Wyspa Keszm

Nad ranem docieram na Keszm. Jest godzina 4  i wiem, że powinienem wysiąść w pobliżu przystani promowej by skierować się na zachód wyspy. Nie chce mi się jednak wstawać – w autobusie za dobrze się śpi więc jadę jeszcze kilkadziesiąt kilometrów w przeciwną stronę. Niecałą godzinę później nie mam już wyboru i wysiadam na poboczu drogi, na prawie zupełnym odludziu. Obok jakieś dwa-trzy samochody, które zjawiły się po tych kilku pasażerów i generalnie nic poza tym. Nie zanosi się na większe ślady cywilizacji w pobliżu zatem ruszam od razu w drogę idąc w przeciwnym kierunku. Widok i atmosfera trochę jak z filmów grozy. Maszeruję bokiem pustej, dwupasmowej drogi, wciąż jest ciemno i na domiar złego niemiłosiernie wieje piaskiem.  Chustę na twarzy naciągam po same oczy. Serce podskakuje mi do przełyku, gdy z lewej i prawej strony słyszę szczekanie psów i widzę jak jedna – kilkunastoosobnikowa grupa rusza na drugą, a ja znajduję się pomiędzy nimi. Ludzi zero, samochodów zero, budynków zero. Tylko droga, piasek i ja. Nawet palmy rosnące na pasie zieleni mnie nie uratują. Jedyne co mi pozostaje to kamera na masywnym kiju, która idealnie nada się jako pałka. Tak uzbrojony, choć o wciąż znikomym poczuciu bezpieczeństwa, maszeruję dalej. Na szczęście psy mnie omijają, tej nocy walka odbędzie się pomiędzy przedstawicielami tylko jednego gatunku.

Z daleka dostrzegam meczet i decyduję się tam poszukać azylu. Bardzo podoba mi się koncepcja meczetu jako miejsca spotkań, odpoczynku, a nie tylko świątyni. Gdy przychodzę trwa właśnie poranna modlitwa ale już kilka minut później wnętrze się opróżnia i wchodzę do środka. Z tego co udało mi się dowiedzieć jest szansa na jakiś autobus z rana, który odjeżdża spod meczetu, także przede mną jeszcze sporo czasu by się wyspać. Układam się pod ścianą, na podłodze meczetu i zasypiam.

Gdy się budzę jest już dzień. Na zewnątrz wciąż piaskiem sypie niby śnieg zimową porą. Próbuję szczęścia z łapaniem darmowego stopa (ten w Iranie jest najczęściej płatny) i po paru nieudanych próbach powoli coś się zaczyna dziać. Dystans jaki chcę pokonać nie jest duży – ledwie 65km, z tym że wymyśliłem sobie mniej uczęszczaną drogę przez środek wyspy. Każdy z kierowców, który się zatrzymuje jedzie zwykle parę kilometrów – tyle co do następnej wioski. Suma summarum korzystając z czterech samochodów, jednego tira i motocykla docieram na miejsce – do Tabl.

Wyspa nie jest jeszcze popularnym miejscem turystycznym i większość odwiedzających stanowią Irańczycy. Poza tym jest listopad i ludzi jak na lekarstwo, a baza turystyczna praktycznie nie istnieje. Zatrzymuję się w jednym z dwóch (jak się później okazuje) miejsc w okolicy i odpoczywam po całonocnej podróży z Sziraz.

IMG_5660_a_a.jpg

Pogoda ani na chwilę się nie poprawia. Jak sypało piaskiem tak sypie nadal. Widoczność marna i jedynie temperatura jako tako bo całe 23C. Zimny front oczywiście dotarł i aż tutaj bo tydzień wcześniej było jeszcze znacznie powyżej 30C. W listopadzie! Można sobie tylko wyobrażać jakie temperatury panują tu latem. Nie ma się co jednak dziwić skoro wyspa leży w cieśninie Ormuz, zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od wybrzeżu Omanu i Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Sama cieśnina stanowi bardzo ważny szlak handlowy, po którym dziennie przepływa średnio 15 tankowców, co stanowi 40% transportu morskiego i 20% całego przewozu ropy naftowej na świecie. Jakby tego było mało, Keszm od 1990 roku został strefą wolnocłową w związku z czym stanowi również i świetną bazę wypadową dla przemytników. Jak się niebawem okaże i ja nieświadomie wezmę udział w jednej z takich akcji.

