Dzień 7, 8: Coban – El Remate

Z Coban jedziemy na północ drogą numer 5. Pierwsze 60km to zakręty i góry ale później droga się prostuje i jest bardziej łagodnie. Oczywiście prawie nigdzie nie ma żadnych drogowskazów, nawet na najbardziej ewidentnych rozstajach dlatego wspomagamy się nawigacją. Wieczór zaczęła się świecić kontrolka wspomagania kierownicy, które zaczęło mieć tendencję do wyłączania się po paru kilometrach jazdy. Przestał działać również prędkościomierz, który także przestaje działać tylko, że już po paruset metrach. Jakby tego było mało to do kompletu zaświeca się jeszcze pomarańczowa kontrolka silnika. Wszędzie jak okiem sięgnąć tylko pola, lasy i banany ale szczęśliwie auto jedzie dalej.

W niektórych wioskach po drodze natrafiamy na dzień targowy. Tyle tylko, że targ rozkłada się przy głównej ulicy, tej którą my jedziemy. W ten sposób ni stąd ni zowąd trafiamy w sam środek chaosu, stoisk z warzywami, owocami, mydłem i powidłem. Ruch zamiera, ludzie przechodzą ze wszystkich stron, busy ładują ludzi oraz towar i czekamy aż to wszystko się dokona, droga odkoruje i będzie można jechać dalej.

Wjeżdzając do Peten – regionu w północnej Gwatemali, przechodzimy kontrolę podczas której pobieżnie przeszukują nam samochód w poszukiwaniu bananów, których nie wolno przewozić na północ. Kwestie kwarantanny.
W Sayaxche aby przedostać się na drugą stronę rzeki wjeżdżamy na prom lecz cała przeprawa jest tak krótka, że mija w mniej niż 5 minut.

Im dalej na północ tym robi się cieplej. W zasadzie to mało powiedziane ponieważ jest bardzo wilgotno, do tego świeci słońce i zaczyna się robić upał bliski temu, z jakim zetknąłem się tylko dotąd raz w Indochinach.
W jednej z wiosek zatrzymujemy się i kupujemy (5Q) kubek świeżych owoców. Podjeżdżamy również do Flores, gdzie w supermarkecie korzystamy z bankomatu, kupujemy okulary przeciwsłoneczne ponieważ moje zostały w Coban i idziemy na obiad do jednej z lokalnych knajpek.

Na nocleg wybraliśmy położoną 30 kilometrów dalej miejscowość El Remate. Tym razem decydujemy się na łóżko w dormie, lecz po chwili okazuje się, że w tej samej cenie (150Q) dostajemy domek z hamakiem na tarasie. Domek ów jest po prostu zwykłą lepianką z oknami.

Wieczór relaksuję się i odpoczywam bujając się w hamaku jednak od tego kołysania o mało nie dostaję choroby lokomocyjnej. Niedługo później okazuje się jednak, że ta choroba to jakieś zatrucie, które funduje mi całonocne spacery/biegi do łazienki lub pod krzak i gorączkę.

Rano nie ma raczej mowy o wycieczce do Tikal, ponieważ jestem zbyt padnięty by wykrzesać z siebie jakikolwiek ruch. Nocleg przedłużamy o jedną dobę, a na wieść o moim zatruciu pani z baru proponuje mi wodę z sokiem z limonki. Mega kwaśne i mega pyszne – takie jak lubię.
Dopiero popołudniu dochodzę do siebie na tyle żeby wybrać się do centrum El Remate na obiad. Niestety ponownie nie ma prądu zatem shake odpada. Biorę więc tylko zupę cebulową, która smakuje jak rosół z cebulą i pieprzem – jest bardzo dobra.

Dzień 6: Semuc Champey

Zaraz z rana udajemy się do Semuc Champey czyli naturalnie utworzonych turkusowych jeziorek w formie skalnych progów na rzece Cohabon. Droga jest bardziej kręta i stroma niż ta do Lanquin ale po 40 minutach docieramy na miejsce. Gdzieś w głowie pojawia się nuta wątpliwości czy damy radę wyjechać pod te górki z powrotem ale odrzucamy te myśli i ruszamy na rozeznanie okolicy. Tuż po wejściu na teren parku (50Q) kierujemy się stromą ścieżką w stronę punktu widokowego, który osiągamy po 15 minutach. Z góry roztacza się piękna panorama na dżunglę i przecinający ją szmaragdową, krystalicznie czystą rzekę. Po zejściu udajemy się do miejsca, gdzie rzeka płynie wartko wąskim kanionem, a następnie znika pod ziemią. Na powierzchnię wypływa znów kilkaset metrów dalej., gdzie tworzą się wspomniane wcześniej małe jeziorka. W niektórych miejscach jest możliwość ześlizgnięcia się z progu jak ze zjeżdżali i zjechania do tych położonych niżej. Jest tak ciepło, że nie fatyguję się by zdjąć ubranie i wskakuję do wody tak jak stoję.

