Karkara, granica kazachsko-kirgiska i Karakol

Tuż przed zmrokiem dotarliśmy do Doliny Karkara. Ostatnią osobą, która nas podwoziła był właściciel małego stada koni, który jechał właśnie na swoje pole zawieźć coś pracownikom. Tradycyjnie też jechaliśmy drogą alternatywną – przez step.

Na pastwisku rozbijamy namiot, dzieciaki przynoszą nam świeży chleb – lepioszkę. Odwdzięczamy się im cukierkami, których z początku nie chcą przyjść. Dopiero po chwili się przełamują. Zostawiona spokojnie w namiocie lepioszka tajemniczo znika po paru minutach. Jedynym podejrzanym jest któryś z psów. Niestety złoczyńca nie pozostawił żadnych śladów i możemy się tylko domyślać przebiegu zdarzeń.

IMG_3902

W dolinie Karkara

W dolinie Karkara

Wieczór jest naprawdę zimny, a w nocy zaczyna padać. Moje wyobrażenia o ciepłej, suchej Azji Środkowej zostają rozbite w drobny mak. Dziękuję sobie również w duchu, że pierwotny pomysł spania pod gołym niebem nie przeważył i mimo wszystko zdecydowałem się zabrać namiot. Nie wiem co byśmy zrobili w takiej sytuacji, a nie była to ostatnia zimna noc jaka nas czekała.

IMG_3914 IMG_3908 IMG_3911

Sezonowe przejście graniczne między Kazachstanem, a Kirgistanem było ledwie 2 kilometry przed nami i mieliśmy nadzieję, że łapanie stopa pójdzie nam tak dobrze, jak do tej pory. Srogo się pomyliliśmy. Jeśli już jechał jakiś samochód to raz na godzinę-półtorej i w dodatku albo był pełny albo tylko do najbliższej wioski.

Granicę przekroczyliśmy bezproblemowo. Sprawdzenie paszportów, bagażu. Standardowo. Trochę nie chciało mi się wypakowywać wszystkiego z plecaka i najpierw bez otwierania wytłumaczyłem celnikowi wskazując kolejno od góry i mówiąc „jedzenie, ubranie, śpiwór, namiot”. Nie udało mi się go tym przekonać i mimo wszystko musiałem go do połowy opróżnić i pokazać co tam skrywam.

W Kirgistanie od pewnego czasu obowiązuje nas ruch bezwizowy. Dostajemy pieczątki upoważniające do 60-dniowego pobytu. Oczywiście po tej stronie granicy ruch jest tak samo słaby i nie mamy co liczyć na podwiezienie. Jakikolwiek marsz też nie ma sensu bo do Karakolu jest ponad 100km. Siadamy na poboczu i czekamy. Jest dość zimno, wieje wiatr, a każdy pojawiający się na horyzoncie samochód rozbudza nasze nadzieje. Zabijając czas w oczekiwaniu na transport rozmawiamy chwilę z miejscowym pasterzem, który zgadza się przewieźć Ewę konno po okolicy. Informuje nas, że możemy parę kilometrów dalej znajduje się chata „pasjologa”, gdzie możemy skorzystać z telefonu i zadzwonić po taksówkę. Pojęcia nie mam kto to taki ale brzmi jak jakiś naukowiec. Kojarzy mi się z Paszczakiem z Doliny Muminków. Przypadek? Nie sądzę.

Gdy w końcu udaje nam się zatrzymać jakiś samochód, przejeżdżamy ledwie 3 kilometry do najbliższego skrzyżowania. Odtąd jednak idzie już znacznie łatwiej bo po chwili zabiera nas stara, czarna Wołga bez tylnej kanapy. Kierowca użycza nam jednak swojej kurtki abyśmy mieli na czym siedzieć. Najpierw zajeżdżamy na pastwisko, gdzie ładujemy auto po dach bańkami na mleko, tak że ledwie się mieścimy w dwójkę na przednim siedzeniu. Odrzucamy propozycję noclegu i jeszcze parę kilometrów jedziemy wspólnie po czym nasze drogi się rozdzielają i wysiadamy.

