Powiadają, że zacząć zawsze jest ciężko. Pisać może i tak, ale wyruszyć w drogę już nie tak bardzo. No bo jak tu całą wyprawę ubrać mądrze w słowa, aby była ona dla czytelnika ciekawa, przez którą brnie się z rozpędem zdanie po zdaniu, linijka po linijce, jak ten niepohamowany wiatr przez pola i wrzosowiska. Jak zarazem oddać wierność faktów i zdarzeń, które nie zawsze są interesujące, a jednak konieczne dla spójności historii. Czasem są chwilę, które ciągną się jak przysłowiowe flaki z olejem, a które mimo to jakoś trzeba znieść. Nie raz sobie myślę, że gdybym tylko mógł przewijać czas tylko do tych wygodnych, ciepłych i ekscytujących momentów. Tylko czy wówczas, gdyby przyszły one tak beztrosko, bez trudu, znoju, wylanych hektolitrów potu czy zgrzytania zębami, czy wtedy także umiałbym je adekwatnie docenić? Szczerze wątpię.
Jestem w szkockim Aberdeen, skąd rowerem wraz z prawie 60kg bagażu i pełnymi sakwami wyruszam w drogę. Przede mną ponad miesiąc jazdy przez lasy, góry, łąki, miasta i miasteczka Wielkiej Brytanii. Wszystko to bez względu na warunki atmosferyczne czy z czym tam jeszcze przyjdzie mi się zmierzyć.
Zastanawiające może wydawać się dlaczego cały mój bagaż tak dużo waży i czy musi aż tyle? Ano nie musi, ale stając przed koniecznością dokupienia drugiego bagażu nadawanego do luk postanawiam zabrać trochę dodatkowego prowiantu. Prawdą jest, że przecież każdy kilogram trzeba przecież siłą własnych mięśni wieźć, ale na rowerze nie odczuwa się tego aż tak bardzo jak gdyby to nieść w plecaku na plecach. Poza tym od razu po wylądowaniu chciałem się spakować i ruszyć w drogę, bez dodatkowego chodzenia po sklepach. Z każdym dniem, gdy sił będzie po trochu ubywać, kilogramów także. W ten sposób ekwilibrium zostanie zachowane.
Rower obładowany sakwami
Szkocja nie wita mnie zbyt przyjaźnie. Najpierw w samolocie wybieram angielskie śniadanie, by po chwili żałować i myśleć sobie jak oni mogą to jeść. Potem padający deszcz i 14°C czekają na mnie na ziemi i sprawiają, że czuje jakbym przeniósł się w czasie do listopada. Nic nie mogę na to poradzić jak tylko jechać mając nadzieję, że niebawem przestanie. Kieruję się na zachód w stronę gór Cairngorms. Moim celem jest wyspa Skye położona na drugim brzegu kraju.
Droga przez góry Cairngorms
Dom wśród wrzosowisk w górach Cairngorms
Znów pod górę
Zostawiam za sobą miasto i wjeżdżam na odludne tereny. Od czasu do czasy tylko mijam jakąś wioskę składająca się z kilku domów, która kończy się zanim zdąży zacząć. Dookoła mnie same pagórki, pola, a raczej wrzosowiska, które o tej porze roku są niesamowicie zabarwione na fioletowo.
To tylko zwykłe krowy, które dają mleko, jedzą trawę i robią „muuu”
Dwa lata wcześniej objechałem rowerem Szwajcarię, kilkukrotnie pokonując alpejskie przełęcze o wysokościach przekraczających 2000m n.p.m. Szkocja w żaden sposób nie może równać się wysokością z Alpami, a mimo tego podjazdy są jakby bardziej wymagające. W Alpach niejednokrotnie osiągałem daną wysokość po nawet i dwudniowym, mozolnym wznoszeniu się. Tutaj natomiast jest to naprzemienne zmaganie się z większą ilością niższych, ale wiele stromszych podjazdów, które zdają się nie mieć końca. Zjazdy natomiast nie przynoszą żadnej ulgi czy wytchnienia bo nielicho dmący wicher zabiera i te resztki przyjemności. Rozważam nawet czy jest sens kontynuować te mizerne wysiłki i poczekać, aż wiatr się uspokoi. Jakoś jednak udaje się przejechać całe Cairngorms, dotrzeć do Aviemore, a potem jest już lżej. I mniej wietrznie.
