1636 mil po złej stronie drogi

Ostatnimi czasy montowanie filmów idzie mi szybciej (nie do końca lepiej) niż pisanie, więc na blogu ląduje kolejny, trochę zaległy film – z Wielkiej Brytanii.
W ciągu miesiąca pokonaliśmy (wraz z Ewą do północnych granic Anglii, dalej sam) 2631 km (1636 mile) jadąc przez szkockie wyspy i odludzia, walijskie góry po angielskie wioski, w których po dziś dzień snuje się duch historii.

Miłego oglądania!

Bieszczady

Bieszczady zimową porą. Jak tam jest?IMG_9129.jpg

Czy śnieg po pas to już prawdziwa zima? Dlaczego -24C to nadal ciepło i jak nie odmrozić sobie twarzy? Ale po kolei..

Korzystając z długiego weekendu, świeżego opadu śniegu jakiego Polska nie widziała od kilku lat i zbliżającej się fali mrozów postanowiliśmy wykorzystać tą sytuację i spędzić kilka dni w Bieszczadach. Najtrudniejsze w dotarciu do tego odległego zakątka okazały się korki w Katowicach i na obwodnicy Krakowa. Później szło już gładko   nawet białe drogi nie były problemem. Tak oto zaczęła się nasza zimowa przygoda z Bieszczadami.

Pierwszego dnia rozdzieliliśmy siły. Ania, Grzegorz i Michał poszli na Caryńską, a ja ruszyłem z Smreka czerwonym na Wetlińską. Lubię taką zimę, kiedy wystarczy tylko zamknąć drzwi za sobą i od razu można ubrać narty. Pomimo, że do szlaku był kawałek to można bez problemu iść drogą.

Przyznam, że gdy wszedłem na szlak to po poprzednich opadach śniegu spodziewałem się, że będzie go więcej- było go może lekko ponad kolana. Mi to i tak nie robiło różnicy bo narty sunęły gładko po powierzchni zapadając się co najwyżej do kostek. Mróz również nie dawał o sobie znać. Podchodząc do góry było na tyle ciepło, że się porozpinałem, zmieniłem czapkę i rękawiczki na lekkie by się nie przegrzać i dzielnie parłem ku górze.IMG_9129.jpg

A na górze..na górze to sytuacja uległa zmianie diametralnie. Ponad granicą lasu wiatr zaczął dawać w kość; przewiewał rękawiczki, próbował dostać się do mnie przez każdą, najmniejszą nawet szparę. Śnieg ze świeżego, puszystego zmienił się na wywiany, twardy beton, po którym foki zaczęły się ślizgać. Poza szlakiem było jeszcze gorzej bo krzewinki przykryte skorupą lodu, który łamał się gdy na nim stanąć i narty wchodziły pod lód.

To wszystko sprawiło, że nie mogłem iść szybko, jednostajnie i zacząłem się wychładzać. Na pierwszy ogień poszły palce, które zaczęły marznąć i sztywnieć. Przez chwilę rozważałem czy nie dać za wygraną i zjechać na dół z Przełęczy Orłowicza ale zdecydowałem, ze spróbuje dotrzeć do najbliższych drzew, rozruszać palce i wówczas zdecyduję. Udało mi się znaleźć nawet dwie rękawiczki, z czego ta lewa – od  nawietrznej była sucha. Niestety założenie drugiej na niewiele się zdało i palce nadal pozostawały przemarznięte. Pomogło dopiero schronienie się w lesie, w którym było zdecydowanie cieplej. Tak rozgrzany względnie spokojnie szedłem w stronę Chatki Puchatka co rusz walcząc z wiatrem i mrozem. Całe szczęście, że miałem kominiarkę bo odmroziłbym sobie twarz jak to udało się Michałowi z lewym policzkiem.

Zjazd Połoniną Wetlińską od Chatki Puchatka w stronę Brzegów Górnych to sama przyjemność. Narty suną w śniegu po kolana, skręty to sama przyjemność. Szkoda tylko, że tak krótko to trwa i niecałe piętnaście minut później jestem już na dole.

Cały czas kontaktujemy się przez radio, więc zanim reszta drużyny przyjedzie i mnie odbierze to ruszam dalej w drogę…drogą. Warunki są takie, że spokojnie można chodzić nie tylko drogą ale i poboczem, nad barierką energochłonną, która jest teraz pod śniegiem.

Wracam wykończony ale szczęśliwy. W końcu mamy zimę z prawdziwego zdarzenia.

img_9133img_9136

img_9141

img_9147

Drugi dzień zaczął się, jak się później okazało, od znaku. Żeby nigdzie nie iść. Mianowicie przy -24C samochód nie chciał odpalić. Nie zraziło nas to w ogóle i pojechaliśmy busem do Ustrzyk Górnych, a stamtąd ponownie czerwonym, tym razem na Szeroki Wierch. Jest jeszcze zimniej niż wczoraj i ciągle powtarzamy sobie, że niech będzie nawet i -35C byle już nie wiało. To jak bardzo się pomyliliśmy okaże się wkrótce..

img_9148img_9151img_9154

Ponownie przez las idzie się bardzo fajnie. Ja na turach, reszta na rakietach więc głęboki śnieg nie stanowi problemu, a jest go jakby więcej bo momentami do pasa – na taką głębokość czasem wchodzą kijki. Drzewa uginają się na wietrze, trzeszczą, skrzypią jakby miały się zaraz złamać niby zapałki. Biedna sikorka, którą mijamy nie dała rady wytrzymać takiej temperatury i zamarzła przy szlaku.

img_9164img_9168img_9170

Dziś jednak w odróżnieniu od wczoraj słońce pięknie świeci. Aż chce się żartować, że będzie cieplej. Nie jest. Ani trochę. Widoki co rusz zachwycają ale ponad granicą lasu wiatr znów daje o sobie znać. Pod nogami znów ubity beton, którego foki się nie chcą trzymać. Nie mam harszli (noży lodowych pod narty), więc się ślizgam lub zjeżdżam w tył. Próbuję trawersu ale tam ponownie skorupa lodowa, która się pode mną łamie i wpadam w krzewinki. Chwilowo zdejmuję narty i wzniesienie pokonuję w butach. Na Szerokim Wierchu doganiam Grześka i Anię, którzy przeorganizowują ubiór i zakładają co tylko jeszcze zostało w plecakach. Ja wkładam dodatkową parę rękawiczek pod dół ale jest chyba na to już za późno. Palce mam sztywne, powoli przestaję je czuć, a na domiar złego na ostatni punkt kulminacyjny Szerokiego Wierchu nie jesteśmy w stanie wejść. Pokonanie dosłownie 3-5m w pionie jest niemożliwe. Robiąc krok do przodu wiatr zatrzymuje nas w pół kroku. Grześka przewraca tak, że nakrywa się rakietami. Próbuję ja niosąc narty w ręku, które mimo swej niewielkiej powierzchni działają jak żagiel. Ledwo jestem w stanie ustać, wpadam na Anie popchnięty przez wiatr. Najciekawsze, że wciąż jesteśmy względnie osłonięci przed wiatrem. Próbuję raz jeszcze ale ani nie jestem w stanie pokonać wiatru, a poza tym zaczynam się już porządnie bać o palce. Decydujemy się zawrócić. Kijki wkładam pod pachę i próbuję idąc przed siebie ogrzewać palce zginając, ściskając, a nawet w akcie ostatniej rozpaczy wkładam ręce pod kurtkę i tak idę. Michał zatrzymał się za jedną jedyną choinką porastającą Szeroki Wierch i tam wszyscy zmierzamy, skryć się przed wiatrem.

img_9159

Pomimo, że mam kominiarkę, która obecnie jest cała oszroniona to wiatr i tak próbuje się przebić. Zaciągam mocniej kaptur i pokonuję ostatni odcinek żeby tylko zejść z tego huraganu. Za choinką jest wręcz przyjemnie, błogo. Nadal walczę o rozgrzanie palców i w końcu się udaje. Krew zaczyna dopływać normalnie choć ból jest przy tym niesamowity i trwa ładnych parę minut. Foki chowam do plecaka, zapinam narty na sztywno i ruszam w dół. Początek po lodzie nie jest łatwy bo to nie jest nawet gładki lód tylko lód z omrożonymi kępkami, przez które nie sposób przejechać.

Na szczęście w lesie jest już przyjaźnie, normalnie, wręcz wiosennie, jeśli tak można powiedzieć o temperaturze bliskiej -30C. Ponownie czerpię przyjemność z jazdy w głębokim śniegu zygzakując między drzewami. I tak prawie aż do samego dołu.

img_9173img_9175

Pomimo, że byłem osłonięty przed wiatrem szczelnie jak tylko mogłem. Na twarzy miałem kominiarkę czapkę i kaptur to wiatr w jakiś sposób i to zapewne przez ledwie paręnaście sekund dotarł bezpośrednio do skóry i przymroził mi kawałek skroni i czubek nosa. Przyznam, że to były chyba najtrudniejsze zimowe warunki, w jakich przyszło mi chodzić po górach. Zdobycie pięciotysięcznika to przy Bieszczadach lekka i przyjemna wędrówka. Pogoda pokazała pazur i warto mieć świadomość, że w takiej sytuacji mała wpadka może skończyć się tragicznie. Szacujemy, że wiatr osiągał prędkość ponad 100km/h jeśli był nas w stanie przewrócić, temperatura faktyczna była w granicach -30C, natomiast odczuwalna mogła sięgać aż -66C. Wzory na temperaturę odczuwalną zdają się to potwierdzać.

Utrata rękawiczki oznacza utratę ręki. Osłabnięcie lub utrata sił tam na górze może prowadzić do zamarznięcia, a każda pomoc dotrze dopiero w czasie liczonym w godzinach, podczas gdy sekundy prowadzą do odmrożenia.

My zawróciliśmy, mamy wciąż wszystkie palce, a ślady i obrzęki znikną w przeciągu paru dni. Czy wybrałbym się ponownie w taką pogodę w góry? Bez wahania!

Ostatniego dnia pomimo, że się ociepliło (było tylko -17C) to wiatr wiał już na dole i przebywanie na zewnątrz stało się jeszcze trudniejsze. Ponadto wciąż mieliśmy problem z uruchomieniem samochodu. Zresztą nie my jedni. Szacuję, że co trzecie bądź czwarte auto miało problemy z odpaleniem. Co kawałek można było spotkać ludzi holujących się, próbujących zapalić z kabli czy spuszczających auta z górki w nadziei, że to pomoże.

