Nad ranem docieram na Keszm. Jest godzina 4 i wiem, że powinienem wysiąść w pobliżu przystani promowej by skierować się na zachód wyspy. Nie chce mi się jednak wstawać – w autobusie za dobrze się śpi więc jadę jeszcze kilkadziesiąt kilometrów w przeciwną stronę. Niecałą godzinę później nie mam już wyboru i wysiadam na poboczu drogi, na prawie zupełnym odludziu. Obok jakieś dwa-trzy samochody, które zjawiły się po tych kilku pasażerów i generalnie nic poza tym. Nie zanosi się na większe ślady cywilizacji w pobliżu zatem ruszam od razu w drogę idąc w przeciwnym kierunku. Widok i atmosfera trochę jak z filmów grozy. Maszeruję bokiem pustej, dwupasmowej drogi, wciąż jest ciemno i na domiar złego niemiłosiernie wieje piaskiem. Chustę na twarzy naciągam po same oczy. Serce podskakuje mi do przełyku, gdy z lewej i prawej strony słyszę szczekanie psów i widzę jak jedna – kilkunastoosobnikowa grupa rusza na drugą, a ja znajduję się pomiędzy nimi. Ludzi zero, samochodów zero, budynków zero. Tylko droga, piasek i ja. Nawet palmy rosnące na pasie zieleni mnie nie uratują. Jedyne co mi pozostaje to kamera na masywnym kiju, która idealnie nada się jako pałka. Tak uzbrojony, choć o wciąż znikomym poczuciu bezpieczeństwa, maszeruję dalej. Na szczęście psy mnie omijają, tej nocy walka odbędzie się pomiędzy przedstawicielami tylko jednego gatunku.
Z daleka dostrzegam meczet i decyduję się tam poszukać azylu. Bardzo podoba mi się koncepcja meczetu jako miejsca spotkań, odpoczynku, a nie tylko świątyni. Gdy przychodzę trwa właśnie poranna modlitwa ale już kilka minut później wnętrze się opróżnia i wchodzę do środka. Z tego co udało mi się dowiedzieć jest szansa na jakiś autobus z rana, który odjeżdża spod meczetu, także przede mną jeszcze sporo czasu by się wyspać. Układam się pod ścianą, na podłodze meczetu i zasypiam.
Gdy się budzę jest już dzień. Na zewnątrz wciąż piaskiem sypie niby śnieg zimową porą. Próbuję szczęścia z łapaniem darmowego stopa (ten w Iranie jest najczęściej płatny) i po paru nieudanych próbach powoli coś się zaczyna dziać. Dystans jaki chcę pokonać nie jest duży – ledwie 65km, z tym że wymyśliłem sobie mniej uczęszczaną drogę przez środek wyspy. Każdy z kierowców, który się zatrzymuje jedzie zwykle parę kilometrów – tyle co do następnej wioski. Suma summarum korzystając z czterech samochodów, jednego tira i motocykla docieram na miejsce – do Tabl.
Wyspa nie jest jeszcze popularnym miejscem turystycznym i większość odwiedzających stanowią Irańczycy. Poza tym jest listopad i ludzi jak na lekarstwo, a baza turystyczna praktycznie nie istnieje. Zatrzymuję się w jednym z dwóch (jak się później okazuje) miejsc w okolicy i odpoczywam po całonocnej podróży z Sziraz.
Pogoda ani na chwilę się nie poprawia. Jak sypało piaskiem tak sypie nadal. Widoczność marna i jedynie temperatura jako tako bo całe 23C. Zimny front oczywiście dotarł i aż tutaj bo tydzień wcześniej było jeszcze znacznie powyżej 30C. W listopadzie! Można sobie tylko wyobrażać jakie temperatury panują tu latem. Nie ma się co jednak dziwić skoro wyspa leży w cieśninie Ormuz, zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od wybrzeżu Omanu i Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Sama cieśnina stanowi bardzo ważny szlak handlowy, po którym dziennie przepływa średnio 15 tankowców, co stanowi 40% transportu morskiego i 20% całego przewozu ropy naftowej na świecie. Jakby tego było mało, Keszm od 1990 roku został strefą wolnocłową w związku z czym stanowi również i świetną bazę wypadową dla przemytników. Jak się niebawem okaże i ja nieświadomie wezmę udział w jednej z takich akcji.