Usiłuje zrobić zapas benzyny do kuchenki, jednak na stacji zostaje odprawiony z kwitkiem, że niby nie można nalewać do butelki. Kupuję denaturat w butelce, który niedługo później okazuje się kompletnym niewypałem. Z Inverness na Skye wybieram drogę północną, która jak i piękna, jest niesamowicie odludna. Przez wiele, wiele kilometrów nie ma żadnych zabudowań, sklepów czy jakiekolwiek infrastruktury poza droga i linią kolejową. W dodatku dookoła fruwają te szkockie muszki, przed którymi wszyscy ostrzegali. Są niemożliwe, nie dają żyć, a najbardziej aktywne są wieczór i rano. Nie pomaga OFF, nie pomaga też moskitiera. Oczka są za duże i te potwory przechodzą przez nie bez trudu. A są tak małe, że wpadają pod powieki. W takich warunkach ciężko cokolwiek zrobić, a w szczególności rozłożyć namiot czy zjeść. W takiej też chwili kończy się benzyna i okazuje się, że denaturat wcale nie pali się tak dobrze jak miałem nadzieję. Na śniadanie zostaję z niedogotowanym, letnim makaronem bez sosu. W dodatku jest weekend, a następna stacja benzynowa oraz sklep są 60 km dalej. O ile będą jeszcze czynne nim tam dotrę. Droga za to jaka piękna. Wiedzie dolinami zwanymi tutaj „glen”, które charakteryzują się tym, że są długie, głębokie i U-kształtne z jakimś ciekiem wodnym przezeń płynącym. Na wrzosowisku udaje mi się dostrzec dostojnie kroczącego jelenia z majestatycznym porożem, który szuka sobie towarzystwa wśród niewzruszonych jego obecnością owiec. A tych tu nie brakuje. Pasą się wszędzie, a miejsca do dyspozycji mają tyle, ile sobie wymarzą.
Choć prognozy zapowiadają poprawę pogody, ta wiele się nie zmienia. Nisko zawieszone chmury i temperatura oscylująca w granicach 15°C. Na szczęście nie pada, ale za to na otwartej przestrzeni wiatru nie brakuje. Przynajmniej to skutecznie powstrzymuje meszki przed zjedzeniem mnie żywcem.
Czasem bardzo miłym akcentem jest znalezienie wieczór uroczego miejsca na nocleg. Nic tak nie odpręża na koniec dnia jak dobry widok, a takim właśnie jest ten dzisiejszy. Namiot rozstawiłem na trawiastym brzegu jeziora Loch Duich, tuż na wprost majestatycznego zamku Eilean Donan. Starałem się dobrze obliczyć linię, do której sięgnie woda podczas przypływu i na szczęście się nie pomyliłem. Po chwili tuż obok, jak grzyby po deszczu, powstają kolejne namioty. Nie ma się czemu dziwić, bo to miejsce jest wyborne.
Rano, w porannym świetle zamek prezentuje się jeszcze piękniej. Kamienna twierdza wznosi się na maleńkiej wyspie połączonej łukowym mostem z lądem. Góry i jezioro w tle stanowią pięknie komponujący się dodatek dla tej surowej budowli.