W drodze powrotnej zafundowaliśmy sobie jeszcze małą krioterapię. Dwa razy!

Czarnobyl

Tuż przed podróżą do Azerbejdżanu i Iranu postanowiłem wybrać się po raz kolejny do Kijowa, tym razem by odwiedzić strefę zamkniętą – Czarnobyl.

Z Lwowa do stolicy docieram nocnym pociągiem – plackartnym. To moja ulubiona forma podróżowania po krajach wschodu. Nie dość, że tanio i wygodnie to można się wyspać i zaoszczędzić na czasie przemieszczając się nocą.

Kijów wita mnie pochmurną i chłodną pogodą, a że byłem już w nim parokrotnie to zabijam czas siedząc i czekając, aż będę się mógł zameldować w hostelu.

Popołudniu natomiast ruszam na sentymentalny spacer po mniej lub bardziej znanych miejscach. W przejściu podziemnym pod Majdanem robię zdjęcia do wizy, które jak się potem domyśliłem i tak nie będą potrzebne, ale za taką cenę na pewno i tak kiedyś się przydadzą. Wieczór spotykam się ze znajomymi na przepyszne grzane wino. Grzane wino czyli glintwej (глінтвейн) po ukraińsku to słowo klucz. Warto zapamiętać! Tego lokalu, do któego się udajemy jeszcze nie znałem ale na pewno będę tu częściej zaglądał gdy powrócę pewnego dnia do Kijowa. A propos powrotów to na lunch wpadam do znanej z poprzedniej wizyty knajpki na przepysznego burgera z herbatą imbirową.

Nazajutrz natomiast główny cel mojej wizyty w Kijowie, czyli wycieczka do Czarnobyla.

Obecnie dostanie się do zony stało się bardzo proste i odbywa się właśnie w formie wycieczek. Kosztują one moim zdaniem niemało (od 100$) ale uważam, że zdecydowanie warto. Jesień jest ku temu jedną z lepszych pór roku, bo nie ma liści na drzewach i wszystkie obiekty są dobrze widoczne. Jedynym minusem jest temperatura i krótki dzień. Osobiście polecałbym marzec, gdy jest już cieplej, a nadal bez liści.

By wjechać do strefy zamkniętej należy przejść przez kontrolę. Podczas pierwszej z nich sprawdzane są paszporty i dane na liście przepustek. Te muszą się zgadzać. Jest sobota, więc ludzi chcących wjechać jest naprawdę dużo i zajmuje nam to paręnaście minut. Przy następnych checkpointach idzie szybciej i już tylko przewodnik wychodzi z busa.

Bardzo się spieszyłem by zwiedzić Czarnobyl i zobaczyć reaktor zanim zostanie na niego nasunięty obecnie budowany sarkofag. Niestety praktycznie się spóźniłem, bo od dnia, w którym przyjechałem droga prowadząca obok sarkofagu została zamknięta i rozpoczęły się przygotowania do przyjęcia vipów i nasunięcia sarkofagu na reaktor. Plusem tej całej sytuacji był fakt, że dzięki temu przejechaliśmy przez czerwony las, który dotąd był zamknięty dla turystów, ponieważ… był zbyt niebezpieczny. Jak to dobrze, że z dnia na dzień stał się bezpieczny.

Kilka osób z grupy miało wypożyczone dozymetry i mierzyło promieniowanie. Przez większą część czasu było ono niższe niż w Kijowie, a wszystko dlatego, że podczas katastrofy cały wiatr zniósł radioaktywną chmurę na Białoruś. Drugim powodem było to, że Czarnobyl został dokładnie wyczyszczony. Położono nową nawierzchnię, ściągnięto pół metra ziemi i przygotowano Prypeć do ponownego zamieszkania. Do tego ostatniego niestety nigdy nie doszło, ponieważ pomimo, że promieniowanie jest praktycznie znikome i odwiedzanie Czarnobyla nie stanowi zagrożenia dla zdrowia, o tyle nie nadawało się ono do stałego przebywania. Jednak do trzydziestokilometrowej strefy obecnie dopuszczono już kobiety w ciąży i tak naprawdę sporo ludzi ją zamieszkuje. Głownie są to pracownicy w jakiś sposób powiązani z elektrownią i budową sarkofagu.

Tak więc jedynie w czerwonym lesie i tak zwanych hot spotach liczniki Geigera odzywają się i zaczynają piszczeć. Od czasu do czasu sprawdzamy podejrzane przedmioty i miejsca w poszukiwaniu zwiększonego promieniowania ale nawet porzucone, obrośnięte mchem buty zdają się nie być napromieniowane. Wyjątkiem jest tutaj ogromny metalowy chwytak, którym podnoszono skażony materiał i wewnątrz niego licznik pokazywał nawet ponad 150μS.

Podczas wycieczki zwiedzamy opuszczone miasto Prypeć. Ulica, która obecnie prowadzi do i przez miasto mieści ledwo jednego busa. Ze zdziwieniem słuchamy, że kiedyś to była droga dwupasmowa. Wszystko przez te trzydzieści lat zdążyło doszczętnie zarosnąć.

Wchodzimy między innymi do teatru, kina, oglądamy portrety radzieckich przywódców, które nadal oczekują na swoją paradę majową. Tak samo jak i wesołe miasteczko nigdy nie oddane do użytku. Wszystko to miało się odbyć już za parę dni. Niestety katastrofa pokrzyżowała plany. Budynki i mieszkania są bardzo zniszczone. Pozostało w nich tylko sporo szkła, gruzu i co najwyżej puste szafki. To niestety nie skutki katastrofy tylko turystów, którzy od wielu lat przyciąga Czarnobyl.

20161112_133806-01

W przedszkolu i szkole straszą poukładane w dziwne pozy lalki, zeszyty i puste szafki. Basen o dziwo był czynny do 1998 roku i służył pracownikom elektrowni, bo ta nie została zamknięta od razu po wybuchu tylko pracowała z powodzeniem do roku 2000. Została zamknięta z powodu europejskich nacisków. Ukraina w każdym razie tylko na tym skorzystała, bo ukończony nowy sarkofag kosztował prawie miliard dolarów i został pokryty z pieniędzy unijnych. Do tego Ukraińcy otrzymali nowe reaktory w innych swoich elektrowniach.

20161112_150204-01

20161112_150119-0120161112_140340-0120161112_140700-01

20161112_145151-01

Pod koniec przechadzki po mieście wchodzimy jeszcze na 16 piętro wieżowca, skąd rozpościera się panorama na całe Polesie aż po Białoruś, a także na reaktor i Oko Moskwy. Do tego ostatniego także się udajemy. Tak naprawdę po dziś dzień nie wiadomo w jakim celu zostało ono zbudowane jednak przypuszcza się, że był to radar zdolny wykryć rakiety balistycznych dalekiego zasięgu. Oko Moskwy (Douga 3, Chernobyl 2) to tylko odbiornik. Nadajnik znajduje się 60km dalej.

20161112_161329-0120161112_161059-01

20161112_142239-01

Pomimo, że Czarnobyl jest strefą wyłączoną to po dziś dzień zamieszkują ją ludzie. Są to głównie ci, którzy zostali stąd wysiedleni i powrócili do swoich domów. Pozwolono im zostać pod warunkiem, że mają więcej niż 60 lat i są na emeryturze. O dziwo średnia ich życia jest wyższa niż w reszcie kraju i generalnie cieszą się oni dobrym zdrowiem.

Pomimo skażenia zonę zamieszkuje 300 wilków, które żyją sobie w niej nie niepokojone przez człowieka – jest to największa populacja tego gatunku na jednym obszarze.

 

 

Co nieco o sprzęcie

Temat sprzętu jest bardzo subiektywny, ponieważ w dużej części zależy również od potrzeb i osobistych preferencji. Co zostawić, co zabrać i czy lepiej jechać na lekko czy może warto zabrać więcej, by mieć spokojną głowę.

Nie mniej jednak najważniejszym na wyprawie rowerowej jest.. rower. Mój to kilkuletni Giant z 27 biegowym zestawem Shimano Deore. Im więcej przerzutek tym lepiej, ponieważ jazda ciężkim, obładowanym rowerem wymaga częstszego, czasem nieustannego ich zmieniania, więc jest to dość istotna kwestia. Drugą ważną rzeczą są hamulce – w końcu warto się czasem zatrzymać, a wyhamowanie takiej masy nie zawsze jest proste. Nie używam tarczowych, a szkoda bo czasem od naciskania klamek hamulców bolą ręce.
Opony to kwestia terenu, po którym zamierzam jeździć, a że prawie zawsze jest to asfalt, więc wystarczają zwykłe. Od pewnego czasu wożę też zapasową, po tym jak na jednym z wyjazdów musiałem w ciągu kilku dni wymienić obie opony. Obecne, pomimo że już bardzo zdarte spisują się nieźle. Wydłubałem z nich nawet 4mm kawałek szkła i po dziś dzień ani jednego przebicia.

Warto zwrócić uwagę na bagażnik, bo na nim spiera się cały ciężar naszego bagażu. Na jednej z poprzednich wyjazdów złamałem bagażnik aluminiowy, który mimo wszystko z powodzeniem służył mi dalej. W tym roku złamałem ciężki bagażnik stalowy i… nie zauważyłem tego. Dopiero gdy podjechałem na stację żeby napompować opony, pracownicy zwrócili uwagę, że coś ten bagażnik dziwnie wisi. Było szybkie „dawaj go tu” i po chwili był zespawany. W tej sytuacji pomogli mi sympatyczni Albańczycy. Gdy natomiast zerwałem w Walii linkę od przerzutki i poprosiłem w sklepie o zwykły śrubokręt, usłyszałem że za 8£ mogę to mieć zrobione. Poradziłem sobie sam. Po pięciu minutach linka była zmieniona. Niesmak pozostał.