Popołudniu widoczność nieco się poprawia i wraz z dwójką Słowaków z pokoju obok wybieramy się na wycieczkę łodzią do lasu namorzynowego. Trafiamy na porę odpływu i większość namorzynów jest widoczna i pokryta warstwą błota. Na brzegach spacerują nieśmiało czaple, kuliki czy warzęchy, a gdy przepływamy zbyt blisko zrywają się do lotu. W jednej z zatok robimy sobie piknik. Nasi „przewodnicy” rozkładają koc i wyciągają chrupki, a Słowacy wchodzą do wody – jest zimna (no, może nie aż tak jak latem w Bałtyku). W mule jest pełno maleńkich dziurek zrobionych przez rybę ze skrzydłami – poskoczka mułowego, doskonale przystosowanego do spędzania czasu poza wodą. Wracając zatrzymujemy się przy opuszczonej chacie rybackiej zbudowanej na palach. Zachodzące słońce powoli zniża się coraz bardziej, a piasek w powietrzu sprawia, że jego tarcza wraz z całym niebem są intensywnie pomarańczowe.

IMG_5707_a_a.jpg

Lasy namorzynowe w okolicy Tabl

IMG_5557_a_a.jpg

IMG_5584_a_a.jpg

IMG_5633_a_a.jpg

Wyspa słynie m.in. z budowy statków zwanych Lenj. Ukończenie jednego zajmuje do dwóch lat i w zależności o standardu może osiągać ceny od 300 000 – 500 000€. Gotowe przykłady tej sztuki stoją tuż obok nabrzeża.

IMG_5643_a_a.jpg

Lenj na tle zachodzącego słońca

IMG_5655_a_a.jpg

Następnego dnia mamy z rana w planach wyjazd do jaskini solnej o tajemniczo brzmiącej nazwie 3N (w rozwinięciu i dosłownym tłumaczeniu: Trzech Nagusów) położonej w zachodniej części wyspy. Jest to najdłuższa solna jaskinia na świecie – ma 6580m. Po drodze zabieramy Basię, Piotra i Karola, których spotkałem już wcześniej wychodząc z meczetu w Sziraz i od tamtego czasu byliśmy w kontakcie. Jest nas mała gromadka więc nasza czwórka wskakuje na pakę jeepa – najlepsze miejsce do jazdy. Co prawda trochę podrzuca, trochę wieje ale zawsze to lepiej na zewnątrz niż w środku.

IMG_5671_a_a.jpg

Po niespełna godzinie docieramy na miejsce. Od kogoś pokroju stróża-przewodnika wynajmujemy czołówki i idziemy wspólnie zwiedzać jaskinię. Wewnątrz panuje w miarę stała, zależna od pory roku, temperatura wahająca się między 28-30C i wilgotność rzędu 100%. Ogólnie mówiąc jest ciepło. Przez jaskinię prowadzi tunel długości 200m, który kończy się ścianą. Po chwili okazuje się, że tuż nad ziemią jest niewielka szczelina, przez którą można dotrzeć do drugiej komnaty. Upieram się by tam dotrzeć. Kładę się na ziemi i zaczynam przeczołgiwać. Szczelina jest wąska na niespełna 30cm. Wiem, bo odpychając się czubkami palców, pięty zahaczają o sklepienie. Wrażenie całkowicie klaustrofobiczne. Na szczęście przejście ma tylko kilka metrów i po chwili jestem po drugiej stronie. Za mną czołga się Karol, Piotr i przewodnik, który nie jest zadowolony z tego faktu ale został chyba podstawiony pod ścianą i nie chciał nas zostawić samych. Miejsce, w którym się znajdujemy jest sporej wielkości jak na jaskinię choć nie przesadnie ogromne. Na środku wznosi się usypany stos soli, po której chodzimy. Podobno jaskinia posiada jeszcze jedno przejście do kolejnej komnaty ale ma ono jakieś 1,5km! Kilka metrów czołgania się po soli przez ciemną jaskinię z tonami skały nad głową to wystarczająco. Zresztą nie jestem sobie nawet w stanie wyobrazić czołgania w tak ciasnej przestrzeni na tak długim odcinku. Na pamiątkę zabieram trochę gruboziarnistej soli do woreczka, która do dziś służy mi w kuchni. Mam tylko nadzieję, że nie spożywam przy okazji całej tablicy Mendelejewa.