Zaczyna kropić i robi się jeszcze zimniej. Niedługo później znów łapiemy stopa. Tym razem jednak płatnego. Za 1500 somów Samagan – nasz kierowca zgadza się nas zawieźć do Karakolu. Jedziemy na skróty przez góry. Mały japoński, miejski samochód zdaje sobie świetnie radzić z drogą, która jest odpowiednia dla jeepa. W Kirgistanie bardzo popularne są auta japońskie, z kierownicą po prawej stronie. Mające po 200 000km przebiegu są w niesłychanie dobrym stanie, a ich ceny na rynku wtórnym zdają się być na odpowiednim poziomie dla Kirgizów.

IMG_3919 IMG_3916

Droga do Karakolu upływa nam szybko, szczególnie podczas rozmów. Pomimo słabej z naszej strony znajomości rosyjskiego udaje nam się poruszyć tematy turystyki, problemów rynku pracy w Kirgistanie i Polsce, a także dowiedzieć się, że kirgiskie krowy dają tylko 10 litrów mleka dziennie. Wszystko przez ubogość pastwisk i niedostatecznego karmienia paszą. Rozmawiamy także o warunkach uprawiania turystyki zimowej w okolicach Karakolu, co mnie niezmiernie ciekawi i każdego kogo mogę to wypytuję o ilość śniegu w górach zimą pod kątem narciarstwa skiturowego.

W miarę jak zbliżamy się do Karakolu, Samagan proponuje nam abyśmy podjechali do ciepłych źródeł znajdujących się w dolinie Altyn Arashan, na południe od miejscowości Teploklyuchenka.

Pomnik w parku zwycięstwa.

Pomnik w parku zwycięstwa.

W dolinie Altyn Arashan

W dolinie Altyn Arashan

Na koniec zostajemy zaproszenie na nocleg do domu Samagana (lub jego siostry). Z tego zaproszenia korzystamy chętnie. Nie musimy już przynajmniej szukać noclegu w mieście, co zawsze jest problematyczne.

Pewnym zaskoczeniem dla nas jest, że w domu nie ma nie tylko łazienki ale nawet toalety. Tę pierwszą zastępuje wąż ogrodowy, a drugą wychodek w ogrodzie. Po rozgoszczeniu się Samagan proponuje, że nas zawiezie do centrum, a gdy już zjemy to przyjedzie po nas i tak też się dzieje. Karakol to pierwsze większe miasto od czasu jak wyruszyliśmy tydzień wcześniej z Ałmatów. Pierwszy też raz od tamtego czasu nie musimy rozkładać namiotu, gotować na kuchence i spać w śpiworach.

Jesteśmy oczywiście bardzo zadowoleni i wdzięczni za ofiarowaną nam gościnę ale mycie się szlauchem przy świetle czołówki, w deszczu i wietrze o 22 do przyjemnych nie należy. Brrr!

Jezioro Kaindy

W Saty jesteśmy przed południem i chcemy dotrzeć do jeziora Kaindy. Nie uśmiecha nam się jednak nieść ciężkich plecaków bo nie planujemy tam nocować. Do jeziora jest jakieś 10km w jedną stronę i chcielibyśmy na wieczór wrócić do Saty. W związku z tym pukamy do jednego z domów i pytamy czy możemy przechować plecaki. Właścicielka zgadza się bez problemu, zatem idziemy na lekko. O ile szlak do Kolsai zaczyna się parę kilometrów za wioską, o tyle ten do Kaindy ma swój początek tuż przed rozpoczęciem wioski, nieopodal rzeki.

Nie uchodzimy jednak daleko, gdy z drogi w oddali woła na nas miejscowe małżeństwo abyśmy wsiadali i jechali z nimi. Podróżują po Kazachstanie starym busem i właśnie tak jak my wybrali się do Kaindy.