Następne w kolejce sprzętu są sakwy. Z tyłu od lat korzystam z 50l sakwy Hi Mountain, z której można odpiąć plecak i jest to duży plus. Niestety sakwa wymaga osobnego pokrowca, bo nie jest wodoszczelna i ma tendencje do wpadania w koło bo brak jej sztywności. Sporo z nią miałem problemów. Albo pedałując kopałem w nią nogą albo po przesunięciu do tyłu wpadała w koło.
Przednie sakwy to już inna para kaloszy. Zestaw 30l Mainstream MSX jest niezastąpiony i złego słowa na nie jak dotąd nie powiem. Trwałe, wodoodporne, mocowane na sztywno do bagażnika. Jedyny minus? Brak kieszonek i wszystko w środku jest bardziej chaotycznie poukładane.

img_2323_a

A co w tych sakwach?

Przede wszystkim ubranie. Kurtka i spodnie na deszcz, wiatrówka, ciepła bluza, ciepłe oraz cienkie długie spodnie, koszulki, krótkie spodenki i dwie pary butów. Do tego jakieś zwykłe spodnie i bluza do chodzenia po mieście w luźny dzień lub do samolotu. Nie ma tu większej filozofii ale warto być przygotowanym na każdą pogodę.

W czym śpię?

Od wyjazdu do Patagonii korzystam z namiotu MSR Hubba Hubba HP. Przed zakupem rozważałem jeszcze bliźniaczy namiot Hubba Hubba NX jednak był on wówczas tylko w kolorze białym, a ponadto ściany tropiku były od połowy w górę z siatki i bałem się, że będzie on zbyt przewiewny. Dziś uważam, że był to dobry wybór.
Hubba Hubba HP jest rzeczywiście świetnym namiotem, a o jego zakupie zdecydowała w głównej mierze niska waga. Jest to konstrukcja samonośna, dobrze wentylowana, choć nawet pomimo tego ciężko ustrzec się kondensacji pary. Namiot składa i rozkłada się szybko, jest mały po spakowaniu, a w środku po rozłożeniu jest dużo miejsca. Jego cena jest niestety mniej komfortowa ale planując zakup na lata warto się nad tym zastanowić. Niestety w tym miejscu pojawia się dość duże zastrzeżenie.
Jak obliczyłem, w 2016 roku, od zakupienia Hubba Hubba HP spałem w nim 47 nocy. W czasie pobytu w Wielkiej Brytanii szwy zaczęły puszczać, a podłoga sypialni się odklejać. Na domiar złego złamał się plastik trzymający poprzeczny pałąk stelaża. W niczym od jednak nie ujmował funkcjonalności ale takie rzeczy nie powinny mieć miejsca w namiocie tej klasy. Co gorsze, reklamacja została uznana półtorej miesiąca temu ale nowego namiotu nadal nie otrzymałem. Producent i sprzedawca co kilkanaście dni przysyłają wiadomość by uzbroić się w jeszcze trochę cierpliwości.

img_3404_a_b

Tak jak z przednich sakw jestem wybitnie zadowolony, tak do spania mogę z czystym sumieniem polecić materac Therm-a-rest. Od dwóch lat korzystam z dmuchanego NeoAir Xlite i od tamtej pory spanie w namiocie weszło na wyższy poziom komfortu.

Kuchenka, którą od prawie trzech lat posiadam to Primus OmniLite Ti – wszystkopaliwowa kuchenka tytanowa. Ponownie, gdy przerzuciłem się na gotowanie na benzynie, wzniosłem się na inny poziom. Paliwo jest przede wszystkim tanie, wszędzie dostępne i bardzo wydajne. Odpadł też problem przewożenia kartuszy z gazem w samolocie. Po prostu po wylądowaniu udaję się na najbliższą stację benzynową i kupuję litr paliwa za parę złotych w przeliczeniu i starcza to zwykle na kilka-kilkanaście dni naprawdę intensywnego gotowania. Żadnych półśrodków, oszczędzania czy gotowania na wolnym ogniu.
Dzięki zastosowaniu tytanu kuchenka jest lekka ale moim zdaniem zbyt delikatna i trzeba o nią odpowiednio dbać. W porównaniu z palnikiem gazowym zajmuje również znacznie więcej miejsca. Na domiar złego, po tych trzech latach intensywnego użytkowania palnik zaczął się po prostu kruszyć. Napisałem w tej sprawie do Primusa, gdzie stwierdzili, że jak dotąd spotkali się z czymś takim tylko raz i czy mogę opisać, w jaki sposób użytkowałem kuchenkę. Obiecali wysłać nowy palnik ale analogicznie jak z namiotem; do chwili obecnej niczego nie otrzymałem.
Na tym jednak nie koniec problemów z kuchenką Primusa. O ile w tadżyckich górach Fan zatykanie się mogłem zrozumieć i wytłumaczyć złą jakością paliwa,  o tyle nie rozumiem dlaczego zaczęło tak się dziać w Szkocji. Z dnia na dzień kuchenka spalała paliwo gorzej, zatykała się, a ciśnienie było wręcz znikome i z gotowania na maksa zostało gotowanie przy całkowicie odkręconym zaworze i dające zaledwie wolny ogień. Zagotowanie wody przy takim stanie stawało się powoli niemożliwe. W pewnym momencie nie byłem już jej w stanie wyczyścić przy pomocy dostępnych narzędzi i pewnego deszczowego dnia, po całym dniu jazdy, gdy zmarznięty rozbiłem już namiot i szykowałem się do kolacji kuchenka odmówiła posłuszeństwa. Na kolejne dni zostałem o suchym prowiancie, na którym ciężko mi było uzyskać odpowiednią ilość energii do całodziennej jazdy. Nie była to pierwsza sytuacja, kiedy kuchenka zawiodła bo podobnie stało się w argentyńskiej Patagonii i na chilijskiej Carretera Austral.

Po takich sprzętach, który kosztuje krocie oczekuje się i wymaga znacznie więcej, a gdy zawiedzie na odległym końcu świata, najzwyczajniej skazuje nas na dodatkowy trud, którego przecież za wszelką cenę staramy się uniknąć.

Obowiązkowym sprzętem, który zawsze ze sobą zabieram jest oczywiście aparat – lustrzanka Canon. Z dodatkowych obiektywów i statywu ostatnio rezygnuję.

Jak więc to wszystko ładować w podróży?

W przypadku słonecznej pogody nie mam problemu, bo korzystam z panelu słonecznego, który rzucony na bagażnik przy bezchmurnym niebie osiąga dość dużą sprawność.
Gdy słońce nie dopisuje to wspomagam się dynamem w piaście podłączonym do adaptera, a następnie do telefonu lub baterii od aparatu. Tu już sytuacja nie wygląda tak różowo, bo o ile według producenta ładowanie ma się rozpoczynać już przy zaledwie paru kilometrach na godzinę, to nigdy nie byłem w stanie naładować telefonu, a co najwyżej podładować o parę kresek.

No dobra, a jak to wszystko teraz przewieźć?

O ile ruszamy z domu i wracamy do niego na dwóch kołach to problem nas nie dotyczy. Co jednak zrobić jeśli miejsce naszej wycieczki oddalone jest dużo dalej i bez pociągu, autobusu czy samolotu się nie obejdzie?
Wtedy trzeba się dobrze spakować. Osobiście jestem zwolennikiem pudeł, które można za darmo dostać chyba w każdym sklepie rowerowym (czasem także na niektórych lotniskach). W ten sposób rower jest względnie zabezpieczony i odporny na uszkodzenia. Takie rozwiązanie jest wygodne, gdy ruszamy bezpośrednio z domu. Przy powrocie sytuacja się komplikuje o szukanie pudła i transportowanie całego ciężaru na stację czy lotnisko.

W związku z tym zaopatrzyłem się w torbę-pokrowiec na rower, który złożony waży około 1,5kg i nie zajmuje wiele miejsca w momencie, gdy pozostaje nieużywany.
Do pakowania oczywiście trzeba zdjąć koła, siodełko, przekręcić lub zdjąć kierownicę ale za to do pokrowca mieszczą się sakwy i inny bagaż, dzięki czemu można zaoszczędzić na transporcie.

Z rowerem leciałem do tej pory trzy razy. Za pierwszym razem włoską Alitalią, gdzie obowiązuje limit bagażu 23kg i jedną sztukę stanowiły sakwy spakowane razem do worka marynarskiego, a drugim był niezłożony, nieopakowany rower. Owinąłem go tylko folią i to wystarczyło

British Airways ma podobną politykę, tj. nadawałem dwa bagaże po 23kg każdy, z tym że rower spakowałem do kartonu. Przyznam się, że przekroczyłem wówczas limit wagowy i zamiast 46kg (2x23kg) miałem prawie 60! Udało się bez dopłaty, ponieważ bagaż ponadwymiarowy ciężko zważyć.

Kolejny przelot to WizzAir, gdzie rower spakowałem do torby wraz z sakwami i nadałem jako sprzęt sportowy, a resztę bagażu tradycyjnie. Niestety rower w torbie jest najsłabiej zabezpieczony i należy go samemu uodpornić na wszelakie rzucanie i poniewieranie na lotniskach, co ma szczególne znaczenie podczas przesiadek.

W najbliższej przyszłości czekają mnie prawie 22000km w powietrzu z trzema przesiadkami, więc będzie to tym większy sprawdzian

Podsumowanie

Wielka Brytania ciągnęła mnie ku sobie od dawna. W dużej mierze było to podyktowane ulokowanym gdzieś w mojej głowie obrazem sielskości i egzotyczność. Egzotyczności, ponieważ wyspy na moje oko są bardzo różne od kontynentu – jakby czas się w nich zatrzymał parę epok temu. Te domy, płoty, mosty z kamienia rozrzucone gdzieś wśród pól. To wszystko nadawało im historycznego akcentu. Momentami dało się odczuć w powietrzu atmosferę wyczekiwania, jakby zza zakrętu miał zaraz wyłonić się rycerz na koniu i zajechać do najbliższej gospody na strawę i napitek. Taki nastrój towarzyszył mi podczas całego pobytu.