IMG_5694_a_a.jpg

Przed wejściem do jaskini

Po powrocie z wycieczki zmieniam miejsce zamieszkania i przenoszę się do ekipy z Poznania. Miasteczko to jedna główna ulica z paroma sklepikami o niewybrednym asortymencie więc robimy małe zakupy na kolację, kupujemy lody i idziemy pospacerować. Na nabrzeżu, przy lesie namorzynowym podziwiamy pamiątki z ususzonych ryb i obserwujemy jak dzieciaki łowią ryby. Basia usiłuje namówić jednego z nich by wypuścił swą zdobycz ale młody jest nieugięty. Wracamy już po zmroku. O tej porze dobrze widać jak w oddali na horyzoncie płonie pochodnia gazowa w rafinerii. Jawi się na horyzoncie niczym gigantyczna świeczka.

O ile wieczór pogoda znów była znośna i widoczność jakby się poprawiła, o tyle rano jest chyba najgorzej z wszystkich dni – ledwo cokolwiek widać, a my tu na wycieczkę jedziemy – do kanionu Chakhooh. Na drodze warunki dość słabe ale oczywiście nie na tyle by nie wyprzedzać!

2016-11-24 11.29.47.jpg

W drodze do wąwozu

Z parkingu do kanionu prowadzi niedługa ścieżka lekko pnąca się w górę. Sam kanion to… dwa kaniony krzyżujące się prostopadle w środku. Wyżłobione w piaskowcu dziury zmuszają nas do przeskakiwania raz wyżej, raz niżej. Mimo, że deszcze występują tutaj niezwykle rzadko to właśnie obecna forma kanionu jest ich dziełem. W dodatku zmienia się po każdych opadach. Miejscowi wpadli na niezwykły pomysł gromadzenia tej wody – wydrążyli na dnie kanionu studnie, w których każdorazowo się ona  zbiera. Stąd też kanion wziął swą nazwę; chah – studnia, kooh – góra. Chwilę krążymy pomiędzy wysokimi ścianami po czym wracamy do samochodu i udajemy się w drugie miejsce na planie naszej wycieczki – do doliny Tandis-ha. Słynie ona z ciekawych form erozyjnych, w których można dopatrzyć się ludzi czy zwierząt. Ciekawostką jest fakt, że dno doliny usłane jest… muszlami. Powód jest prozaiczny – całkiem niedawno (w skali geologicznej) było tu jeszcze morze.

IMG_5715_a_a.jpg

Wąwóz Chakhooh

IMG_5720_a_a.jpg

IMG_5760_a_a.jpg

Dromadery w dolinie Tandis-ha

IMG_5766_a_a.jpg

Po powrocie z wycieczki dogadujemy się z naszym gospodarzem co do transportu w kierunku Laft i przystani promowej, z tym że gdy tam docieramy czeka nas niemałe rozczarowanie. Sznur aut i zła wiadomość – z powodu złej pogody kursowanie promu zostało zawieszone. Nie wiadomo na jak długo. Rzeczywiście pogoda jest dość powiedzieć paskudna. Wieje piaskiem i zaczyna kropić. W dodatku tubylcy dziwnie na nas patrzą i kierowca nie za bardzo chce nas tam zostawiać.
Warto w tym miejscu wspomnieć, że o ile Iran zamieszkują głównie Persowie to wyspę Keszm Arabowie. Ci pierwsi odcinają się zdecydowanie od tych drugich i warto zwracać uwagę na to, by ich ze sobą nie mylić, bo różni ich wiele. Jedną z tych różnic jest między innymi ubiór. Mężczyźni na Keszm noszą długie tuniki zwane diszdasz i chusty kefijje. U kobiet uwagę zwracają przede wszystkim maski noszone na twarzy zwane boregheh. Podobno miały one na celu zmylić krążących po zatoce piratów aby z daleka tak przebrana kobieta wyglądała jak mężczyzna i nie została porwana.

