Z Coban jedziemy na północ drogą numer 5. Pierwsze 60km to zakręty i góry ale później droga się prostuje i jest bardziej łagodnie. Oczywiście prawie nigdzie nie ma żadnych drogowskazów, nawet na najbardziej ewidentnych rozstajach dlatego wspomagamy się nawigacją. Wieczór zaczęła się świecić kontrolka wspomagania kierownicy, które zaczęło mieć tendencję do wyłączania się po paru kilometrach jazdy. Przestał działać również prędkościomierz, który także przestaje działać tylko, że już po paruset metrach. Jakby tego było mało to do kompletu zaświeca się jeszcze pomarańczowa kontrolka silnika. Wszędzie jak okiem sięgnąć tylko pola, lasy i banany ale szczęśliwie auto jedzie dalej.
W niektórych wioskach po drodze natrafiamy na dzień targowy. Tyle tylko, że targ rozkłada się przy głównej ulicy, tej którą my jedziemy. W ten sposób ni stąd ni zowąd trafiamy w sam środek chaosu, stoisk z warzywami, owocami, mydłem i powidłem. Ruch zamiera, ludzie przechodzą ze wszystkich stron, busy ładują ludzi oraz towar i czekamy aż to wszystko się dokona, droga odkoruje i będzie można jechać dalej.
Wjeżdzając do Peten – regionu w północnej Gwatemali, przechodzimy kontrolę podczas której pobieżnie przeszukują nam samochód w poszukiwaniu bananów, których nie wolno przewozić na północ. Kwestie kwarantanny.
W Sayaxche aby przedostać się na drugą stronę rzeki wjeżdżamy na prom lecz cała przeprawa jest tak krótka, że mija w mniej niż 5 minut.
Im dalej na północ tym robi się cieplej. W zasadzie to mało powiedziane ponieważ jest bardzo wilgotno, do tego świeci słońce i zaczyna się robić upał bliski temu, z jakim zetknąłem się tylko dotąd raz w Indochinach.
W jednej z wiosek zatrzymujemy się i kupujemy (5Q) kubek świeżych owoców. Podjeżdżamy również do Flores, gdzie w supermarkecie korzystamy z bankomatu, kupujemy okulary przeciwsłoneczne ponieważ moje zostały w Coban i idziemy na obiad do jednej z lokalnych knajpek.
Na nocleg wybraliśmy położoną 30 kilometrów dalej miejscowość El Remate. Tym razem decydujemy się na łóżko w dormie, lecz po chwili okazuje się, że w tej samej cenie (150Q) dostajemy domek z hamakiem na tarasie. Domek ów jest po prostu zwykłą lepianką z oknami.
Wieczór relaksuję się i odpoczywam bujając się w hamaku jednak od tego kołysania o mało nie dostaję choroby lokomocyjnej. Niedługo później okazuje się jednak, że ta choroba to jakieś zatrucie, które funduje mi całonocne spacery/biegi do łazienki lub pod krzak i gorączkę.
Rano nie ma raczej mowy o wycieczce do Tikal, ponieważ jestem zbyt padnięty by wykrzesać z siebie jakikolwiek ruch. Nocleg przedłużamy o jedną dobę, a na wieść o moim zatruciu pani z baru proponuje mi wodę z sokiem z limonki. Mega kwaśne i mega pyszne – takie jak lubię.
Dopiero popołudniu dochodzę do siebie na tyle żeby wybrać się do centrum El Remate na obiad. Niestety ponownie nie ma prądu zatem shake odpada. Biorę więc tylko zupę cebulową, która smakuje jak rosół z cebulą i pieprzem – jest bardzo dobra.