Dystans, jaki jestem w stanie pokonać w ciągu dnia waha się od powiedzmy 85km do nawet i 176, bo i tyle kiedyś byłem w stanie przejechać jednego długiego dnia. W ciągu tych wielu, bądź niewielu kilometrów, zależy jak na to spojrzeć, zmienia się tak samo – wiele lub niewiele. Monotonia drogi może być uciążliwa i wyczerpująca psychicznie, odbierająca chęć pedałowania. Z kolei, gdy trasa jest ciekawa jedzie się o wiele przyjemniej, kilometry uciekają bardzo szybko i praktycznie co kawałek jest powód by się zatrzymać, zrobić efektowne zdjęcie i najzwyczajniej w świecie delektować się oglądaną sceną. Jadąc rowerem mam też okazję doświadczać danego miejsca w pełni, a nie przez wielki ekran, jakim jest szyba samochodu. Pogoda, która czasem może być uciążliwa, ma też jeden bardzo pozytywny aspekt. Mianowicie jadąc przez jakieś malownicze tereny obserwuję jak się one zmieniają na przestrzeni czasu. Jak wyglądają o świcie, a jak popołudniu. Gdybym jechał samochodem, to dane miejsce zostawiłbym dawno za sobą i nie miał tej możliwości by zobaczyć je o różnych porach. Tak więc nawet jeśli pada i jest nędznie, to jest szansa, że zanim pojadę dalej, będę miał okazję ujrzeć obecne miejsce w nieco lepszej aurze. Między innymi dlatego właśnie jazda to nie tylko biała przerywana lub ciągła linia, koło, kierownica i przednie sakwy przed oczami, ale również, a raczej przede wszystkim widoki, dla których zdecydowałem się wyruszyć.

Tym razem statystyka wygląda tak:

liczba-kilometrow-wielka-brytania

 

Za pomocą aplikacji Sports Tracker zapisywałem ślad trasy z GPS w telefonie.

Poniżej ślad z pierwszego dnia. Następne są do przejrzenia na stronie ST po kliknięciu strzałki w prawo.

Dzień 1: Aberdeen – Cock Bridge

W ciągu 31 jeden dni pokonałem ponad 2600km i tylko 3 dni spędziłem nie pedałując. Ale przecież nie o liczbę przejechanych kilometrów tutaj chodzi tylko przyjemne spędzenie czasu na świeżym powietrzu, zobaczenie, poznanie czegoś nowego, a to udało się doskonale!

 

Anglia

Do Anglii, a dokładniej do Kumbrii – jednego z najpopularniejszych turystycznych regionów kraju wjeżdżamy od północnego-zachodu. Park Narodowy Lake District, który będzie stanowił cel naszej wizyty w tej części Anglii to kraina lasów i jezior. Tego nie mogliśmy ominąć.

img_3001_a

img_2982_a

Park Narodowy Lake District

 

img_2997_a

Nasz gospodarz Tom, który ugościł nas na kolejną noc w trakcie wycieczki, opowiada nam o okolicy, a na koniec odprowadza nas na swoim rowerze ładnych paręnaście kilometrów w głąb parku i pokazuje boczne drogi, którymi spokojnie jedziemy dalej. Niektóre z nich są tak bardzo boczne, że drogę zagradzają pozamykane na skobel furtki, które zapobiegają rozchodzeniu się owiec poza wyznaczony teren. Nie stanowi to jednak żadnego problemu, po prostu trzeba zejść z roweru, otworzyć bramkę, przejechać i zamknąć ją za sobą lub po prostu puścić luźno by zamknęła się sama.img_2978_a

Od zachodu objeżdżamy jezioro Windermere. Z tej strony jest jakby mniej turystów, a ruch samochodowy znikomy. Wzdłuż dróg ciągną się kamienne murki, wysokie żywopłoty, a gdzieś między tym wszystkim odnajdujemy krzaki jeżyn pełne owoców. Jest ich tak dużo, że można czerpać garściami. Zbieram na zapas – będą do kisielu na wieczorną kolację.

img_3008_aimg_3006_a

Mam wrażenie, że w Anglii każda droga, pole, posesja są ogrodzone kamiennym murem. Zauważalnie więcej ich tu jest aniżeli w Szkocji. Zmieniło się też obowiązujące prawo, niestety na naszą niekorzyść. O ile Szkocja dopuszcza nocowanie na dziko, nawet na tych ogrodzonych polach, o tyle w Anglii nie jest to uregulowane prawnie i jakby bardziej nielegalne. Oczywiście nie jest to problem w przypadku chęci rozbici namiotu na jedną noc w ustronnym miejscu, ale powoduje zwiększony niepokój jak taka sytuacja może zostać odebrana.

Za Lake District rozdzielamy się z Ewą i kontynuuję jazdę samotnie w kierunku wschodnim. Chcę jeszcze przejechać przez Park Narodowy Yorkshire Dales, który swoją drogą bardzo mi się podoba. Niby nic takiego, zwykłe wzgórza, wioski przecięte wąską drogą, ale atmosfera jaką odczuwam jest nieprzeciętna. Ponownie pola, lasy, pagórki, pasące się owce, domy zbudowane z kamienia pamiętające nierzadko czasy kilka wieków wstecz i wszystko to otoczone kamiennymi murkami. Od czasu do czasu przez takie brukowane wioski przepływa mały potok, a nad nim rozciąga się, jakżeby inaczej – kamienny most spinający dwa brzegi. Choć bywało też tak, że droga przecinała strumyk i prowadziła przez najprawdziwszy bród i po prostu przejeżdżałem wtedy przez wodę.

img_3052_a

img_3024_a

Dent

img_3025_aimg_3038_a

img_3042_a

Park Narodowy Yorkshire Dales

img_3041_a

Yorkshire Dales

Mimo, że droga wiedzie pod górę to jestem bardzo zachwycony okolicą. Myślę, że jadąc autem nie byłbym w stanie tego tak odebrać, bo na rowerze mam okazję delektować się okolicą przez kilka godzin. Tyle właśnie czasu potrzebuję by przejechać przez sporą część parku. Autem natomiast przeciąłbym go w parę minut i nawet nie zauważył tego, co wyłapałem różnymi zmysłami jadąc rowerem.

Szczęśliwie się składa, że moi znajomi mieszkający od paru lat w Australii są obecnie w domu, w okolicach Manchesteru i właśnie jadą na wakacje do Szkocji.  Mamy zatem okazję się spotkać. Od dwóch tygodni, tzn. odkąd tylko przyleciałem do Zjednoczonego Królestwa planowaliśmy jak i gdzie się umówić tak abyśmy zdążyli się spotkać przed ich wyjazdem na urlop. Udaje nam się właśnie po drodze, tuż przy Yorkshire Dales. Matta dostrzegam jeszcze zanim zdążył zaparkować. Ze swoimi jasnymi włosami rzuca się w oczy. Poza tym, ile aut w Anglii ma na dachu deskę do surfowania?

Żadne z nas nie ma dużo czasu, ale dość szybko nadrabiamy zaległości w rozmowie. Szczęśliwie się składa, że Matt i Yilang lecą w październiku do Nowej Zelandii na kilka miesięcy, więc będzie kolejna szansa na spotkanie. Oby tym razem dłuższe.

Manchester decyduję się ominąć żeby już nie dokładać sobie drogi ale z ciekawości decyduję się na Liverpool. Szczerze mówiąc szybko tej decyzji żałuję. Nie dlatego żeby Liverpool był jakimś odrażającym i paskudnym miejscem, bo tak nie jest, ale dlatego, że jazda załadowanym rowerem po mieście nie należy do najprzyjemniejszych. Ahh, czy wspomniałem już, że środkowa zębatka z przodu jest tak zużyta, że łańcuch jej prawie nie łapie i muszę sobie radzić naokoło? Ano właśnie. To także utrudnia szybkie ruszanie spod świateł.

img_3056_a

Liverpool

img_3057_aimg_3058_a

img_3061_a

Albert Dock

img_3070_aimg_3073_a

Co do samego Liverpoolu to przejeżdżam tylko przez Albert Dock i oglądam nabrzeże. Wszędzie czuć ducha Beatlesów, którzy wydaje się jakby tutaj byli szczególnie nieśmiertelni.

Wyjazd z miasta, a raczej przeprawa przez rzekę Mersey nie jest możliwa, bo dwa tunele, które prowadzą na drugą stronę są stricte tylko dla ruchu samochodowego. Zostaje mi więc prom na drugi brzeg. Z poziomu wody mam jeszcze jedną, ostatnią okazję obserwować nabrzeże wraz z budynkami, które teraz ładnie prezentują się w popołudniowym świetle.

Droga do Chester, bo tam właśnie zmierzam przed odbiciem w stronę Walii upływa mi bardzo dobrze i w mieście melduję się jakieś dwie godziny później. Zatrzymuję się na chwilę by rozejrzeć się po centrum i ruszam w stronę Walii.

img_3102_a

Chester

img_3094_a

Drugi raz ponownie do Anglii wjeżdżam od strony Chepstow przez most Severn, po którym na szczęście prowadzi ścieżka rowerowa. Dopiero potem sprawa się komplikuje i nie ma jednej prostej drogi by ominąć Bristol. Całe szczęście, że ścieżka rowerowa ciągnie się dalej i całkiem sprawnie nie tylko wjeżdżam nią do miasta, ale i z niego wyjeżdżam. Ponadto między Bristolem, a Bath poprowadzono kolejną ścieżkę rowerową w miejsce starej linii kolejowej. Ruch jaki na niej panuje jest przeogromny. Każdy dokądś pędzi.

img_3449_a

Katedra w Bath

img_3445_a

Kolejka do łaźni rzymskich w Bath

img_3448_a

Pierwotnie planowałem zjechać trochę na południe i zobaczyć Stonehenge. Byłem już nawet bardzo blisko, bo zaledwie 20km ale zrezygnowałem i zmieniłem plany. Po pierwsze, poprzedni dzień dał mi trochę w kość i nie dość, że przemokłem po prawie pół dnia jazdy w deszczu to na koniec dnia kuchenka całkowicie odmówiła posłuszeństwa i zamiast ciepłej kolacji, na którą ostrzyłem sobie już wcześniej zęby zostałem o suchym prowiancie. Już wcześniej były problemy ze słabym ciśnieniem podczas gotowania i zapychała się. Tym razem jednak wygląda na to, że zapchała się na stałe i żadne czyszczenie nie pomaga. Jakby tego było mało to podczas rozkładania i naciągania namiotu na silnym wietrze złamał się jeden plastik stabilizujący stelaż poprzeczny. Niby drobiazg, ale w namiocie takiej klasy nie powinno się coś takiego stać.