Na nasze szczęście, tuż obok przystani promowej znajduje się centrum handlowe i hotel, w którym dostajemy pokój w bardzo przystępnej cenie. Warunki jednak są mocno surrealistyczne. Pomijając już klatkę schodową przysypaną piaskiem i wszystko inne, co wygląda jakby świeżo ukończone, czekające na ostateczne poprawki. Dopiero gdy się przyjrzeć bliżej wychodzi, że całość została oddana już parę lat wcześniej i w taki prowizoryczny sposób funkcjonuje do dziś. W centrum handlowym pustki. Wolne powierzchnie handlowe czekają na wynajem, a przez szklany dach kapie woda, gdzie dwa piętra niżej na dole tworzy się solidna kałuża.

Rano dopisuje nam szczęście, a przynajmniej tak się nam wydaje, gdy zabiera nas autobus do Isfahanu. Bardziej pasowałby mi bezpośredni do Teheranu ale jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma. Szybkie zakupy i w drogę, a ta ciągnie się wyjątkowo długo. Ponadto szemrana atmosfera hotelu na Keszm nie przestaje nas opuszczać. Dopiero gdy docieramy do Isfahanu prawda wychodzi na jaw. Dlaczego autobus omijał centra miast, dlaczego kierowcy zasłaniali tył autobusu i dlaczego nikt tam nie siedział. O 3 nad ranem, po 16 godzinach jazdy (sic!), na przedmieściach Isfahanu zatrzymujemy się by wyładować kontrabandę. Okazuje się, że przemycaliśmy… jedwabne hijaby z Dubaju. Pomagamy przepakować ładunek do osobowego auta, a jest tego dość sporo bo nie mieści się nawet w bagażniku. Uwijamy się szybko nie dlatego, że panuje pełna konspiracja, lecz ponieważ jest -11C! O ile na Keszm wsiadaliśmy lekko ubrani, było około 20C, o tyle teraz jest ponad 30C mniej. Na szczęście jest sucho i zimno nie jest tak dotkliwe.

Na dworcu autobusowym rozstajemy się. Basia, Karol i Piotr zostają parę godzin w Isfahanie, a ja łapię pierwszy autobus do Teheranu.

Rowerem po Bornholmie

Od ostatniej wizyty na Bornholmie minęło już ładnych parę lat i nadszedł czas, aby odświeżyć sobie wspomnienia związane z tą malutką wyspą. Kilka lat temu Polferries zlikwidował rejsy na trasie Świnoujście – Ronne i w tej chwili pozostają tylko z niemieckiego Sassnitz lub w sezonie letnim z Kołobrzegu lub Darłowa do Nexo. Jedyny dogodny termin jaki mi odpowiadał w miarę pokrywał się z wypłynięciami i przypłynięciami z Kołobrzegu, a więc padło na to miasto. Dzień przed planowanym wypłynięciem udałem się do biura Polskiej Żeglugi Bałtyckiej celem zakupienia biletów i usłyszałem, żę ..brak miejsc. Zacząłem szybko w głowie układać plan alternatywny uwzględniający próby dotarcia do oddalonego o około 280 kilometrów Sassnitz lub przejażdżki przez całą Polskę w kierunku domu. Nie poddając się jednak poszedłem do biura raz jeszcze i zapytałem czy jest jakaś szans, że coś się zwolni lub ktoś odwoła rezerwację. Tym razem miałem więcej szczęścia bo pani zrobiło się mnie żal i powiedziała, że coś wymyślimy. Tak też się stało, bilety były moje.

W sobotę zjawiłem się już po 6 na nabrzeżu i rzeczywiście pasażerów zarówno z rowerami jak i bez trochę jednak było.  Morze tego dnia było wyjątkowo niespokojne, na niebie chmury, bujało okropnie. Po około półtorej godziny rejsu kapitan ogłosił, że szwedzki jacht nadał sygnał Mayday i płyniemy na pomoc. Okazało się, że miał złamany maszt i przez następne pół godziny, czyli do czasu przypłynięcia jednostki ratunkowej z Kołobrzegu krążyliśmy wokół niego.

Na Bornholmie byłem zatem nie o 11, a dwie godziny później. Mój pobyt zakładał pięć dni na wyspie, a więc nie miałem się co spieszyć. Spokojnie powinien ten czas wystarczyć na objechanie jej dookoła i odwiedzenie najciekawszych miejsc. Będąc akurat na rynku w Nexo i widząc bankomat postanowiłem wybrać parę koron na początek co okazało się zbawienne, jako że pół godziny później w związku z nieautoryzowanym użyciem kart musiałem je wszystkie zablokować.