Eilean Donan
Loch Duich
O ile w ciągu poprzednich dni pogoda była bardzo kapryśna, o tyle na wyspie Skye robi się ciepło, słonecznie i nawet wiatr nie dokucza. A przynajmniej z początku, gdy wieje w plecy i dzień można zaliczyć do lekkich i przyjemnych. Dopiero kolejnego dnia, gdy zmieniam kierunek jazdy, wczorajszy wiatr w plecy jest dzisiejszym wiatrem w twarz. Cały czas jest ciepło. I to jeszcze jak ciepło! Momentami temperatura oscyluje w granicach 27-30C i utrzymuje się na tym poziomie przez kolejne trzy dni. W sam raz by objechać całą wyspę przez Portree, minąć skalną iglicy Old Man of Storr, przeciąć górski masyw Quiraing i dotrzeć do niezwykle fotogenicznej latarni położonej na wcinającej się w morze skale – Neist Point Lighthouse. Przez środek wyspy jadę na południe, momentami walcząc z czasem żeby tylko zdążyć na ostatni prom odpływający na stały ląd – do Mallaig.
Most na wyspę Skye
Krajobrazy Skye
Neist Point Lighthouse
Glenfinnan to miejscowość warta zatrzymania się i zrobienia sobie małej przerwy. Jest to miejsce m.in. rozpoczęcia się ostatniego powstania Jakobitów w 1745 roku, a tutejsza niepowtarzalna sceneria starała się plenerem kilku filmów m.in. Harrego Pottera. Znajduje się tu słynny wiadukt, przez który parowy pociąg Jakobitów przejeżdża dwa razy dziennie. Wdrapuję się i przedzieram przez wrzosy na najwyższy pagórek w okolicy i z aparatem w ręce wyczekuję jego pojawienia się. Pierwszy z charakterystycznym „pufff puff” nadjeżdża od strony Fort William, przetacza się po wiadukcie i znika za górą. Gdy już myślę, że to wszystko, okazuje się, że z przeciwka jedzie drugi. Tym razem sunie wolniej przez wiadukt, a nawet zatrzymuje się na chwilę, więc dokładnie mogę mu się przyjrzeć z bliska.
Glenfinnan Viaduct
Glenfinnan Viaduct
Glen Coe to glen, czyli dolina uważana za jedno z piękniejszych miejsc w Szkocji. Nie do końca jest mi dane doświadczyć tego odczucia, ponieważ przejeżdżając przez Glen Coe pada deszcz i dodatkowo wiejący wiatr zacina prosto w twarz.
Glen Coe
Glen Etive
Trossachs
Mimo zdecydowanie niesprzyjającej aury, w pewnym momencie odbijam w bok do Glen Etive. Powód, dla którego skusiłem się tu wjechać jest prozaiczny. W Glen Etive kręcono sceny do filmu Skyfall z Danielem Craigiem w roli Jamesa Bonda. Zjeżdżam kilka kilometrów w dół wąską, prawie całkowicie pustą drogą, jeśli nie liczyć zaledwie paru samochodów, które mijam po drodze. Dolina jest rzeczywiście przepiękna i nawet padający deszcz nie odbiera jej uroku. Szkoda, że nie mam więcej czasu by zapuścić się w nią całkiem i sprawdzić, dokąd wiedzie i co jest na końcu.
Zajazd przy drodze
Grób Rob Roya
Zamek w Stirling
Stirling
Pomimo, że Glen Coe się kończy po kilkunastu kilometrach to droga nadal wiedzie górami, wzdłuż jezior, moczarów i wrzosowisk, a zła pogoda nie odstrasza też turystów, którzy spacerują po okolicznych wzgórzach.