img_3489_aimg_3495_aimg_3670_a

Niebo wygląda jakby zaraz znów miało zacząć padać, więc rezygnuję ze Stonehenge i wybieram The Cotswolds – obszar o wybitnym pięknie naturalnym (AONB – Area of Outstanding Beauty). W skład tego obszaru wchodzi wiele wiosek i miasteczek na terenie Zjednoczonego Królestwa, które podlegają specjalnej ochronie. Wioski te rozrzucone są wśród pofalowanych wzgórz południowo-środkowej Anglii i zwykle zbudowane są z kamienia. Z początku nie mogłem zrozumieć co to jest to całe Cotswolds i gdzie je znajdę. Dopiero po czasie pojąłem, że to jest to wszystko, co dookoła. W skład AONB wchodzą między innymi takie perełki jak Stow-on-The-Wold, Bibury ze swoją Arlington Row, Burford, Cirencester, Moreton-in-Marsh czy Bradford on Avon. Wszystkie są przepiękne i gdyby nie samochody to można by pomyśleć, że czas się w nich zatrzymał. Nie jestem w stanie oddać ducha tego miejsca, dlatego wspomogę się zdjęciami, które lepiej przedstawiają to, o czym piszę.

img_3636_a

img_3454_a

img_3646_a

img_3461_a

Bradford upon Avon

img_3466_a

img_3501_a

Cirencester

img_3505_a

img_3506_a

Bibury

img_3514_a

img_3521_a

Arlington Row, Bibury

img_3528_a

img_3557_a

Burford

img_3616_a

img_3627_a

Chipping Campden

img_3632_a

 

Tak naprawdę The Cotswolds było prawie ostatnim miejscem podczas mojego wyjazdu, które chciałem zobaczyć i kończę powoli zygzakowanie po Wielkiej Brytanii i zmierzam ku końcowi. Przejeżdżam jeszcze przez Oxford i zbliżam się powoli do Londynu. Ostatnie dni, odkąd kuchenka przestała działać były wyjątkowo ciężkie. Nie byłem w stanie się wystarczająco odżywić by mieć siły na długą i ciężką jazdę, a na domiar złego męczyły mnie jakieś bóle brzucha. Dobrze, że bez kuchenki zostałem tylko na ostatnich parę dni, a nie już na początku, w odludnej Szkocji.
W Londynie korzystam z ogromnej uprzejmości i gościnności znajomej, u której się zatrzymuję. Lokalizacja jest wręcz idealna bo przyjeżdżam od zachodu, więc nie muszę przedzierać się przez całe miasto tylko od razu jestem na miejscu. Co więcej, po dwóch dniach zwiedzania na piechotę Londynu dojazd na lotnisko Luton także jest prosty – praktycznie spod samego domu wiedzie ścieżka rowerowa.

img_3738_a

Westminster Abbey

img_3746_a

Westminster

img_3747_a

Big Ben

img_3755

Big Ben i Westminster

img_3757_d

London Eye

img_3758_a

img_3767_a

img_3776_a

Tower Bridge

img_3784_a

img_3680_a

Camden Town

img_3683_a

img_3705_a

Camden Town

img_3715_aimg_3737_a

 

Pierwszego dnia, gdy przyleciałem do Wielkiej Brytanii padał deszcz. Ostatniego dnia, gdy jadę na lotnisko znów pada. Nie mnie jednak nie mam co narzekać na pogodę, bo generalnie było bardzo pogodnie, a poza tymi dwoma dniami padało mi jeszcze dwa razy. Jak na ponad miesiąc jazdy to chyba jest to dobra statystyka.

Po całym dniu jazdy przez las wszystko jest z błota, więc czyszczenie, rozkręcanie i pakowanie wszystkiego do torby zajmuje mi prawie półtorej godziny. Na szczęście nie mam problemów ze sporą ilością bagażu podczas odprawy i wszystko przebiegło bezproblemowo. Mogę wracać.

Walia

Nie miałem żadnych oczekiwań ani wyobrażeń w stosunku do Walii, tej małej krainy położonej na zachodzie Wielkiej Brytanii, która swym wyglądem przypomina świński łeb (a cała Wielka Brytania mężczyznę jadącego na świni jak uświadomił mnie Tom).  Nie wiedziałem za bardzo czego się spodziewać ani czym może mnie zaskoczyć i może to i lepiej, bo zaskoczony zostałem. I to bardzo. In plus oczywiście. Nie ukrywam, że duży wpływ na to mogła mieć pogoda, która bardzo mi sprzyjała przez cały czas. Już samo to można uznać za niezwykłe.

img_3109_a_b

Jadąc w stronę Colwyn Bay wjeżdżam na ścieżkę rowerową prowadzącą brzegiem morza. Widokowo spektakularna, ale to i tak nic, w porównaniu z tym, co czekało mnie później.

img_3122_a_bimg_3131_a_b

W Conwy krążę chwilę po mieście po starych uliczkach, po których akurat spaceruje sporo turystów, mijam zamek, który najlepiej prezentuje się zza mostu i jadę na południe, w kierunku parku narodowego Snowdonia. Początkowo dość ruchliwą drogą i ciągnie się za mną sznur samochodów. Przy pierwszej nadarzającej się okazji odbijam w bok i wjeżdżam znów w wąskie, zasłonięte żywopłotem uliczki wijące się przez wioski i wzgórza. Jest bardzo stromo i wyjątkowo ciepło. Podjazd daje mi wyjątkowo w kość i pot leje się ze mnie strumieniami. Chwilę to zajmuje zanim wkulam się na to wzgórze ale widoki rekompensują wszystko. Popołudniowe słońce oświetla soczyście zielone łąki, na których pasą się owce. Sielski obrazek. No prawie, bo owce akurat postanowiły trochę się pobić i właśnie zderzają się głowami. Poza tym wszystko gra.

img_3139_a_b

Conwy

img_3142_a_b

img_3152_a_b

Niesforne owce

img_3159_a_b

Droga ta prowadziła na około ale była warta zachodu. Zjeżdżam w dół do Llanwrst, gdzie na lewym brzegu rzeki Conwy stoi Tu-Hwnt-I’r Bont – domek o bardzo wdzięcznej nazwie. Jak zresztą widać. Obecnie mieści się w nim kawiarnia, a słynie on z tego, że w całości porasta go jakiś bluszcz. Jest po prostu bardzo urokliwy, a położenie i otoczenie tylko potęgują doznania.

img_3179_a_b

Tu-Hwnt-I’r Bont

img_3204_a_b

Betws-y-Coed

img_3209_a_bimg_3216_a_b

Odtąd jest jeszcze piękniej. Im dalej na południe jadę tym bardziej zapuszczam się w Snowdonię. Mógłbym kolejny raz napisać o wioskach z domami z kamienia, które czarują swoją atmosferą tak, że chce się zostać na dłużej, ale większość maleńkich miejscowości, o których zdaje się jakby zapomniał czas, właśnie tak wygląda. Walia oczarowuje mnie za każdym zakrętem. To nic, że w pewnym momencie w środku gór zaczyna lekko mżyć i robi się ponuro. To wcale nie odbiera jej uroku, a wręcz przeciwnie – dodaje realizmu. Na szczęście taka pogoda nie trwa długo i po jakimś czasie ładna pogoda wraca.

img_3227_a_b

img_3244_a_b

Kolej parowa w Blaenau Ffestiniog

img_3273_a_b

img_3281_a_b

Wąskie uliczki Dollegau

img_3299_a_b

img_3305_a_b

Kolej wąskotorowa parowa w Fairbourne

W samym środku parku, na kompletnym odludziu zrywam sobie przez przypadek przednią linkę od przerzutki i muszę wracać do cywilizacji. Na szczęście sklep rowerowy jest tylko 15km dalej i rano dokonuję naprawy, po czym ruszam dalej. To tylko chwilowa niedyspozycja, która szybko została zażegnana.

img_3309_a_b

img_3320_a_b

Droga przez Snowdonię

img_3324_a_b

Snowdonia

img_3346_a_bimg_3358_a_b

Przez chwilę spodziewałem się, że może Aberystwyth mnie rozczaruje, bo ostatnie kilometry poprzedzające to miasto były nudne i jałowe ale ono samo takie nie jest. Aber jest równie piękne co cała reszta. Kolorowe domy ciągnące się wzdłuż plaży i promenady wyglądają zupełnie nie jak Wielka Brytania. Gdyby nie chłodny wiatr to czułbym się jak gdzieś na południu Europy.

img_3362_a_b

Aberystwyth

img_3389_a_b

Aberystwysth

Ścieżką rowerową opuszczam miasto i zmierzam na wschód – w kierunku Anglii. Prowadzi ona, jakże by inaczej, polami, lasami, a nawet od czasu do czasu trafi się jakiś wąwóz. Momentami bywa mokro i ślisko, a już szczególnie niebezpieczne jest na zjazdach i zakrętach. Myślę, że starty bieżnik w oponach nie pozostaje tu bez wpływu. Na następny wyjazd muszę usprawnić i pozmieniać parę rzeczy, ale o tym za może za później.

img_3412_a_b

Llanwrda

img_3427_a_b

Domy nad kanałem w Brecon

Walia pomimo swojej maleńkości i stosunkowo niewielkiej liczbie „rzeczy”, które może zaoferować turystom jest moim zdaniem naprawdę perełką wartą odkrycia i odwiedzenia. Pod względem krajobrazowym, przyrodniczym, kulturowym, historycznym, a także dla amatorów aktywności na świeżym powietrzu ma naprawdę sporo do zaoferowania. Pomimo, że spędziłem w niej stosunkowo niewiele czasu i tylko ją „przejechałem” to wywarła na mnie duże wrażenie. Zdaję sobie jednakże sprawę, że ten kierunek nie jest może typową destynacją turystyczną ale nie mniej jednak zdecydowanie warto się w niej rozsmakować. Gwarantuję, że nie zawiedzie.

Szkocja

Powiadają, że zacząć zawsze jest ciężko. Pisać może i tak, ale wyruszyć w drogę już nie tak bardzo. No bo jak tu całą wyprawę ubrać mądrze w słowa, aby była ona dla czytelnika ciekawa, przez którą brnie się z rozpędem zdanie po zdaniu, linijka po linijce, jak ten niepohamowany wiatr przez pola i wrzosowiska. Jak zarazem oddać wierność faktów i zdarzeń, które nie zawsze są interesujące, a jednak konieczne dla spójności historii. Czasem są chwilę, które ciągną się jak przysłowiowe flaki z olejem, a które mimo to jakoś trzeba znieść. Nie raz sobie myślę, że gdybym tylko mógł przewijać czas tylko do tych wygodnych, ciepłych i ekscytujących momentów. Tylko czy wówczas, gdyby przyszły one tak beztrosko, bez trudu, znoju, wylanych hektolitrów potu czy zgrzytania zębami, czy wtedy także umiałbym je adekwatnie docenić? Szczerze wątpię.