Bornholm objeżdżałem według wskazówek zegarka kierując się najpierw na południe, później na zachód, północ i wschód aczkolwiek moja jazda przypominała momentami zygzak, ponieważ często jechałem gdzieś, by później przejechać w niewielkiej odległości od miejsc, w których już byłem. Czasu miałem sporo, nie spieszyłem się, gdy znudziłem się jazdą znajdowałem sobie miejsce piknikowe z ławkami, na których mogłem usiąść, odpocząć i coś przegryźć. Aparat miałem nieustannie na szyi żeby nie wyjmować go i chować co chwilę dlatego gdy tylko zauważyłem jakieś ładne miejsce, a takich było pełno co kawałek, przystawałem robiłem zdjęcie i jechałem dalej nierzadko przemierzając dany odcinek dwukrotnie w poszukiwaniu lepszego ujęcia lub światła.

Mimo, że nocowanie na dziko na Bornholmie jak i w całej Danii jest zabronione to mijałem wyznaczone miejsca z ławkami, szałasami i terenem pod ognisko oznaczone jako „prymitywny teren noclegowy”. Poza wszechobecnymi kempingami niektórzy mieszkańcy oferują kawałek swojego trawnika za około 25 koron. Nie należy jednak liczyć na coś więcej, ponieważ z tego co czytałem do dyspozycji jest najczęściej jakaś forma zimnej wody.

Przez pierwsze dwa i pół dnia gdy kierowałem się na zachód w stronę Ronne wiatr wiał mi cały czas w twarz, a temperatura wahała się między 13C-22C. Trzeciego dnia natomiast gdy byłem w okolicach Hasle, ochłodziło się, zaczęło padać, a niecałą godzinę później świeciło już słońce i były 24C. Taka też pogoda pozostała do końca mojego pobytu na wyspie.

Jeśli chodzi o samą jazdę to jest to można powiedzieć raj dla rowerzystów jako, że wyspę pokrywa gęsta sieć ścieżek rowerowych, których jest 235 kilometrów. Ścieżki wytyczono poboczami dróg, między polami, pośród lasów na starych nasypach kolejowych, po których pół wieku temu kursowały jeszcze pociągi. Wszystkie są ponadto dobrze oznaczone i naprawdę ciężko się jest zgubić, a ze względu na mały ruch samochodowy i wyjątkowe względy jakimi cieszą się cykliści jazda jest niewątpliwie przyjemna, spokojna i bezstresowa.

Jakby tego było mało, wszelkie źródła jednoznacznie twierdzą, że klimat na Bornholmie jest cieplejszy niż u polskich wybrzeży. Między innymi dlatego można w przydomowych ogródkach natknąć się na morwy bądź figi. Co więcej, woda jest cieplejsza, czystsza i bardziej przejrzysta, a piaszczyste południowe plaże zachęcają do kąpieli.

Mimo tego, że wyspa jest stosunkowo niewielka to na tak małej przestrzeni oferuje sporo. Począwszy od pól golfowych, wszelakich aktywnościach na świeżym powietrzu, w wodzie i pod wodą po muzea, festyny i inne wydarzenia kulturalne. Może dlatego Bornholm bywa nazywany Skandynawią w pigułce bo można tam znaleźć ciszę, spokój, bezpośredni kontakt z przyrodą i mieszkańcami, którzy są otwarci i przyjaźni dla turystów.

Zapisy śladu trasy z GPS:

Dzień 1

Dzień 2

Dzień 3

Dzień 4

Dzień 5

Dzień 46 – wyspa Samosir

Po pysznym śniadaniu (naleśniki z miodem i czekoladą, roti z pomidorami oraz herbata z imbirem) idziemy z Maikelem poszukać jakichś skuterów do wynajęcia. Znajdujemy za IR 75000 od razu z pełnym bakiem. Ja mam z ręczną skrzynią, a on dostał jakiś starszy automat, jako że nie jeździł do tej pory i był pełen obaw. Nie powiem, żeby poszło mu dobrze, ponieważ zjechał z drogi, przejechał przez trawnik i zatrzymał się w jakimś dole. Wtedy też właścicielka zorganizowała dla niego inny skuter z obawy przed uszkodzeniem jej. Kierujemy się na południe wyspy. Mijamy pobliską wioskę Tomok i jedziemy dalej. Droga robi się gruntowa, wyboista i pełna kamieni. Wjeżdżamy do jakiejś wioski. Drewniane domy na palach i dachy w kształcie łodzi to wioska lokalnego plemienia Bataków. Żyją oni bardzo prymitywnie i prosto ale tak jak wszyscy poznani do tej pory Indonezyjczycy są bardzo sympatyczni. Wsiadamy na skutery i jedziemy dalej drogą pnąc się w górę. O dziwo po jakimś czasie pojawia się dobrej jakości asfalt. Od czasu do czasu zatrzymujemy się, robimy zdjęcia i podziwiamy widoki z góry. Można odnieść wrażenie, że wysokie brzegi i jezioro w dole to fiord.
Z tyłu gonią nas ciemne chmury. Nie chcemy zmoknąć więc jedziemy dalej prosto na południe wyspy. Co rusz dostajemy potwierdzenie pozytywnego podejścia mieszkańców w stosunku do nas. Ludzie machają, wołają „hello”, czasem ktoś zatrąbi, co nie ma tym razem nic wspólnego z manewrem wyprzedzania skuterem. Z lewej lub prawej strony ciągną się pola ryżowe, tarasy, mijamy wszelakie zwierzęta – kurczaki, gęsi, świnie, bawoły wodne. Drewniane domki z wyglądające jak szałasy pasterskie, w które służą jako knajpki dla tubylców oraz miejsca, gdzie w razie potrzeby można kupić trochę benzyny w plastikowej butelce.

Wracając zauważamy, że pomimo chmur i chłodu jesteśmy opaleni, wręcz czerwoni, a najbardziej Maikel. Na jednym z postojów wyłapujemy dwa słowa, którymi określają nas miejscowi – „bule goreng” co znaczy ni mniej ni więcej jak „smażeni biali”. Słowem „bule” określa się właśnie osoby o jasnej karnacji. Generalnie uważa się, że słowo to ma wydźwięk neutralny, aczkolwiek może być użyte w formie obrazy. Natomiast „goreng” znaczy smażony. Np. smażony ryż to „nasi goreng”. I rzeczywiście byliśmy trochę przysmażeni.

Ciemne chmury nadal gdzieś tam wisiały, ale świecące jednocześnie z drugiej strony słońce sprawiało, że widoki stały się jeszcze piękniejsze.

Tym razem zatrzymujemy się w pobliskiej wiosce Tombok i zwiedzamy grobowce pierwszego, drugiego i trzeciego króla Bataków. Kosztujemy smażonych bananów na targu (IR 1000) i wstępujemy do restauracji na obiadokolację.

Wieczór w Bagus Bay – naszym guesthousie jest organizowane przedstawienie Bataków. Przerywamy zatem partię bilarda i oglądamy różne rytualne tańce i słuchamy regionalnych pieśni.

Dzień 45 – Bukit Lawang – Parapat, Wyspa Samosir, Jezioro Toba

O poranku kupiłem bilet na „tourist bus”, czyli po prostu 8-osobowy van do Parapat nad Jezioro Toba. Na Sumatrze miałem w sumie spędzić zaledwie niecały tydzień więc szkoda było czasu na korzystanie z wolnego i niepewnego transportu publicznego. Cena biletu – IR 150000 z wliczonym promem na wyspę Samosir.

Jazda przypominała wyścig połączony z torem przeszkód. Kierowca wyprzedzał przez większą część drogi. Duży ruch i ciąg samochodów nie był problemem, bo wystarczyło zatrąbić, żeby wyprzedzany samochód zjechał bardziej na pobocze, a nadjeżdżający z przeciwka zwolnił lub wręcz stanął, abyśmy mogli ukończyć bezpiecznie manewr. Obowiązuje zasada, nie tyle kto większy, ale samochody osobowe pomiędzy ciężarówkami, autobusami i skuterami nie są tak popularne i najwidoczniej nie każdy może sobie na nie pozwolić, dlatego lepiej ich właścicielom usunąć się z drogi.