Jeszcze na samym początku przejeżdżamy przez rzekę więc wysokie zawieszenie i napęd 4×4 są wymagane. 3km przed jeziorem uiszczamy opłatę za wstęp. Stawki te same co wszędzie, czyli 700 tenge za osobę. Na jednym bilecie można w ciągu jednego dnia zobaczyć zarówno jeziora Kolsai jak i Kaindy.

Jezioro Kaindy powstało w wyniku trzęsienia ziemi ponad 100 lat temu, wskutek którego spadająca ziemia i skały utworzyły na rzece naturalną tamę. Rosnący tam las wówczas drzewa utworzyły podwodny las. Widok jest naprawdę niezwykły i niespotykany. Ze znajdującego się w dole jeziora, otoczonego wapiennymi skały wyrastają wysokie, nagie już pnie świerkowego niegdyś lasu. Dodatkiem do tej już i tak malowniczej scenerii jest intensywnie turkusowy kolor wody, który zmienia się w zależności od intensywności padania promieni słonecznych.

Z parkingu, do którego dojeżdżamy samochodem do jeziora jest jakieś 5-10 minut drogą w dół. Schodząc ze ścieżki w las możemy zobaczyć wąwóz z osuwiskami poprzez który z jeziora wypływa rzeka. To właśnie w tym miejscu powstało kiedyś osuwisko.

IMG_3843

Woda jest lodowato zimna, czego mam wątpliwą przyjemność doświadczyć na własnej skórze gdy próbuję przejść parę metrów po wodzie i zrobić zdjęcia stojąc w niej po kolana.

IMG_3879 IMG_3845

Warto również przejść za skały, gdzie po drodze mamy możliwość spojrzenia na jezioro z góry jak i zobaczyć rzekę, która przepływa spokojnie przez małą polanę zamkniętą z każdej strony wysokimi skałami i lasem. Z tego miejsca nic nie wskazuje, że kawałek dalej znajduje się jakieś jezioro. To miejsce jest wręcz idealne na nocleg, choć nie jest to nasz cel na dzisiejszą noc.
IMG_3891 IMG_3893

IMG_3897

Do Saty wracamy piechotą ale ponownie po przejściu 3km do jeepa zabierają nas miejscowi. Tym sposobem przed 17 jesteśmy ponownie w wiosce. Od gościnnej rodziny odbieramy plecaki, dziękujemy za propozycję noclegu ale mamy nadzieję na wydostanie się jeszcze dziś do cywilizacji. Umawiamy się, że gdyby nam się nie udało to wrócimy. W końcu jest już późne popołudnie, a Saty to taki mały koniec świata, do którego prowadzi tylko jedna droga, a ruch samochodowy jest jak na lekarstwo.

Szczęście nas jednak nie opuszcza bo ledwo zamykamy furtkę od domu, a już podjeżdża samochód, którym zabieramy się do Zhalanash. Podczas gdy ja na kilka minut idę do sklepu uzupełnić zapasy, Ewa ma już kilka propozycji na podwiezienie. W ten sposób ledwo wysiadamy z jednego auta, a już następne się zatrzymuje żeby nas podwieźć. Dosłownie mówiąc, nigdy nie czekaliśmy więcej niż 5 minut na transport, a auta zatrzymywały się same. Nie musieliśmy nawet machać. Poza tym mieliśmy wtedy większą pewność, że gdy zatrzymują się sami to podwiozą nas bezpłatnie. W ten sposób dotarliśmy pod wieczór do doliny Karkara, przejechaliśmy prawie 200km licząc transport od jezior Kolsai i Kaindy i skorzystaliśmy z uprzejmości ośmiu kierowców.

Jeziora Kolsai

Z Kanionu Szaryńskiego do Saty, gdzie zaczyna się szlak w kierunku jezior Kolsai jest równo 100km. Jednak na transport publiczny nie mamy co liczyć. Zdajemy się na łut szczęścia i próbujemy łapać stopa. Aut jak na lekarstwo, ruch bardzo słaby. Pojedyncze pojazdy przejeżdżają raz na kilka minut. Pomimo tego, wcale nie musimy długo czekać. Pierwsze samochody nie zatrzymały się dlatego, że były pełne lub ewentualnie zatrzymały się by zapytać czy wszystko w porządku. To bardzo miłe.