Idąc przez mały drewniany mostek słyszę, że coś spadło na ziemię. Gdy tam spoglądam, zauważam około 2,5-3 metrowego węża o bardzo jaskrawozielonym ubarwieniu, który po chwili odpełza w zarośla.

Tuż za mostem, z którego skaczą tubylcy mieszczą się jaskinie (70Q) jednak ze względu na brak chętnych nie udało mi się wejść. Wszędzie kręcą się dzieciaki sprzedające krążki czekolady zawinięte w folię aluminiową. Dookoła rosną kakaowce więc wszystko jest domowej produkcji. Kupujemy trzy (5Q). Czekolada w smaku zupełnie nie przypomina takiej jaką znamy ze sklepów. Przede wszystkim jest bardzo słodka, cienka i krusząca się. Krótko mówiąc pyszna.

Wbrew obawom dojazd do Lanquin zajmuje nam zaledwie 25 minut. Jest jeszcze wczesna godzina temu też decydujemy się pojechać do Coban co jest chyba słuszną decyzją, jako że nadchodzą ciemne chmury, a później ulewny deszcz.

Korzystając z obecności supermarketu w Coban kupujemy prawie 15 litrów napojów, które mamy potem ciężko donieść do samochodu, który zaparkowaliśmy bardziej w centrum. Wieczór udajemy się do kawiarenki internetowej (5Q/h), których jest w mieście na pęczki i kopiujemy zdjęcia. Wracamy już po zmroku. Ulice są zupełnie puste, sklepy pozamykane stalowymi kratami lub bramami. Na szczęście to tylko 300 metrów, a tuż obok znajduje posterunek policji.

Dzień 5: Chicicastenango, Lanquin

Z San Pedro wyjeżdżamy przed 6, ponieważ nie tyle droga daleka co czasochłonna.  Żeby dotrzeć do Panamericany pokonujemy ponownie kilkanaście kilometrów stromych podjazdów i zakrętów, z którymi nie równa się żadna europejska znana mi droga. Jednak w ciągu dnia odcinek ten wydaje się jakby krótszy niż podczas burzy w ciemną noc.

Pierwszym przystankiem jest Chichicastenango, do którego prowadzą, a jakżeby inaczej – serpentyny w górę i w dół. Co jakiś czas trafiamy na wlokące się powoli w górę ciężarówki, które nie sposób ominąć inaczej jak tylko wyprzedzać na ostrych zakrętach.

Chichi jak zwą je wszyscy, jest znane z czwartkowych i niedzielnych targów, na które zjeżdżają sprzedawcy i kupcy z całej okolicy. Nie brakuje również paru turystów spacerujących pośród straganów, fotografujących kolorowe koce, maski i inne drobiazgi.

Tuż obok targu mieści się XVII–wieczny kościół Santo Tomas. Schody do niego prowadzące nadal są używane do rytuałów, palenia świec, kadzideł, a w szczególnych sytuacjach nawet kurczaki w ofierze dla bóstw.

Z Chichi jedziemy w stronę Santa Cruz del Quiche, Sacapulas, Cunen. W jednej z przydrożnych restauracji postanawiamy coś wreszcie przekąsić. Ciężko jest się jednak porozumieć więc panie zapraszają mnie do kuchni abym zaglądnął go garnków i wybrał coś. Wybieram zupę a la rosół i ryż plus shake owocowy.
Najpierw dostajemy twarde jak skała placki, zupę z chilli, którą nawet mi jest ciężko przełknąć, więc ograniczam się tylko do paru łyżek. Później panie podają zupę z warzywami i kurczaka z ryżem. Nie można powiedzieć aby było tego mało, a zapłaciliśmy mniej niż w innych miejscach.

Droga cały czas prowadzi górami, dolinami, które ciągle pokonujemy. Raz w górę, raz w dół. Nieustanne zakręty i strome zbocza. Co ciekawe, krajobraz zmienia się na bardzo suchy, wręcz pustynny. Roślinności jest niewiele bądź jest bardzo uboga. Dopiero w okolicach Uspantan robi się bardziej zielono. Pojawiają się plantacje, przy których stojąc sklecone z desek chatki. Ostatnie 25km przed San Cristobal Verapaz to już nie asfalt lecz szuter. Nie jedzie się jednak źle, ponieważ droga jest w miarę utwardzona i niezbyt dziurawa. Odcinek ten przejeżdżamy w godzinę, zatem nie jest tak źle. Później zaczyna się już asfalt i docieramy do głównej drogi prowadzącej ze stolicy do Coban.  Stąd już tylko 60km do Lanquin, a droga jest świetnej jakości. Tylko ostatnie 10km to ponownie szuter i zjazd w dół do samego Lanquin.

Na nocleg wybieramy jedno z niewielu miejsc jakimi ta położona między górami wioska dysponuje – El Retiro Lodge (50Q/dorm). W całym miasteczku nie ma prądu więc w planach jest ognisko, ale z jakiegoś powodu nie dochodzi ono do skutku.