Do Parapat dojeżdżamy późnym popołudniem i chwilę później wchodzimy na czekający na nas prom. Spotykam na nim Maikela – Holendra, z którym zamieniłem parę słów rano przed odjazdem.
Na wyspie wspólnie też idziemy szukać noclegu i znajdujemy przyjemne miejsce – Bagus Bay Guesthouse tuż nad brzegiem jeziora. Bierzemy dwie jedynki po IR 30000. Pokoje są dość skromne i wyposażone zaledwie w łóżko, lampę i szafkę, ale nic więcej nam nie trzeba, a w dodatku tuż obok jest ciepły prysznic. Tak jak w poprzednim miejscu, tak i tutaj restauracja znajduje się w następnym budynku, a dania typu naleśniki z miodem i czekoladą, omlety oraz roti z pomidorami, herbaty z imbirem, goździkami i innymi lokalnymi przyprawami  w pełni mnie satysfakcjonują.

Maikel po kilkunastomiesięcznym pobycie w Australii rozpoczął podróż od indonezyjskiej wyspy Flores i przez Lombok, Bali, Jawę przemieszczał się przez dwa miesiące, aż dotarł na Sumatrę. W momencie naszej rozmowy nie miał jeszcze sprecyzowanych dalszych planów, ale chciał jeszcze spędzić trochę czasu na Sumatrze, a później odwiedzić Tajlandię, Laos, Kambodżę, Birmę i przemieszczać się w sobie jeszcze nieznany sposób w kierunku Europy.

Dzień 13 – Ko Phi Phi Don, Ko Phi Phi Leh

Wstajemy z Kyle’m o 5 rano i idziemy na wschód słońca do punktu widokowego. Kasa jeszcze zamknięta więc po prostu przeskakujemy płotek. Mimo tak wczesnej pory nie jesteśmy tam sami, jednak w porównaniu do zachodu słońca osób jest zaledwie garstka.

Na 10 jesteśmy umówieni na nurkowanie w okolicach wyspy Ko Phi Phi Leh słynnej z plaży zwanej Maya Beach, na której działa się akcja filmu z Leonardo DiCaprio „The beach”.

Już od samego początku wszystko idzie nie tak jak powinno. Na łodzi siedzimy ściśnięci jak sardynki, na Maya Beach dopływamy od tyłu, tzn. aby dostać się na samą wyspę trzeba wskoczyć do wody, przepłynąć parę rzeczy (co uniemożliwia zabranie jakichkolwiek rzeczy ze sobą), następnie wspiąć się po pajęczynie z lin i ostrych skałach na podest, a potem już tylko przejść kilkaset metrów przez wyspę. A sama plaża ? No cóż, szału nie robi. Ścisk jak w Międzyzdrojach w szczycie, pełno zacumowanych obok siebie łodzi, które przywiozły azjatyckich turystów. Organizator zapewnił, że możemy zostać na plaży dłużej i wrócić z popołudniową wycieczką, ale jaki tego sens skoro ani nie mamy swoich rzeczy, które zostały na łodzi, ani ten okropny tłum nie nastraja do pozostania dłużej. Wręcz przeciwnie – mamy ochotę wrócić jak najszybciej. Po powrocie na łódź o umówionej godzinie musimy jeszcze czekać przeszło 25 min na spóźnialskich, a kołysanie daje tak się we znaki, że jedna z dziewczyn wyrzucając raz za razem zawartość żołądka jest bliska omdlenia.  W końcu przesiada się na inną łódź płynącą z powrotem, a i my odpływamy po pewnym czasie, tyle że tą samą trasą, a nie na około wyspy jak było umówione. W dodatku zamiast nurkować pięć razy po 30 min, nurkujemy tylko raz, a masek nie starcza dla wszystkich. Niby morze wszędzie podobne ale program miał być inny.

Pod wodą życie w pełni. Widzę małe żółte rybki w czarne pionowe pasy oraz większe, kolorowe jak tęcza. Są jeżowce z kolcami długimi jak dwa palce oraz fioletowe rośliny, które zamykają się gdy do nich podpływam. W pewnym momencie Kyle dostrzega na dnie rybę wystawiającą pysk z pomiędzy kamieni. To murena. Nie wygląda sympatycznie.

Dalszą część dnia spędzamy na nic nierobieniu, odpoczynku i odespaniu dwóch nocy w podróży oraz pobudki na wschód słońca. Wieczór oglądamy pokazy żonglowania ogniami na plaży.