Popołudniu widoczność nieco się poprawia i wraz z dwójką Słowaków z pokoju obok wybieramy się na wycieczkę łodzią do lasu namorzynowego. Trafiamy na porę odpływu i większość namorzynów jest widoczna i pokryta warstwą błota. Na brzegach spacerują nieśmiało czaple, kuliki czy warzęchy, a gdy przepływamy zbyt blisko zrywają się do lotu. W jednej z zatok robimy sobie piknik. Nasi „przewodnicy” rozkładają koc i wyciągają chrupki, a Słowacy wchodzą do wody – jest zimna (no, może nie aż tak jak latem w Bałtyku). W mule jest pełno maleńkich dziurek zrobionych przez rybę ze skrzydłami – poskoczka mułowego, doskonale przystosowanego do spędzania czasu poza wodą. Wracając zatrzymujemy się przy opuszczonej chacie rybackiej zbudowanej na palach. Zachodzące słońce powoli zniża się coraz bardziej, a piasek w powietrzu sprawia, że jego tarcza wraz z całym niebem są intensywnie pomarańczowe.
Wyspa słynie m.in. z budowy statków zwanych Lenj. Ukończenie jednego zajmuje do dwóch lat i w zależności o standardu może osiągać ceny od 300 000 – 500 000€. Gotowe przykłady tej sztuki stoją tuż obok nabrzeża.
Następnego dnia mamy z rana w planach wyjazd do jaskini solnej o tajemniczo brzmiącej nazwie 3N (w rozwinięciu i dosłownym tłumaczeniu: Trzech Nagusów) położonej w zachodniej części wyspy. Jest to najdłuższa solna jaskinia na świecie – ma 6580m. Po drodze zabieramy Basię, Piotra i Karola, których spotkałem już wcześniej wychodząc z meczetu w Sziraz i od tamtego czasu byliśmy w kontakcie. Jest nas mała gromadka więc nasza czwórka wskakuje na pakę jeepa – najlepsze miejsce do jazdy. Co prawda trochę podrzuca, trochę wieje ale zawsze to lepiej na zewnątrz niż w środku.
Po niespełna godzinie docieramy na miejsce. Od kogoś pokroju stróża-przewodnika wynajmujemy czołówki i idziemy wspólnie zwiedzać jaskinię. Wewnątrz panuje w miarę stała, zależna od pory roku, temperatura wahająca się między 28-30C i wilgotność rzędu 100%. Ogólnie mówiąc jest ciepło. Przez jaskinię prowadzi tunel długości 200m, który kończy się ścianą. Po chwili okazuje się, że tuż nad ziemią jest niewielka szczelina, przez którą można dotrzeć do drugiej komnaty. Upieram się by tam dotrzeć. Kładę się na ziemi i zaczynam przeczołgiwać. Szczelina jest wąska na niespełna 30cm. Wiem, bo odpychając się czubkami palców, pięty zahaczają o sklepienie. Wrażenie całkowicie klaustrofobiczne. Na szczęście przejście ma tylko kilka metrów i po chwili jestem po drugiej stronie. Za mną czołga się Karol, Piotr i przewodnik, który nie jest zadowolony z tego faktu ale został chyba podstawiony pod ścianą i nie chciał nas zostawić samych. Miejsce, w którym się znajdujemy jest sporej wielkości jak na jaskinię choć nie przesadnie ogromne. Na środku wznosi się usypany stos soli, po której chodzimy. Podobno jaskinia posiada jeszcze jedno przejście do kolejnej komnaty ale ma ono jakieś 1,5km! Kilka metrów czołgania się po soli przez ciemną jaskinię z tonami skały nad głową to wystarczająco. Zresztą nie jestem sobie nawet w stanie wyobrazić czołgania w tak ciasnej przestrzeni na tak długim odcinku. Na pamiątkę zabieram trochę gruboziarnistej soli do woreczka, która do dziś służy mi w kuchni. Mam tylko nadzieję, że nie spożywam przy okazji całej tablicy Mendelejewa.
Po powrocie z wycieczki zmieniam miejsce zamieszkania i przenoszę się do ekipy z Poznania. Miasteczko to jedna główna ulica z paroma sklepikami o niewybrednym asortymencie więc robimy małe zakupy na kolację, kupujemy lody i idziemy pospacerować. Na nabrzeżu, przy lesie namorzynowym podziwiamy pamiątki z ususzonych ryb i obserwujemy jak dzieciaki łowią ryby. Basia usiłuje namówić jednego z nich by wypuścił swą zdobycz ale młody jest nieugięty. Wracamy już po zmroku. O tej porze dobrze widać jak w oddali na horyzoncie płonie pochodnia gazowa w rafinerii. Jawi się na horyzoncie niczym gigantyczna świeczka.
O ile wieczór pogoda znów była znośna i widoczność jakby się poprawiła, o tyle rano jest chyba najgorzej z wszystkich dni – ledwo cokolwiek widać, a my tu na wycieczkę jedziemy – do kanionu Chakhooh. Na drodze warunki dość słabe ale oczywiście nie na tyle by nie wyprzedzać!