Jestem w szkockim Aberdeen, skąd rowerem wraz z prawie 60kg bagażu i pełnymi sakwami wyruszam w drogę. Przede mną ponad miesiąc jazdy przez lasy, góry, łąki, miasta i miasteczka Wielkiej Brytanii. Wszystko to bez względu na warunki atmosferyczne czy z czym tam jeszcze przyjdzie mi się zmierzyć.

img_2078_a

Zastanawiające może wydawać się dlaczego cały mój bagaż tak dużo waży i czy musi aż tyle? Ano nie musi, ale stając przed koniecznością dokupienia drugiego bagażu nadawanego do luk postanawiam zabrać trochę dodatkowego prowiantu. Prawdą jest, że przecież każdy kilogram trzeba przecież siłą własnych mięśni wieźć, ale na rowerze nie odczuwa się tego aż tak bardzo jak gdyby to nieść w plecaku na plecach. Poza tym od razu po wylądowaniu chciałem się spakować i ruszyć w drogę, bez dodatkowego chodzenia po sklepach. Z każdym dniem, gdy sił będzie po trochu ubywać, kilogramów także. W ten sposób ekwilibrium zostanie zachowane.

IMG_2323_a.jpg

Rower obładowany sakwami

Szkocja nie wita mnie zbyt przyjaźnie. Najpierw w samolocie wybieram angielskie śniadanie, by po chwili żałować i myśleć sobie jak oni mogą to jeść. Potem padający deszcz i 14°C czekają na mnie na ziemi i sprawiają, że czuje jakbym przeniósł się w czasie do listopada. Nic nie mogę na to poradzić jak tylko jechać mając nadzieję, że niebawem przestanie. Kieruję się na zachód w stronę gór Cairngorms. Moim celem jest wyspa Skye położona na drugim brzegu kraju.

img_2091_a

Droga przez góry Cairngorms

img_2093_a

Dom wśród wrzosowisk w górach Cairngorms

img_2098_a

Znów pod górę

Zostawiam za sobą miasto i wjeżdżam na odludne tereny. Od czasu do czasy tylko mijam jakąś wioskę składająca się z kilku domów, która kończy się zanim zdąży zacząć. Dookoła mnie same pagórki, pola, a raczej wrzosowiska, które o tej porze roku są niesamowicie zabarwione na fioletowo.

img_2130_a

To tylko zwykłe krowy, które dają mleko, jedzą trawę i robią „muuu”

Dwa lata wcześniej objechałem rowerem Szwajcarię, kilkukrotnie pokonując alpejskie przełęcze o wysokościach przekraczających 2000m n.p.m. Szkocja w żaden sposób nie może równać się wysokością z Alpami, a mimo tego podjazdy są jakby bardziej wymagające. W Alpach niejednokrotnie osiągałem daną wysokość po nawet i dwudniowym, mozolnym wznoszeniu się. Tutaj natomiast jest to naprzemienne zmaganie się z większą ilością niższych, ale wiele stromszych podjazdów, które zdają się nie mieć końca. Zjazdy natomiast nie przynoszą żadnej ulgi czy wytchnienia bo nielicho dmący wicher zabiera i te resztki przyjemności. Rozważam nawet czy jest sens kontynuować te mizerne wysiłki i poczekać, aż wiatr się uspokoi. Jakoś jednak udaje się przejechać całe Cairngorms, dotrzeć do Aviemore, a potem jest już lżej. I mniej wietrznie.

img_2094_a

Usiłuje zrobić zapas benzyny do kuchenki, jednak na stacji zostaje odprawiony z kwitkiem, że niby nie można nalewać do butelki. Kupuję denaturat w butelce, który niedługo później okazuje się kompletnym niewypałem. Z Inverness na Skye wybieram drogę północną, która jak i piękna, jest niesamowicie odludna. Przez wiele, wiele kilometrów nie ma żadnych zabudowań, sklepów czy jakiekolwiek infrastruktury poza droga i linią kolejową. W dodatku dookoła fruwają te szkockie muszki, przed którymi wszyscy ostrzegali. Są niemożliwe, nie dają żyć, a najbardziej aktywne są wieczór i rano. Nie pomaga OFF, nie pomaga też moskitiera. Oczka są za duże i te potwory przechodzą przez nie bez trudu. A są tak małe, że wpadają pod powieki. W takich warunkach ciężko cokolwiek zrobić, a w szczególności rozłożyć namiot czy zjeść. W takiej też chwili kończy się benzyna i okazuje się, że denaturat wcale nie pali się tak dobrze jak miałem nadzieję. Na śniadanie zostaję z niedogotowanym, letnim makaronem bez sosu. W dodatku jest weekend, a następna stacja benzynowa oraz sklep są 60 km dalej. O ile będą jeszcze czynne nim tam dotrę. Droga za to jaka piękna. Wiedzie dolinami zwanymi tutaj „glen”, które charakteryzują się tym, że są długie, głębokie i U-kształtne z jakimś ciekiem wodnym przezeń płynącym. Na wrzosowisku udaje mi się dostrzec dostojnie kroczącego jelenia z majestatycznym porożem, który szuka sobie towarzystwa wśród niewzruszonych jego obecnością owiec. A tych tu nie brakuje. Pasą się wszędzie, a miejsca do dyspozycji mają tyle, ile sobie wymarzą.

img_2139_a

img_2156_a

Choć prognozy zapowiadają poprawę pogody, ta wiele się nie zmienia. Nisko zawieszone chmury i temperatura oscylująca w granicach 15°C. Na szczęście nie pada, ale za to na otwartej przestrzeni wiatru nie brakuje. Przynajmniej to skutecznie powstrzymuje meszki przed zjedzeniem mnie żywcem.

img_2176_a

Czasem bardzo miłym akcentem jest znalezienie wieczór uroczego miejsca na nocleg. Nic tak nie odpręża na koniec dnia jak dobry widok, a takim właśnie jest ten dzisiejszy. Namiot rozstawiłem na trawiastym brzegu jeziora Loch Duich, tuż na wprost majestatycznego zamku Eilean Donan. Starałem się dobrze obliczyć linię, do której sięgnie woda podczas przypływu i na szczęście się nie pomyliłem. Po chwili tuż obok, jak grzyby po deszczu, powstają kolejne namioty. Nie ma się czemu dziwić, bo to miejsce jest wyborne.

img_2186_a

Rano, w porannym świetle zamek prezentuje się jeszcze piękniej. Kamienna twierdza wznosi się na maleńkiej wyspie połączonej łukowym mostem z lądem. Góry i jezioro w tle stanowią pięknie komponujący się dodatek dla tej surowej budowli.

IMG_2243_a.jpg

Eilean Donan

img_2193_aimg_2205_a

img_2209_a

Loch Duich

O ile w ciągu poprzednich dni pogoda była bardzo kapryśna, o tyle na wyspie Skye robi się ciepło, słonecznie i nawet wiatr nie dokucza. A przynajmniej z początku, gdy wieje w plecy i dzień można zaliczyć do lekkich i przyjemnych. Dopiero kolejnego dnia, gdy zmieniam kierunek jazdy, wczorajszy wiatr w plecy jest dzisiejszym wiatrem w twarz. Cały czas jest ciepło. I to jeszcze jak ciepło! Momentami temperatura oscyluje w granicach 27-30C i utrzymuje się na tym poziomie przez kolejne trzy dni. W sam raz by objechać całą wyspę przez Portree, minąć skalną iglicy Old Man of Storr, przeciąć górski masyw Quiraing i dotrzeć do niezwykle fotogenicznej latarni położonej na wcinającej się w morze skale – Neist Point Lighthouse. Przez środek wyspy jadę na południe, momentami walcząc z czasem żeby tylko zdążyć na ostatni prom odpływający na stały ląd – do Mallaig.

img_2247_a

Most na wyspę Skye

img_2270_aimg_2272_aimg_2273_aimg_2279_a

img_2290_a

Krajobrazy Skye

img_2297_aimg_2315_a

img_2341_a

Neist Point Lighthouse

img_2354_aimg_2362_a

 

Glenfinnan to miejscowość warta zatrzymania się i zrobienia sobie małej przerwy. Jest to miejsce m.in. rozpoczęcia się ostatniego powstania Jakobitów w 1745 roku, a tutejsza niepowtarzalna sceneria starała się plenerem kilku filmów m.in. Harrego Pottera. Znajduje się tu słynny wiadukt, przez który parowy pociąg Jakobitów przejeżdża dwa razy dziennie. Wdrapuję się i przedzieram przez wrzosy na najwyższy pagórek w okolicy i z aparatem w ręce wyczekuję jego pojawienia się. Pierwszy z charakterystycznym „pufff puff” nadjeżdża od strony Fort William, przetacza się po wiadukcie i znika za górą. Gdy już myślę, że to wszystko, okazuje się, że z przeciwka jedzie drugi. Tym razem sunie wolniej przez wiadukt, a nawet zatrzymuje się na chwilę, więc dokładnie mogę mu się przyjrzeć z bliska.

img_2399_a

Glenfinnan Viaduct

img_2375_a

Glenfinnan Viaduct

img_2422_a

Glen Coe to glen, czyli dolina uważana za jedno z piękniejszych miejsc w Szkocji. Nie do końca jest mi dane doświadczyć tego odczucia, ponieważ przejeżdżając przez Glen Coe pada deszcz i dodatkowo wiejący wiatr zacina prosto w twarz.

img_2459_a

img_2474_a

Glen Coe

img_2512_a

Glen Etive

img_2543_a

img_2569_a

Trossachs

Mimo zdecydowanie niesprzyjającej aury, w pewnym momencie odbijam w bok do Glen Etive. Powód, dla którego skusiłem się tu wjechać jest prozaiczny. W Glen Etive kręcono sceny do filmu Skyfall z Danielem Craigiem w roli Jamesa Bonda. Zjeżdżam kilka kilometrów w dół wąską, prawie całkowicie pustą drogą, jeśli nie liczyć zaledwie paru samochodów, które mijam po drodze. Dolina jest rzeczywiście przepiękna i nawet padający deszcz nie odbiera jej uroku. Szkoda, że nie mam więcej czasu by zapuścić się w nią całkiem i sprawdzić, dokąd wiedzie i co jest na końcu.

img_2574_a

Zajazd przy drodze

img_2593_aimg_2596_aimg_2605_aimg_2606_a

img_2607_a

Grób Rob Roya

img_2633_a

img_2642_a

Zamek w Stirling

img_2644_a

Stirling

img_2655_a

Pomimo, że Glen Coe się kończy po kilkunastu kilometrach to droga nadal wiedzie górami, wzdłuż jezior, moczarów i wrzosowisk, a zła pogoda nie odstrasza też turystów, którzy spacerują po okolicznych wzgórzach.