To nie jest tak, że jazda na rowerze z sakwami ma same plusy bądź same minusy, w zależności od tego, jak na to spojrzeć. Oczywiście, że wszystko zależy od naszego podejścia do tematu, ale nawet ja, który wybieram się w dłuższe trasy potrafię dostrzec wady i zalety takiego podróżowania. Przede wszystkim kluczową rolę odgrywa pogoda. O ile przyjemniej jedzie się w bezwietrzny, ciepły, słoneczny dzień, gdy temperatura oscyluje w granicach 25C i trasa co rusz zachwyca widokami, a do tego jest prosta jak strzała. Teraz porównajmy sobie to do jazdy w deszczu, przy już chociażby 12C, wietrze w twarz i zmaganiu się z mnogością skrzyżowań w mieście i nieporadnej próbie nawigowania w tym labiryncie ulic. To są oczywiście dwa skrajne przypadki, ale jednak się zdarzają. Na szczęście z w miarę równą częstotliwością. Ponadto o ile pierwszą sytuację odczuwamy jako coś naturalnego, o tyle w drugim przypadku mamy wrażenie, że jedyne co się jeszcze może stać to lada moment otworzą się wrota piekieł i nas pochłoną w taką pogodę. A przecież można przebić oponę, uszkodzić rower czy sprzęt i nie ma zmiłuj – trzeba naprawiać nawet w taką pogodę. Nawet najprostsza czynność jak przerwa na posiłek czy wyjęcie mapy, telefonu w deszczu, w chłodzie jest utrudnione i nieprzyjemne. O ile jadąc, pozostając w ruchu, mięśnie są rozgrzane i jest względnie ciepło, o tyle każda przerwa wiąże się z wychłodzeniem organizmu, mięśni i najzwyczajniej w świecie trzeba się na tę chwilę czasem i ubrać.
Szkocja, jak i zresztą cała Wielka Brytania jest bardzo wdzięcznym miejscem do uprawiania turystyki rowerowej, ponieważ po pierwsze, kultura jazdy kierowców jest zdecydowanie odmienna od tej, którą znamy na co dzień. Sporo szkockich dróg jest jednojezdniowych i co jakiś czas są porobione zatoczki do mijania się. Pomimo, że na większości z nich rower zmieściłby się równolegle do samochodu, to spora rzesza kierowców woli zaczekać aż przejadę, a nie pchać się na siłę. Przyznam, że jest to dla mnie czasem uciążliwe, gdy sznur samochodów ciągnie się za mną aż dojadę do zatoczki. Co jakiś czas zjeżdżam z własnej inicjatywy na pobocze i przepuszczam cały ruch, ale nie jestem w stanie robić tak ciągle, bo to wybija z rytmu i nigdzie bym w ten sposób nie dojechał.
Co więcej, na skrzyżowaniach nikt nie wymusza pierwszeństwa, nie wpycha się, bo przecież zdąży. Może i zdąży, ale albo spowoduje u mnie hamowanie, a nie jest tak łatwo zatrzymać rozpędzony, załadowany rower. Ewentualnie dostanę spalinami w twarz. Żadne nie jest przyjemne.
Nie mniej jednak ruch samochodowy w Szkocji nie jest duży, szczególnie na terenach górskich i bardziej odludnych drogi są puste i można delektować się ciszą i spokojem. Z kolei bliżej miast pojawia się możliwość skorzystania z dość bogatej sieci ścieżek rowerowych, które umożliwiają spokojną i bezpieczną jazdę. Nie zawsze jednak nawierzchnia jest taka, o jakiej by się marzyło. Takim przykładem jest ścieżka prowadząca z Falkirk do Edynburga.
Koło z Falkirk
Co do samego Falkirk jeszcze, to jest to miasto, w którym znajduje się „Diabelski młyn”, jak bywa czasem nazywane „koło z Falkirk”. Jest to po prostu winda obrotowa o funkcji śluzy służąca do pionowego transportu łodzi i innych jednostek pływających pomiędzy kanałem Forth and Clyde oraz kanałem Union.
Ścieżka rowerowa wzdłuż kanału
Właśnie prosto spod koła prowadzi ścieżka rowerowa do samego Edynburga. Nie jest może najlepszej jakości, bo prawie całkowicie nieutwardzona, momentami błotnista i kamienista. Wiedzie za to wzdłuż kanału, więc jest płasko, ale przy okazji szanse wpadnięcia do wody znacznie się zwiększają. Szczególnie w takich miejscach jak wjazdy do tuneli wiodących pod mostami, gdzie jest ciemno, ślisko i nie ma żadnych barierek zabezpieczających. Dodatkowo nigdy nie wiadomo czy nagle zza jakiegoś zakrętu ktoś nie nadjedzie.