Z parkingu do kanionu prowadzi niedługa ścieżka lekko pnąca się w górę. Sam kanion to… dwa kaniony krzyżujące się prostopadle w środku. Wyżłobione w piaskowcu dziury zmuszają nas do przeskakiwania raz wyżej, raz niżej. Mimo, że deszcze występują tutaj niezwykle rzadko to właśnie obecna forma kanionu jest ich dziełem. W dodatku zmienia się po każdych opadach. Miejscowi wpadli na niezwykły pomysł gromadzenia tej wody – wydrążyli na dnie kanionu studnie, w których każdorazowo się ona zbiera. Stąd też kanion wziął swą nazwę; chah – studnia, kooh – góra. Chwilę krążymy pomiędzy wysokimi ścianami po czym wracamy do samochodu i udajemy się w drugie miejsce na planie naszej wycieczki – do doliny Tandis-ha. Słynie ona z ciekawych form erozyjnych, w których można dopatrzyć się ludzi czy zwierząt. Ciekawostką jest fakt, że dno doliny usłane jest… muszlami. Powód jest prozaiczny – całkiem niedawno (w skali geologicznej) było tu jeszcze morze.
Po powrocie z wycieczki dogadujemy się z naszym gospodarzem co do transportu w kierunku Laft i przystani promowej, z tym że gdy tam docieramy czeka nas niemałe rozczarowanie. Sznur aut i zła wiadomość – z powodu złej pogody kursowanie promu zostało zawieszone. Nie wiadomo na jak długo. Rzeczywiście pogoda jest dość powiedzieć paskudna. Wieje piaskiem i zaczyna kropić. W dodatku tubylcy dziwnie na nas patrzą i kierowca nie za bardzo chce nas tam zostawiać.
Warto w tym miejscu wspomnieć, że o ile Iran zamieszkują głównie Persowie to wyspę Keszm Arabowie. Ci pierwsi odcinają się zdecydowanie od tych drugich i warto zwracać uwagę na to, by ich ze sobą nie mylić, bo różni ich wiele. Jedną z tych różnic jest między innymi ubiór. Mężczyźni na Keszm noszą długie tuniki zwane diszdasz i chusty kefijje. U kobiet uwagę zwracają przede wszystkim maski noszone na twarzy zwane boregheh. Podobno miały one na celu zmylić krążących po zatoce piratów aby z daleka tak przebrana kobieta wyglądała jak mężczyzna i nie została porwana.
Na nasze szczęście, tuż obok przystani promowej znajduje się centrum handlowe i hotel, w którym dostajemy pokój w bardzo przystępnej cenie. Warunki jednak są mocno surrealistyczne. Pomijając już klatkę schodową przysypaną piaskiem i wszystko inne, co wygląda jakby świeżo ukończone, czekające na ostateczne poprawki. Dopiero gdy się przyjrzeć bliżej wychodzi, że całość została oddana już parę lat wcześniej i w taki prowizoryczny sposób funkcjonuje do dziś. W centrum handlowym pustki. Wolne powierzchnie handlowe czekają na wynajem, a przez szklany dach kapie woda, gdzie dwa piętra niżej na dole tworzy się solidna kałuża.
Rano dopisuje nam szczęście, a przynajmniej tak się nam wydaje, gdy zabiera nas autobus do Isfahanu. Bardziej pasowałby mi bezpośredni do Teheranu ale jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma. Szybkie zakupy i w drogę, a ta ciągnie się wyjątkowo długo. Ponadto szemrana atmosfera hotelu na Keszm nie przestaje nas opuszczać. Dopiero gdy docieramy do Isfahanu prawda wychodzi na jaw. Dlaczego autobus omijał centra miast, dlaczego kierowcy zasłaniali tył autobusu i dlaczego nikt tam nie siedział. O 3 nad ranem, po 16 godzinach jazdy (sic!), na przedmieściach Isfahanu zatrzymujemy się by wyładować kontrabandę. Okazuje się, że przemycaliśmy… jedwabne hijaby z Dubaju. Pomagamy przepakować ładunek do osobowego auta, a jest tego dość sporo bo nie mieści się nawet w bagażniku. Uwijamy się szybko nie dlatego, że panuje pełna konspiracja, lecz ponieważ jest -11C! O ile na Keszm wsiadaliśmy lekko ubrani, było około 20C, o tyle teraz jest ponad 30C mniej. Na szczęście jest sucho i zimno nie jest tak dotkliwe.
Na dworcu autobusowym rozstajemy się. Basia, Karol i Piotr zostają parę godzin w Isfahanie, a ja łapię pierwszy autobus do Teheranu.