To nie jest tak, że jazda na rowerze z sakwami ma same plusy bądź same minusy, w zależności od tego, jak na to spojrzeć. Oczywiście, że wszystko zależy od naszego podejścia do tematu, ale nawet ja, który wybieram się w dłuższe trasy potrafię dostrzec wady i zalety takiego podróżowania. Przede wszystkim kluczową rolę odgrywa pogoda. O ile przyjemniej jedzie się w bezwietrzny, ciepły, słoneczny dzień, gdy temperatura oscyluje w granicach 25C i trasa co rusz zachwyca widokami, a do tego jest prosta jak strzała. Teraz porównajmy sobie to do jazdy w deszczu, przy już chociażby 12C, wietrze w twarz i zmaganiu się z mnogością skrzyżowań w mieście i nieporadnej próbie nawigowania w tym labiryncie ulic. To są oczywiście dwa skrajne przypadki, ale jednak się zdarzają. Na szczęście z w miarę równą częstotliwością. Ponadto o ile pierwszą sytuację odczuwamy jako coś naturalnego, o tyle w drugim przypadku mamy wrażenie, że jedyne co się jeszcze może stać to lada moment otworzą się wrota piekieł i nas pochłoną w taką pogodę. A przecież można przebić oponę, uszkodzić rower czy sprzęt i nie ma zmiłuj – trzeba naprawiać nawet w taką pogodę. Nawet najprostsza czynność jak przerwa na posiłek czy wyjęcie mapy, telefonu w deszczu, w chłodzie jest utrudnione i nieprzyjemne. O ile jadąc, pozostając w ruchu, mięśnie są rozgrzane i jest względnie ciepło, o tyle każda przerwa wiąże się z wychłodzeniem organizmu, mięśni i najzwyczajniej w świecie trzeba się na tę chwilę czasem i ubrać.

Szkocja, jak i zresztą cała Wielka Brytania jest bardzo wdzięcznym miejscem do uprawiania turystyki rowerowej, ponieważ po pierwsze, kultura jazdy kierowców jest zdecydowanie odmienna od tej, którą znamy na co dzień. Sporo szkockich dróg jest jednojezdniowych i co jakiś czas są porobione zatoczki do mijania się. Pomimo, że na większości z nich rower zmieściłby się równolegle do samochodu, to spora rzesza kierowców woli zaczekać aż przejadę, a nie pchać się na siłę. Przyznam, że jest to dla mnie czasem uciążliwe, gdy sznur samochodów ciągnie się za mną aż dojadę do zatoczki. Co jakiś czas zjeżdżam z własnej inicjatywy na pobocze i przepuszczam cały ruch, ale nie jestem w stanie robić tak ciągle, bo to wybija z rytmu i nigdzie bym w ten sposób nie dojechał.

Co więcej, na skrzyżowaniach nikt nie wymusza pierwszeństwa, nie wpycha się, bo przecież zdąży. Może i zdąży, ale albo spowoduje u mnie hamowanie, a nie jest tak łatwo zatrzymać rozpędzony, załadowany rower. Ewentualnie dostanę spalinami w twarz. Żadne nie jest przyjemne.

Nie mniej jednak ruch samochodowy w Szkocji nie jest duży, szczególnie na terenach górskich i bardziej odludnych drogi są puste i można delektować się ciszą i spokojem. Z kolei bliżej miast pojawia się możliwość skorzystania z dość bogatej sieci ścieżek rowerowych, które umożliwiają spokojną i bezpieczną jazdę. Nie zawsze jednak nawierzchnia jest taka, o jakiej by się marzyło. Takim przykładem jest ścieżka prowadząca z Falkirk do Edynburga.

IMG_2694_a.jpg

Koło z Falkirk

Co do samego Falkirk jeszcze, to jest to miasto, w którym znajduje się „Diabelski młyn”, jak bywa czasem nazywane „koło z Falkirk”. Jest to po prostu winda obrotowa o funkcji śluzy służąca do pionowego transportu łodzi i innych jednostek pływających pomiędzy kanałem Forth and Clyde oraz kanałem Union.

img_2713_a

Ścieżka rowerowa wzdłuż kanału

img_2715_a

Właśnie prosto spod koła prowadzi ścieżka rowerowa do samego Edynburga. Nie jest może najlepszej jakości, bo prawie całkowicie nieutwardzona, momentami błotnista i kamienista. Wiedzie za to wzdłuż kanału, więc jest płasko, ale przy okazji szanse wpadnięcia do wody znacznie się zwiększają. Szczególnie w takich miejscach jak wjazdy do tuneli wiodących pod mostami, gdzie jest ciemno, ślisko i nie ma żadnych barierek zabezpieczających. Dodatkowo nigdy nie wiadomo czy nagle zza jakiegoś zakrętu ktoś nie nadjedzie.

img_2717_a

George Street

img_2720_aimg_2721_aimg_2731_aimg_2733_aimg_2752_a

 

img_2762_a

Victoria Street

 

img_2779_a

img_2794_aimg_2797_a

img_2803_a

img_2810_aimg_2817_aimg_2888_a

img_2912_a

Zamek w Edynburgu

img_2920_a

Niedżwiedź Wojtek

W Edynburgu w sierpniu trwa festiwal kulturalny, który tak naprawdę jest zbiorem siedmiu różnych festiwali (The Military Tattoo – festiwal orkiestr wojskowych, festiwal teatralny The Fringe, festiwal muzyki poważnej, w tym opery i baletu, Edinburgh International Festival, Film Festival, Book Festival oraz Television Festival). W związku z tym wydarzeniem miasto zalane jest ludźmi, główne ulice są pozamykane i to tam skupia się cała masa turystów. Na nich odbywa się nieustanne przedstawienie.

img_2842_aimg_2758_aimg_2764_a

Właśnie z Falkirk pędzę co rusz do Edynburga, gdy okazuje się, że pewne starsze małżeństwo zgodziło się dzięki platformie Warm Showers przenocować mnie i Ewę, z którą obecnie jadę. Zastanawialiśmy się jak będzie przebiegało nasze spotkanie, bo Jane i John mają odpowiednio 70 i 77 lat, więc nie wiedzieliśmy nawet jak sobie poradzili z obsługą Internetu. Gdy docieramy na miejsce wszystkie nasze wątpliwości zostają natychmiast rozwiane. Jane i John okazują się być bowiem przeuroczymi ludźmi, niezwykle gościnnymi, z którymi można porozmawiać na mnóstwo tematów. Okazuje się, że rocznie spędzają po kilka miesięcy podróżując na rowerach z sakwami – głównie po Francji i Nowej Zelandii, w której byli już piętnaście razy i za parę miesięcy lecą znów. Mają kredens pełen map i wiedzę nie mniejszą od książek stojących w tymże kredensie. Od razu z niej korzystam i omawiam plan mojego kolejnego wyjazdu – właśnie do Nowej Zelandii. Na takich rozmowach – o rowerach upływa nam czas podczas śniadań i kolacji, którymi raczy nas Jane. Nie muszę chyba dodawać, że są przepyszne. W ciągu dnia spacerujemy podziwiając Edynburg, bo jak na Szkocję to pogoda cały czas dopisuje.

IMG_2926_a.jpg

Kaplica w Roslin

Jak zwykle najtrudniejszy moment to ten, w którym się trzeba rozstać i ruszyć dalej, ale może szczęście nam dopisze i spotkamy się za parę miesięcy gdzieś w krainie kiwi.

img_2930_a

img_2934_a

Fragment ścieżki rowerowej

img_2935_a

img_2937_a

Najstarszy dom w Szkocji

Wyjazd z miasta, tak jak i wjazd, nie jest nazbyt skomplikowany i późnym wieczorem jesteśmy już kilkadziesiąt kilometrów dalej. Powoli zostawiamy Szkocję za sobą. Został nam tylko jeszcze jeden odcinek, trochę górzysty, ale za to niesamowicie piękny. Prawie pusta droga wijąca się poprzez wzgórza i łąki, w większości wąska i praktycznie wolna od ruchu samochodowego. Na dokładkę słońce nam przygrzewa i jazda w taką pogodę jest bardzo przyjemna. Nie licząc oczywiście ciężkiego bagażu, podjazdów pod górkę i delikatnego wiatru, który nigdy nie wieje tak, jakby się chciało.

img_2944_a

Szkockie wzgórza

img_2945_aimg_2947_aimg_2948_aimg_2950_aimg_2962_a

Opuszczamy Szkocję ze świadomością, że przejechaliśmy kawałek pięknego i momentami trochę dzikiego terenu, w nie zawsze idealnych warunkach pogodowych, choć trafiliśmy również na dni bardzo upalne, co w Szkocji jest rzadkością i jednocześnie zaszczytem dla nas. Mimo tego wyjeżdżamy zadowoleni i z ciekawością patrzymy w przód jak bardzo Anglia czy Walią będą od Szkocji inne lub do niej podobne.

Kopenhaga na weekend

Co można robić w nudny, pogodowo nieobiecujący październikowy weekend? Można siedzieć pod kocem, pić kakao/wino/herbatę (niepotrzebne skreślić), czytać książki, grać w gry planszowe bądź oglądać filmy. A można też wybrać się do Kopenhagi. Nie pytajcie dlaczego akurat Kopenhaga. To był pomysł Marty, która jęczała żeby lecieć właśnie tam, by parę dni przed wylotem przeprowadzić się na drugi koniec kraju co skutecznie przekreśliło możliwość dotarcia na lotnisko. Lecę więc sam, a loty mam tak ustawione, że wylatuje w piątek wieczór i wracam dwa dni później, co pozwala wykorzystać prawie całe dwa dni na miejscu.