Przy drodze

Przy drodze

Ledwo znalazłem sobie wygodne miejsce przy drodze, schowany pod plecakiem przed palącym słońcem, a już zatrzymuje się samochód chętny nas zabrać. Nie jedziemy długo, bo tylko do skrzyżowania z drogą odchodzącą w kierunku Saty, czyli jakieś 8km. Tam przesiadamy się do kolejnego auta, którym przyjechała dziewczyna odwożąca swoją mamę na skrzyżowanie. W Kazachstanie bardzo dobrze funkcjonuje płatny autostop. Wystarczy zamachać na jakiś samochód, jeśli kierowca się zatrzyma to ustalić cenę i można jechać. Bezpłatne podróżowanie też jest możliwe, co nam do tej pory skutecznie się udawało. Teraz jednak za 50km odcinek do Zhalanash dorzucamy się do paliwa (1000KZT). Krajobraz powoli ulega zmianie. Kończy się sucha, jałowa ziemia, pojawiają się ubogie trawy, jest nawet jedno drzewo, a w miarę jak zbliżania się do gór łąki pokrywają się kwiatami. Zhalanash to ostatnia ostoja cywilizacji, miejsce by uzupełnić zapasy przed ruszeniem w dalszą drogę do Saty. Tutaj nie mamy nawet za bardzo co liczyć na stopa i decydujemy się na taxi. Z góry jesteśmy na przegranej pozycji i nawet nie jesteśmy w stanie za bardzo obniżyć ceny bo i tak nie mamy innego wyjścia. Płacimy 5000 tenge i jedziemy.

Na piaszczystej, krętej drodze pył wdziera się do środka auta przez każdą szczelinę i wlot powietrza. Dosłownie siedzimy w chmurze pyłu pomimo zamkniętych okien. Droga mija nam szybko, szczególnie że za każdym zakrętem zachwycamy się widokami. Znów jest zielono, są drzewa, łąki, pastwiska no i góry.

Saty

Saty

Stacja benzynowa w Saty

Stacja benzynowa w Saty

Wysiadając spotykamy dwójkę Czechów, którzy właśnie wracają z nad jezior. My do przejścia mamy jeszcze całą wioskę, która jest dość rozległa, nim dotrzemy do właściwego parku. Dosłownie po paru metrach zatrzymuje się samochód, z którego wychyla się głowa kogoś kto za sam wygląd mógłby otrzymać pracę w jakichś tajnych służbach. Proponuje nam transport ale odmawiamy. Nie chcemy już dziś płacić za przejazd. Idziemy dalej ale ledwie po 5 minutach samochód znów podjeżdża. Kierowca rzuca, że podwiozą nas za darmo. Ładujemy się do bądź co bądź obszernego mercedesa i ruszamy. Ponownie chmura kurzu wypełnia wnętrze. Przy drążku zmiany biegów natomiast leży na w pół opróżniona litrowa butelka wódki. Kierowca i jego towarzysz trzymają się dzielnie i śmiało prują najpierw przez wioskę, a następnie przez step. Wychodzi na to, że jazda przez step jest wygodniejsza niż drogą.

IMG_3769 IMG_3770

W budce uiszczamy opłatę za wstęp do parku (ok 700 tenge za osobę + 700 za namiot na dzień) i maszerujemy dalej pieszo doliną powoli pnąc się w górę. Upał już zelżał, z niedogodności pozostał tylko ciężki plecak. Jednak i tym razem po około 3 km zostajemy zabrani na stopa i podwiezieni do pierwszego z jezior Kolsai przy którym rozbijamy namiot.

