będzie ciepło i kurtka w końcu powędruje na dno plecaka. Niedoczekanie moje..

Poza nami turystami w busie jedzie jeszcze miejscowa rodzina i z tego powodu po drodze zatrzymujemy się na farmie, na posiłek dla nich. Tracę trochę rachubę na ile ten bus jest „rejsowy”, a na ile to po prostu luźny przejazd. Nie mniej jednak mamy chwilową przerwę w podróży i czas na powałęsanie się po farmie. Czystością to ona nie zachwyca. Wszędzie walają się jakieś deski, sprzęty, a u płotu stoi przywiązany koń. Dowiaduję się czy można pojeździć na zwierzaku ale niestety nie. Podobno przyzwyczajony jest tylko do nestora rodu i nikogo innego w siodle nie akceptuje. Szkoda.

IMG_0729_a

IMG_0732_a

Po kilku godzinach jazdy i zaledwie 160km docieramy w końcu do Puerto Rio Tranquilo. Wpierw zatrzymujemy się przed miasteczkiem, na darmowym kempingu, gdzie można wypożyczyć kajaki i popłynąć samodzielnie do marmurowych grot co bardzo nam odpowiada. Jednakże dziś wypożyczenie nie jest możliwe bo rzekomo jest zbyt silny wiatr i na jeziorze są za duże fale, choć tak naprawdę na oko tego nie widać. Jedziemy w takim razie do miasteczka i tam znajdujemy kemping. Jest kuchnia, wifi oraz ciepły prysznic (ok. 5000 CLP). Puerto Rio Tranquilo ciężko nawet określić mianem miasteczka bo przejście z jednego końca na drugi zajmuje około 5 minut. Jego skrajem, bliżej jeziora przebiega droga Carretera Austral, od której następnie odchodzą ze cztery przecznice.

IMG_0744_a

Puerto Rio Tranquilo

IMG_0748_a

IMG_0747_a

Znajdują się tutaj dwa sklepy, stacja benzynowa i sporo biur turystycznych oferujących przeróżne wycieczki po okolicy w najróżniejszych formach. Od zwykłych pieszych po wejścia na lodowiec i inne bardziej adrenalinogenne ekskursje. Jako, że wciąż jesteśmy większą grupą to postanawiamy wykorzystać hasło w kupie siła i wynająć całą łódź, która dowiezie nas do marmurowych grot. Marmurowe groty (Marble Caves, Cuevas de Marmol lub Cathedral de Marmol) stanowią miejscową atrakcję turystyczną zdecydowanie wartą znacznego zboczenia z argentyńskiego Routa 40 i udania się do takiej dziury jaką jest Puerto Rio Tranquilo. Znajdujemy łódź za 7000 CLP od osoby i płyniemy do grot około 15 minut. Oczywiście moje myśli z poprzedniego dnia się nie do końca sprawdzają i z pięknej słonecznej pogody zrobiła się pochmurna i wietrzna. Szczególnie na jeziorze. Kurtka i czapka znów w użyciu. Trochę nami buja na falach gdy tak sobie płyniemy. Już wiem jak czują się uchodźcy na Morzu Śródziemnym. Im jest tylko pewnie cieplej bo płyną ściśnięci dziesiątkami lub setkami na maleńkich łodziach, a my zaledwie w ósemkę wraz ze sternikiem.  Gdy dopływamy do grot pogoda zdaje się nam dopisywać. Zza chmur wychodzi słońce i odbijające się od krystalicznie czysto niebieskiej wody oświetlają jaskinie ze wszystkich stron. Największe z nich są na tyle duże, iż pozwalają na swobodne doń wpłynięcie i podziwianie od wewnątrz. Pływając wzdłuż brzegu oglądamy nie tylko jaskinie ale też formacje skalne w postaci grzybów wystających z wody. W dodatku jezioro otoczone jest ośnieżonymi górami co daje razem niesamowicie piękny efekt. Szczególnie gdy świeci słońce.