George Street
Victoria Street
Zamek w Edynburgu
Niedżwiedź Wojtek
W Edynburgu w sierpniu trwa festiwal kulturalny, który tak naprawdę jest zbiorem siedmiu różnych festiwali (The Military Tattoo – festiwal orkiestr wojskowych, festiwal teatralny The Fringe, festiwal muzyki poważnej, w tym opery i baletu, Edinburgh International Festival, Film Festival, Book Festival oraz Television Festival). W związku z tym wydarzeniem miasto zalane jest ludźmi, główne ulice są pozamykane i to tam skupia się cała masa turystów. Na nich odbywa się nieustanne przedstawienie.
Właśnie z Falkirk pędzę co rusz do Edynburga, gdy okazuje się, że pewne starsze małżeństwo zgodziło się dzięki platformie Warm Showers przenocować mnie i Ewę, z którą obecnie jadę. Zastanawialiśmy się jak będzie przebiegało nasze spotkanie, bo Jane i John mają odpowiednio 70 i 77 lat, więc nie wiedzieliśmy nawet jak sobie poradzili z obsługą Internetu. Gdy docieramy na miejsce wszystkie nasze wątpliwości zostają natychmiast rozwiane. Jane i John okazują się być bowiem przeuroczymi ludźmi, niezwykle gościnnymi, z którymi można porozmawiać na mnóstwo tematów. Okazuje się, że rocznie spędzają po kilka miesięcy podróżując na rowerach z sakwami – głównie po Francji i Nowej Zelandii, w której byli już piętnaście razy i za parę miesięcy lecą znów. Mają kredens pełen map i wiedzę nie mniejszą od książek stojących w tymże kredensie. Od razu z niej korzystam i omawiam plan mojego kolejnego wyjazdu – właśnie do Nowej Zelandii. Na takich rozmowach – o rowerach upływa nam czas podczas śniadań i kolacji, którymi raczy nas Jane. Nie muszę chyba dodawać, że są przepyszne. W ciągu dnia spacerujemy podziwiając Edynburg, bo jak na Szkocję to pogoda cały czas dopisuje.
Jak zwykle najtrudniejszy moment to ten, w którym się trzeba rozstać i ruszyć dalej, ale może szczęście nam dopisze i spotkamy się za parę miesięcy gdzieś w krainie kiwi.
Fragment ścieżki rowerowej
Najstarszy dom w Szkocji
Wyjazd z miasta, tak jak i wjazd, nie jest nazbyt skomplikowany i późnym wieczorem jesteśmy już kilkadziesiąt kilometrów dalej. Powoli zostawiamy Szkocję za sobą. Został nam tylko jeszcze jeden odcinek, trochę górzysty, ale za to niesamowicie piękny. Prawie pusta droga wijąca się poprzez wzgórza i łąki, w większości wąska i praktycznie wolna od ruchu samochodowego. Na dokładkę słońce nam przygrzewa i jazda w taką pogodę jest bardzo przyjemna. Nie licząc oczywiście ciężkiego bagażu, podjazdów pod górkę i delikatnego wiatru, który nigdy nie wieje tak, jakby się chciało.
Szkockie wzgórza
Opuszczamy Szkocję ze świadomością, że przejechaliśmy kawałek pięknego i momentami trochę dzikiego terenu, w nie zawsze idealnych warunkach pogodowych, choć trafiliśmy również na dni bardzo upalne, co w Szkocji jest rzadkością i jednocześnie zaszczytem dla nas. Mimo tego wyjeżdżamy zadowoleni i z ciekawością patrzymy w przód jak bardzo Anglia czy Walią będą od Szkocji inne lub do niej podobne.