Jezioro Kolsai 1

Jezioro Kolsai 1

IMG_3781

Nazajutrz zostawiamy większość rzeczy przy namiocie i idziemy na wycieczkę do następnego jeziora – Kolsai 2. Wybieramy ścieżkę po lewej stronie jeziora ale tak gdzieś w połowie okazuje się, że to nie jest już ścieżka i musimy trochę przedzierać się przez krzaki i zmagać ze stromymi zboczami uważając przy tym aby nie spaść w dół do wody. Gdy już docieramy na drugą stronę jeziora wcale nie kończą się nasze trudności bo z racji faktu bycia po niewłaściwej stronie jeziora musimy jeszcze przekroczyć rzekę, która do niego wpada. Na szczęście wody jest gdzieś do pasa i największym problemem jest wytrzymać w niej dłużej niż minutę. Jest lodowato zimna. Dojście do drugiego z jezior zajmuje nam około dwóch godzin. Szlak jest w dobrym stanie ale musimy zrobić około 500m w pionie.

Kolsai 2

Kolsai 2

IMG_3795

Ludzie schodzący z góry odradzali nam dziś jeszcze wędrówkę do trzeciego z jezior mówiąc, że mam za mało czasu. Jest jednak dopiero 13, a do trzeciego jeziora jest tylko 5 kilometrów. Nie mogę uwierzyć, że idzie się tam aż trzy godziny. Postanawiamy sprawdzić i ruszamy. Zaraz na dole spotykamy jeszcze chłopaka z Ałmatów, który przyjechał na kilka dni na ryby i mieszka w namiocie zbudowanym z pali i brezentu. Częstuje nas kurtem czyli suszonym serem owczym. Bardzo twardy ale dobry. Użycza też na chwilę lornetki byśmy mogli sobie pooglądać okolicę i idziemy dalej. Ścieżka, czasem ledwie widoczna w wysokiej trawie, prowadzi przez ukwiecone łąki, wzdłuż jeziora lecz na znacznej już wysokości w stosunku do niego. Tempo mamy powiedziałbym normalne i do Kolsai 3 docieramy już po półtorej godzinie. O dziwo nie jesteśmy tam sami.

IMG_3797

Kolsai 3

Kolsai 3

Jezioro jest chyba najładniejsze ze wszystkich, pomimo że mniejsze od pozostałych dwóch. Z obu stron otoczone górami, które łagodnie opadają w stronę jeziora. Na wprost natomiast wpływa do niego rzeka, a w tle widać kolejne góry. Wyżej znajdują się jeszcze kolejne jeziorka ale raz ale nie mamy już na to czasu. Kuszącą myślą byłoby pójście wyżej i przekroczenie granicy z Kirgistanem. W ten sposób zeszlibyśmy do jeziora Issyk Kul i oszczędzili pokonywania tej drogi na około. Nie dostalibyśmy jednak pieczątki do paszportu i to mógłby być problem.

Wracamy zatem tą samą drogą, którą przyszliśmy. Spotykamy po drodze znów naszego znajomego, tym razem dostajemy więcej kurtu. Robimy sobie wspólnie zdjęcia, rozmawiamy chwilę i idziemy dalej żeby zdążyć zejść przed zmrokiem. Udaje nam się to ze sporym zapasem ale muszę przyznać, że czuję zmęczenie.IMG_3840

Rano zwijamy namiot i schodzimy na powrót do Saty. Tradycyjnie przechodzimy tylko fragment trasy po czym łapiemy stopa. Krętą, wąską, szutrową drogą pędzimy prawie 80km/h mocno trzymając się czego popadnie. Jadąc przez step ten kierowca także nie korzysta z drogi. Po prostu mknie przed siebie ponad 100km/h.

Zapis śladu wycieczki z GPS.

Kanion Szaryński

W kierunku kanionu nie kursuje żaden transport publiczny. Przewodnik jednak podaje, że z dworca Sayakhat raz dziennie jedzie autobus do Saty. Oczywiście jak pojawiliśmy się na dworcu dzień wcześniej aby zasięgnąć języka to nikt nic nie słyszał, a jeśli już to tylko taxi. Dopiero po chwili znalazł się ktoś, kto zaprowadził nas na bok, gdzie grupa mężczyzn grała w karty. Negocjacje rozpoczęliśmy od nowa. Oni, że tylko taxi, my że przecież jest autobus poranny. W końcu dogadaliśmy się na 5 rano za 2000 tenge.