IMG_0854_a

IMG_0778_b

IMG_0787_a

IMG_0794_a

IMG_0800_a

IMG_0839_a

IMG_0831_a

Z Puerto Rio Tranquilo jedziemy dalej na północ. Zresztą jest tu tylko jedna droga i za bardzo nie ma innego wyboru. Pierwszy autobus, którym możemy się stąd wydostać odjeżdża o 15 także po rejsie musimy jeszcze trochę poczekać. Pomimo, że od Coyhaique – naszego następnego celu podróży dzieli nas niewiele ponad 200km to krajobraz zmienia się znacznie. Po pierwsze mam wrażenie, że zostawiamy za sobą surową Patagonię i wjeżdżamy w gęsty las. Liście drzew i krzewów powiększają się do monstrualnych rozmiarów. Góry, wąwozy, doliny powoli zostają za nami, choć i tak przez pewien czas jeszcze przez nie jedziemy. W miarę zbliżania się do Coyhaique teren robi się bardziej pagórkowaty, z pofałdowanymi trawiastymi wzgórzami, na które jak biedronki kropkami są upstrzone farmami i pastwiskami. Ale jakie to są farmy! Nie takie nowoczesne z wielkimi halami i maszynami jakie znamy z Europy tylko bardziej w stylu oglądanym na starych westernach. Po pierwsze wszystko od płotów po gospodarstwa jest zbudowane z drewna. Poza tym od czasu do czasu można dostrzec gaucho przemierzających konno pastwiska i zaganiających bydło. Jakby tego było mało to pogoda robi swoje na przemian racząc nas deszczem, ciemnymi, ciężkimi chmurami by za chwilę zaświecić słońcem i pokazać nam dwie tęcze na raz spinające wzgórza kolorami.

IMG_0900_a

Coyhaique

W Coyhaique postanawiam odłączyć się od reszty i zamiast udać się prosto w kierunku noclegu ruszam na dworzec autobusowy w poszukiwaniu autobusu na dalszą drogę. Wszak Carretera Austral ciągnie się jeszcze kilkaset kilometrów na północ aż do Puerto Montt. Sprawę utrudnia fakt, że w mieście dworce są trzy i trochę to wydłuża moją trasę. Nie jest to najwyraźniej mój szczęśliwy dzień bo nie dość, że jestem już trochę zmęczony to przechodząc przez park podbiegają do mnie dwa psy, z których jeden nie poprzestaje na szczekaniu i wyraźnie ma na mnie ochotę. Chwila nieuwagi i łapie mnie za spodnie robiąc w nich dziurę. Dopiero chwilę później dostrzegam, że razem ze spodniami złapał też za nogę. Rezygnuję z szukania autobusu i postanawiam pójść zgłosić sprawę na policję bo mam wrażenie, że ten akurat pies nie był bezpański i miał gdzieś swojego właściciela.

Komisariat znajduje się dość blisko i docieram tam w parę minut jednak uderzam w biurokratyczny mur. Aby można było wszcząć jakiekolwiek działanie muszę najpierw udać się do lekarza i dopiero potem wrócić. Jak znam życie zajmie to parę godzin i w środku nocy nic już nie będzie można zrobić.

Zrezygnowany wracam do parku, gdzie i tak miałem się spotkać z Barbarą po obejściu dworców. Idziemy na jakąś kwaterę, gdzie wszyscy poszli wcześniej. Ludzie, z którymi siedzę w pokoju na dole częstują winem. Zastygam oniemiały, gdy z ust dziewczyny padają słowa „na zdrowie”. Pytam skąd zna „na zdrowie”, gdy z pełnym uśmiechem i praktycznie czystą polszczyzną odpowiada „bo ja Czeszka jestem”. Jana, bo tak ma na imię pochodzi z miejscowości położonej zaledwie kilka kilometrów od polskiej granicy i swobodnie rozmawia po polsku używając polskich słów. Podróżuje wraz z Maxem, z którym od paru lat mieszka w Holandii.

Rano zatem wspólnie próbujemy zorganizować transport na dalszą drogę. Plusem jest, że jeden z dworców mieści się prawie zaraz za rogiem. Minusem jednak jest taki, że najbliższy autobus do Chaiten jest pełny i jedyne co nam sensownego pozostaje to przedostać się do położonego bliżej miasteczka Ja Junta. Autobus odjeżdża dopiero po południu, więc mamy czas do zagospodarowania w Coyhaique. Z początku spacerujemy po mieście w poszukiwaniu szpitala bym mógł dostać zastrzyk przeciw wściekliźnie. Po chwili chodzenia stwierdzam jednak, że może nie ma co szukać i wykorzystać ten czas inaczej. Wsiadamy w taksówkę na jedziemy do Parku Narodowego Coyhaique na krótki spacer. Cała Patagonia to jeden wielki park narodowy poprzerywany miasteczkami, wsiami i drogami. Poza tym czysta, w większości dzika i nienaruszona przyroda.