Z lotniska Kastrup jeździ całodobowe metro, dzięki czemu stosunkowo szybko docieram do mojego gospodarza – Ibrahima. Na nogach jestem już znacznie ponad 20h i zmęczenie daje o sobie znać ale Ibrahim jest na tyle ciekawą i sympatyczną osobą, że rozmawiamy prawie do drugiej w nocy.

img_3876_a

Żółte domy przy Sankt Pauls Gade i Borgergade

img_3876

Żółte domy przy Sankt Pauls Gade i Borgergade

img_3851img_3857_a

Rano przyjeżdżają jeszcze trzy dziewczyny z Mińska i robi się bardziej tłoczno. Pogoda zachęca do wyjścia więc robię to czym prędzej zanim zdąży się zepsuć. Kopenhaga nie jest duża, a Ibrahim mieszka bardzo blisko centrum, więc spokojnie mogę udać się na całodniowy spacer. Z Fredriksburg idę przez Ørstedsparken, gdzie na jeziorze odbywają się zawody żeglarskie. Następnie przechodzę przez targ Torvehallerne, który dopiero zaczyna się rozkładać i niektóre stragany są jeszcze nieczynne.

img_3818_a

img_3826_a

img_3831_a

Rosenborg

Kawałek dalej są znajdują się ogrody botaniczne, zamek Rosenborg i galeria narodowa – Statens Museum for Kunst. Najbardziej jednak moją uwagę przyciąga Kastellet. Położony na pięcioramiennej wyspie otoczonej fosą stanowi przykład jednej z najlepiej zachowanych fortec w północnej Europie. Spaceruję po wałach, skąd mam z góry widok na całą twierdzę prezentującą się ładnie w jesiennym słońcu.

img_3836_a

Statens Museum for Kunst

img_3882_a

Kastellet

img_3889_a

Kościół w twierdzy Kastellet

 

img_3899_a

img_3892_a

 

Pogoda powoli zaczyna się psuć i słońce na coraz dłużej zaczyna chować się za chmurami. Dodatkowo wieje chłodny wiatr potęgujący odczucie zimna.

Kopenhaska syrenka jak zwykle oblegana jest przez turystów choć jej sława wielokrotnie przewyższa jej urok. Tyle tylko, że dawno stała się już symbolem miasta i piękna czy nie, duża bądź mała i tak stanowi atrakcję. Dopiero później może przyjść rozczarowanie, że to „to”.

img_3917_a

Mała Syrenka

Następnym miejscem, do którego spaceruję jest pałac królewski Amalienborg. Właściwie było by powiedzieć, że to cztery pałace otaczające plac. Królowej nie ma w domu o czym świadczy brak flagi na maszcie.

img_3986_a

Amalienborg

img_3919_a

img_3930_a

Kościół Marmurowy ze swą ogromną kopułą wznosi się na końcu ulicy odchodzącej bezpośrednio z Amalienborg, ale niestety jest dziś zamknięty. Wrócę jutro.

img_3933_a

Kilka przecznic dalej znajduje się Nyhavn – XVII wieczne nabrzeże, kanał i dzielnica rozrywkowa Kopenhagi. Rozciąga się od Konens Nytorv aż do portu na południe od teatru. Przy braku słońca oświetlającego kolorowe fasady kamienic nie daje już takiego efektu „wow”.

img_3942a

Nyhavn

img_3941_a

 

img_4002_a

Christiania znana również jako Wolne Miasto Christiania to kolejny punkt na mojej trasie zwiedzania. Zasłynęła ona na świecie głównie jako potężny ośrodek ruchu hippisowskiego i kultury alternatywnej. Dzielnica powstała na początku lat ’70, kiedy to grupa hippisów zajęła opuszczone koszary rozsiane na obszarze 40ha w byłej jednostce wojskowej Christianshavn. Osiedlający się tu przybysze otwierali szkoły i przedszkola dla własnych dzieci, a okolicę szybko zapełniły prowizorycznie sklecone domostwa, nierzadko ciekawe pod względem architektonicznym. Główną i słynną ulicą Christiani jest Ulica Dealerów (Pusher Street), położona niedaleko głównego wejścia, gdzie mimo zakazu wprowadzonego przez władze nadal ustawione są stragany z haszyszem i marihuaną.

img_3953_a

Wychodząc z Christianii wracam mostem na drugą stronę, skąd z daleka widać Czarny Diament – kopenhaską bibliotekę królewską. Dalej mijam Børsen – budynek giełdy powstały w latach 1619 – 1625 i kawałek dalej skręcam w stronę pałacu Christiansborg, który do 1794 r. stanowił siedzibę królów Danii w Kopenhadze. Muzeum narodowe, które mieści się dosłownie parę kroków dalej zostawiam na inny dzień. Robi się już chłodno, a i zmęczenie daje o sobie powoli znać. Czas wracać.

img_3918_a

img_3945_a

img_3961_a

Christiansborg

W drodze powrotnej mijam ogrody Tivoli, które są już zamknięte po sezonie i wznowią swą działalność na krótki okres podczas Halloween.

img_3970_a

img_3973_a

img_3976_a

Miałem w planie wybrać się do jakiegoś pubu na mecz Polska – Dania ale całodniowy spacer i mała ilość snu poprzedniej nocy zwala mnie dosłownie z nóg. Ważne, że wygraliśmy.

Rano drugiego dnia pogoda nie jest już tak piękna jak w sobotę. Na szczęście nie pada, na co wskazywały prognozy pogody. Mogę dzięki temu powłóczyć się jeszcze trochę na świeżym powietrzu.

img_3968_a

Wychodząc od Ibrahima zmierzam najpierw na południe w kierunku położonych tam parków, a później odbijam ponownie do centrum. Znajduję się na placu ratuszowym, skąd dalej idę przez Stroget – handlową uliczkę, przy której mieści się wiele butików i sklepów. Jedynym do którego wchodzę jest ten z LEGO, w którym można nabyć gotowe zestawy jak i luźne klocki w kubeczkach.

img_3966_a

Kościół Marmurowy, który wczoraj był zamknięty, dziś jest otwarty więc zaglądam do środka by podziwiać największą, wspierającą się na 12 kolumnach, kopułę w Skandynawii.

Czasu mam mnóstwo więc wchodzę jeszcze do Muzeum Narodowego. W zasobach muzeum znajdują się eksponaty od epoki kamienia, brązu, żelaza po czasy współczesne opowiadające historie związane z Danią na przestrzeni 14000 lat. Z braku laku można się przejść ale przyznam, że muzeum w żadnym stopniu nie porywa i niczym specjalnym nie oczarowuje.

img_3873_a

img_3841_a

Było to ostatnie miejsce w mieście, które chciałem odwiedzić i teraz zmierzam już prosto na lotnisko. Czasu mam mnóstwo, nie pada więc powoli idę piechotą. Odprawiłem się już rano także teraz tylko przechodzę przez bramki bezpieczeństwa i kieruję się do odpowiedniego wyjścia. Obłożenie samolotu nie sięga nawet 20% i miejsca jest mnóstwo. Zresztą i tak siedzę przy wyjściu awaryjnym, więc  na przestrzeń na nogi nie mogę narzekać.

Jedyne czego może trochę jest mi szkoda to tego, że w drugim dniu pogoda nie była idealna i wycieczkę do zamków w Helsingor i Hilerod zdecydowanie warto odłożyć na kolejny raz, gdy znów będę w Dani.

AEP-GRU-MXP, BGY-KRK

Bardzo niestety nadszedł mój koniec, a raczej koniec mojej pierwszej wizyty w Ameryce Południowej. Wizyty, w którą bardzo długo nie mogłem się wczuć i zacząć nią żyć w pełni, jak to robiłem dotychczas podczas innych wyjazdów. Gdy jednak złapałem już to „coś”, tym trudniej jest mi teraz wrócić. Bo mimo tego, że wracam do domu to ciężko się cieszyć, gdy zostawia się znajomych, z którymi dzieliło się trudy drogi, którzy byli oparciem i służyli pomocą w trudnych chwilach oraz gdy najzwyczajniej wraca się z temperatury 35C do zaledwie marnych paru stopni. Nawet przesiadka na lotnisku w Sao Paulo Guarulhos to już nie to samo co w pierwszą stronę. Wasze zdrowie Maćku i Paulino!

Kilkanaście godzin lotów i tak oto ląduję w Mediolanie na lotnisku Malpensa. Nie mam jeszcze nigdzie znalezionego noclegu, więc zostaję chwilę dłużej w terminalu i rezerwuję coś na szybko. Nie wiem czy moje ociąganie się czy też coś innego przykuło uwagę tajniaków, którzy to postanawiają mnie sprawdzić bardzo dokładnie przy opuszczaniu strefy bagażowej lotniska. Co ciekawe nie sprawdzają w ogóle opakować z yerbą, w których mogłoby się kryć wszystko ale przeglądają dokładnie butelki z winem, czy w środku czasem nie pływa coś podejrzanego. Po paru minutach puszczają mnie dalej.

Przemieszczam się najpierw do centrum Mediolanu, a następnie do Bergamo, gdzie nieopodal lotniska mam nocleg. Nawet jak na Włochy pogoda jest bardzo przeciętna, żeby nie powiedzieć, że gorsza niż w styczniu.

Rano, gdy wyruszam na zwiedzanie Bergamo, chmury są zawieszone nisko, momentami lekko mży i jest zdecydowanie chłodno. Męczące są dla mnie ostatnio takie przesiadki, gdy wraca się już do domu z miejsca docelowego, gdy zobaczyło się już wszystko co się planowało i trzeba jakoś zabić czas pomiędzy lotami.

Na szczęście w końcu nadchodzi czas mojego lotu do Krakowa. Przepakowuję plecak nadając tylko 15kg bagażu, a resztę biorę do worka na śmierci, który dostałem od Rodrigo i zarzucam do wszystko pod ponczo, które jest dość długie. Przesiadanie się z tradycyjnych linii do tak zwanych tanich jest zawsze bolesne ze względu na mniejszą ilość miejsca do dyspozycji. Krótko mówiąc jest ciasno i taka przesiadka jeszcze bardziej uwypukla tę różnicę.

Zniżając się do lądowania przelatujemy nad Wisłą, Szczyrkiem, Beskidem Małym i już widzę, że ze śniegiem słabo i nie ma co liczyć na skitury. Zima znów się nie udała. Pozostaje czekać do lata, aż te 35C i u nas stanie się rzeczywistością.

img_2005-jpgimg_2000