Dotarcie na 5 rano z drugiego końca miasta, gdy jeszcze ani metro ani autobusy nie kursują nie jest prosta. Została nam taksówka (900TG). Jednak pomimo tego, że na dworcu byliśmy tuż przed 5, a kierowca pojawił się 20 minut później to i tak odjechaliśmy dopiero po 9, gdy auto się zapełniło. Tak, jechaliśmy jednak autem.

Po kilkudziesięciu kilometrach ruch na drodze zmniejszył się prawie do zera, wysokie góry po prawej stronie także znacznie zmalały. Najbardziej zauważalny stał się jednak brak roślinności. Dookoła tylko brązowa, sucha ziemia, piach i kamienie.

Ku naszemu zdumieniu kierowca zatrzymuje się przy głównej drodze, w miejscu odbicia do kanionu i mówi, że to to tutaj. A w zasadzie 10 kilometrów „w tamtą stronę”.

Droga do Kanionu Charyńskiego

Droga do Kanionu Charyńskiego

Nasz pierwotny plan zakładał najpierw dojazd do Saty, a później do kanionu ale tak naprawdę obecna sytuacja była nam również na rękę. Przerażało nas tylko trochę to 10 kilometrów „w tamtą stronę” bo aż po horyzont ciągnął się step ograniczony z dwóch stron niewysokimi pagórkami. W dodatku ciężkie plecaki, niewiele ponad pół litra wody na osobę i upał nie nastrajały nas do marszu. Chwilę się zastanawialiśmy czy może nie zostawić plecaków gdzieś za górką ale w końcu postanowiliśmy je zabrać ze sobą. Na łapanie stopa ciężko było liczyć, jako że główną drogą pojedyncze auta przejeżdżały raz na kilkanaście minut, nie mówiąc już o drodze przez step. Jednak ku naszej uciesze maszerować przyszło nam zaledwie 2,5km, gdy zatrzymała się rodzina z dziećmi. Auto wypakowane po brzegi ale jakoś udało nam się upchać plecaki do bagażnika i nas dwoje na tylną kanapę, okupowaną do tej pory przez trójkę dzieciaków. Po drodze uiszczamy jeszcze opłatę za wstęp – ok 700TG za osobę i jedziemy dalej. Termometr pokazuje, że na zewnątrz jest „tylko” 28C. To mniej niż sądziliśmy.

Samochodem dojechać można właściwie do końca, przy czym koniec to kwestia dość indywidualna bo nie ma żadnych barierek ani zabezpieczeń. W pewnym momencie, po minięciu parkingu droga się po prostu zwęża, po czym przeistacza w ścieżkę, po której obu stronach opadają strome, piaszczyste zbocza w dół kanionu. Razem z rodziną spędzamy kilkanaście minut na spacerowanie wzdłuż brzegów kanionu i robieniu zdjęć. Nie jest to może największy z kanionów, bo ma ledwie 200m wysokości i 125km długości ale i tak jest ładny. Okolica wydaje się względnie płaska, a mówiąc względnie płaska nie uwzględniam okolicznych wzniesień. Dopiero w oddali na horyzoncie pojawia się jakieś pasmo górskie, a najbardziej na moją wyobraźnię działa fakt, że ledwie 150km dalej wznosi się najwyższa góra Kazachstanu – Chan Tengri. Tak blisko, a tak daleko.

Kanion Charyński

Kanion Szaryński

Kanion Charyński

Kanion Charyński

Kanion Charyński

Nie decydujemy się na kamping nad rzeką w dole choć jest taka możliwość. Decydujemy się wrócić razem z rodziną do głównej drogi i jeszcze tego samego dnia w miarę możliwości próbować dotrzeć do Saty.