Choć ten park niczym specjalnym się nie wyróżnia, a i nie mamy czasu na jego dokładne eksplorowanie, idziemy godzinę ścieżką, aż nie docieramy do terenu biwakowego, na którym w jednej z wiat w kominku rozpalamy ognisko. W międzyczasie zaczyna padać deszcz, podczas gdy my w środku lasu przy ciepłym, trzaskającym żywo ognisku przyrządzamy i jemy wcześniej kupione śniadanie. Niby nic nadzwyczajnego, a sprawia nam mnóstwo radości.  Mam nadzieję, że warto było zrezygnować z szczepienia.

Po południu wracamy do miasta po bagaże zostawione na kwaterze jednak okazuje się, że zostawianie ich tam to nie był najlepszy pomysł. Gdy tylko się pojawiamy właścicielka zaczyna krzyczeć i zanim zdążymy je pozbierać wystawia niektóre za drzwi. Już rano zapowiadało się, że będą z nią przygody, bo o ile wczoraj zgodziła się na cenę 3000CLP od osoby, o tyle rano chciała więcej i z ciężkim sercem wydała nam resztę zgodnie z tym co było umówione.

IMG_0902_a

La Junta

Droga z Coyhaique do La Junta przebiega spokojnie, bez zbędnych przygód czy atrakcji. Na miejsce docieramy pod wieczór i od razu zaczynamy poszukiwania transportu do Chaiten. Problemem jest to, że w zależności od tego, kogo zapytamy to otrzymujemy całkowicie różne informacje. Razem z nami busem przyjechała para amerykańsko-kanadyjska i wspólnie decydujemy się wynająć auto z kierowcą, które podwiezie nas nazajutrz do Chaiten. Gdy wszystko już ustalone idziemy nad rzekę przenocować i oczywiście rozpalić ognisko. Dzięki temu, że Max pracuje dla jednej z międzynarodowych sieci komórkowych ma możliwość korzystania z roamingu bez limitów. Wykorzystuję jego telefon do pobrania aplikacji do oglądania gwiazd. Przy cenie prawie 3zł za 100kB danych pobranie takiej aplikacji kosztowałoby blisko 1000zł!!

Rano podjeżdża po nas pani w pick-upie i nie za bardzo wiem jak w szóstkę + kierowca mamy się tam zmieścić. Wpadam na pomysł, że przecież mogę jechać na pace z tyłu. Pomysł jak najbardziej przedni bo dzięki temu mam świetnie widoki, dużo miejsca, mogę się nawet położyć, a i robienie zdjęć we wszystkich kierunkach jest zdecydowanie łatwe. Jedyny minus to zimno i wiatr. O ósmej rano zdecydowanie ciepło nie jest, a że jedziemy między górami to i o słońce trudniej. Dopiero godzinę później słońce jest na tyle wysoko, że bez przeszkód oświetla dna dolin i robi się przyjemnie ciepło. Na tyle ciepło, że skuszona moim zachwytem nad niesamowitym miejscem postanawia dołączyć do mnie z tyłu Virginia i razem jedziemy z tyłu napawając się widokami poranka.

IMG_0918_a

IMG_0921_a

IMG_0926_a

IMG_0932_a

IMG_0933_a

IMG_0936_a

W Chaiten rozdzielamy się z Maxem i Janą, którzy jadą do parku Pumalin, a my kupujemy bilety na prom do Quellon na wyspie Castro. Można powiedzieć, że mamy szczęście bo najbliższy rejs jest nazajutrz. To szybko biorąc pod uwagę fakt, że prom kursuje bodajże raz lub dwa w tygodniu.

IMG_0931_a

IMG_0944_a

Chaiten

Popołudnie spędzamy zabijając czas w wiosce i po prostu odpoczywając, a wieczór rozbijamy namiot pośród innych, nad brzegiem oceanu i robimy ognisko.