Ałmaty

O 5 rano ląduję na lotnisku w Ałmatach. Na zewnątrz jeszcze ciemno. Bezproblemowo i w miarę szybko, bez kolejek przechodzę odprawę paszportową i odbieram bagaż. Tutaj niestety niemiła niespodzianka – pasek w plecaku jest urwany i przytroczony namiot trzyma się resztkami sił. Wychodzę z lotniska i od razu czuję się jak w Azji za starych dobrych czasów słysząc nawoływanie taxi mister, taxi. Odpowiadam nie nada i wychodzę z parkingu.

Jest dość rześko, wręcz chłodno. Przyznam, że moje oczekiwania co do temperatury były znacznie wyższe.

Na przystanku (200m od lotniska po wyjściu z parkingu), w oczekiwaniu na pierwszy autobus (o 6 rano, nr 79, 80 tenge) pospiesznie próbuję przyszyć pasek do plecaka. Nie do końca mi się to udaje bo gdy podjeżdża autobus wbijam igłę, łapię plecak i wsiadam.

Pomimo niewielkiej odległości do centrum jazda zajmuje prawie godzinę. Wszędzie rozkopane ulice, autobus toczy się bardzo powoli. Na szczęście zza budynków wyłaniają się góry i ten widok wynagradza mi powolną jazdę. Wysokie, wciąż ośnieżone szczyty Tien Shan’u majaczą w oddali i rozpalają wyobraźnię na myśl o zbliżających się wędrówkach.

Na jednym z przystanków wsiada Ewa i od tego momentu podróżujemy razem. Tak się dobrze składa, że autobus jedzie w północne rejony miasta, gdzie mieszka Katerina, z którą jesteśmy umówieni przez Couchsurfing.

Na stacji benzynowej zaopatrujemy się jeszcze w benzynę do kuchenki, co by później już nie musieć szukać.

Pomimo wczesnej godziny i wyciągnięcia Kateriny z łóżka, gości nas pysznym śniadaniem, po którym mamy siły wyruszyć na wycieczkę w góry.

Z najbliższego skrzyżowania łapiemy autobus w stronę Wielkiego Jeziora Ałmatyńskiego. Mamy szczęście bo akurat nadjeżdża. W środku panuje tłok, pewnie dlatego, że 6 lipca to święto narodowe w Kazachstanie – Dzień Stolicy i zarazem prezydenta.

Park pierwszego prezydenta

Park pierwszego prezydenta

Dojeżdżamy do ostatniego przystanku GES–2, skąd czeka nas jeszcze 13km marszu do jeziora. Uchodzimy zaledwie paręset metrów gdy udaje nam się złapać stopa. Małżeństwo mieszkańców mających dom nieopodal jeziora jedzie na górę i zabierają nas do swojego jeepa. Podjazdy i serpentyny są momentami bardzo strome. Sama jazda zajmuje nam pół godziny, a spacer takim asfaltem byłby średnio przyjemny. Co więcej, gdy pierwszy raz spoglądamy na jezioro jesteśmy trochę rozczarowany. To bardziej sztuczny zbiornik niż górskie jezioro. Wody jakby trochę mało, a w dodatku strażnicy pilnują by nie podchodzić do jeziora.

IMG_3715 Wielkie Jezioro Ałmatyńskie

Postanawiamy zatem skierować swe kroki do obserwatorium, które położone jest 3km dalej wzdłuż drogi. Przechodzimy jednak ledwie ćwierć tej odległości, gdy zatrzymuje nas szlaban ze stojącym żołnierzem z karabinem. Nie możemy nadal iść „bo nie”. Co ciekawe, negocjować w sprawie przejazdu próbuje z nim miejscowy Kazach ale bez paszportu nie może przejechać. Próbuje go nawet przekupić jednak bezskutecznie. My mimo posiadania paszportów przy sobie też nie możemy przejść.

Patrząc na mapę może się wydawać, że od GES-2 przez GES-2, jezioro, a następnie przełęcz Zhusalykezen można zrobić ciekawą pętlę schodząc na powrót do GES-2 doliną Prokhodnaya. Jednakże przewodnik podaje, że droga Alma-Arasan jest zablokowana. Do tego dochodzi jeszcze ominięcie strażnika z karabinem przy szlabanie.

Skoro żadne z nas nie jest w stanie dotrzeć do obserwatorium bez względu na to czy mamy paszporty czy nie to postanawiamy wracać na dół. Kierowca zabiera nas do swojego nowiutkiego, pachnącego nowością Lexusa. Jazda upływa nam w bardzo komfortowych warunkach. W pewnym momencie musimy poczekać pół godziny bo na drogę spadły kamienie i trwa odblokowywanie. Jak jechaliśmy w górę to ruch był wahadłowy.IMG_3726

Przystajemy przed jednym z domów, w którym mieszkańcy sprzedają kumys i zostajemy poczęstowani tym tradycyjnym napojem. Kumys to nic innego jak sfermentowane mleko klaczy. Najczęściej zawiera w sobie trochę alkoholu. Przed wyjazdem spotkałem się z paroma ambiwalentnymi opiniami, czasem wręcz negatywnie obrazowymi w swych porównaniach. My jednak niczego takiego nie możemy powiedzieć. Może i kumys nie zostanie naszym ulubionym napojem to mimo, że pierwszy raz piliśmy go z czystej ciekawości to sięgaliśmy później po niego jeszcze kilkukrotnie. Zresztą warto nie ograniczać się do jednego kumysu, ponieważ w różnych miejscach, krajach jego smak się od siebie może sporo różnić.

Wiza do Kazachstanu

Po uzyskaniu tadżyckiej wizy przyszedł czas na kazachską. Z tym krajem miałem już pewne przejścia rok wcześniej, więc mniej więcej wiedziałem z czym się to je.

Do uzyskania wizy turystycznej nie jest potrzebne od pewnego już czasu zaproszenie. Wprowadzono tak zwany tryb uproszczony. Chodzą słuchy, że bezwizowy program z poprzedniego roku zostanie przedłużony i na ten rok, a dodatkowo rozszerzony o m.in. Polskę, więc jest nadzieja, że już niebawem, może nawet w okolicach wakacji jadąc do Kazachstanu wiza potrzebna nie będzie. Na razie jednak trzeba się o nią ubiegać.

Aby aplikować o wizę należy złożyć:

  • paszport,
  • kolorowe zdjęcie,
  • wypełniony kwestionariusz wizowy (do pobrania ze strony ambasady),
  • ksero pierwszej strony paszportu,
  • zaświadczenie o zatrudnieniu,
  • podanie do konsula Republiki Kazachstanu (do pobrania ze strony ambasady),
  • potwierdzenie rezerwacji noclegu.

Co do potwierdzenia rezerwacji noclegu to miałem zarezerwowane trzy noce tylko, a po otrzymaniu wizy bezpłatnie je anulowałem.

Wnioski należy składać tylko i wyłącznie osobiście. Zwykle przed otwarciem ambasady ustawia się kolejka ale w moim przypadku było to ledwie kilka osób i nawet tuż przed samym otwarciem (o 9:30) liczba osób byla w okolicach 20. Nie było więc możliwości aby ktoś nie zdążył złożyć wniosku do 12.

Do środka wchodzi się po pięć osób, pani wzywa przez domofon i otwiera bramkę. W moim przypadku złożenie wniosku trwało może pięć minut. Dostałem kartkę z numerem konta i kwotą jaką mam uiścić za wizę i udałem się do pobliskiego banku celem dokonania wpłaty. Moja miesięczna wiza turystyczna kosztowała 35€ + 5zł prowizji.

Wiza była gotowa po tygodniu. Odbiór osobisty lub za poświadczeniem notarialnym. Jako że nie mogłem udać się do ambasady załatwiłem pełnomocnictwo notarialne (24,60zł). Teoretycznie wymagany jest oryginał ale w praktyce wystarczyła kopia.